Lubicie podróże w czasie? Wartką akcję pędzącą na złamanie karku, która nie daje czasu na oddech? Awanturników o łobuzerskim uśmiechu, „złych chłopców” mających dobre serce? Zwariowane pomysły, które nie mają szans się udać i powinny kończyć się pewną śmiercią, a jednak działają? W takim razie „Chrononauci” są dla was.
Podchodziłem do tego komiksu początkowo jak pies do jeża. Przed lekturą rozejrzałem się po opiniach na Goodreads i zdziwiła mnie ich skrajność. Od zachwytów po mieszanie tytułu z błotem, oczywiście razem z autorem scenariusza, a jest nim nie kto inny jak Mark Millar. Chyba dawno nie widziałem tak różnych opinii. Między innymi to spowodowało, że byłem ostrożny. Po lekturze mogę już rzucić śmiało starym banałem ‒ „to nie jest rzecz dla każdego”.
Wiem, jak to brzmi. Nie bawię się teraz w krytyka z wydumaną opinią, ale po prostu w takich wytartych frazesach często tkwi sedno sprawy. „Chrononauci” są bowiem niczym dobrze zrobiony film z gatunku „buddy cop”. Zresztą podczas lektury przez cały czas miałem wrażenie, że to treść, która idealnie sprawdziłaby się na wielkim ekranie. Coś mnie tknęło, zgooglowałem. Pierwszy scenariusz „Chrononautów” powstał jako pomysł na film. Co więcej, trwają prace nad ekranizacją.
Kto nie lubi więc wartkich filmów akcji, gdzie więcej się dzieje, niż ma to sens, a w science-fiction jest więcej fikcji niż nauki, ten powinien „Chrononautów” omijać. Kto zaś czuje miętę do wspomnianego wyżej gatunku, ten podczas lektury będzie się świetnie bawił. Prosta sprawa.
Oczywiście nie wszystkie „buddy cop” są dobrymi dziełami, ale nie ma co się oszukiwać, że są to filmy, które mają jakieś większe ambicje poza przyniesieniem odbiorcy dobrej porcji rozrywki i wrażeń. Tak jest też z tym komiksem. Jego fabuła jest stosunkowo prosta.
Ot, genialny naukowiec, niejaki Corbin Quinn, wymyślił sposób na podróżowanie w czasie. Robi z tego przy okazji wielkie telewizyjne show z transmisją na żywo. Kiedy podczas pierwszej podróży dochodzi do utraty kontaktu z chrononautą, jego oddany przyjaciel, równie genialny naukowiec ‒ Danny Reilly, rusza z pomocą. Gdy dociera na miejsce, okazuje się, że Quinn ma się dobrze, co więcej, urządził sobie raj. Danny dostaje od niego propozycję nie do odrzucenia: „Dołącz do mnie, będziemy razem robić, co chcemy i kiedy chcemy!”. Wkrótce za zbiegami rusza pościg. Przez tysiące miejsc i tysiące chwil.
Rzadko pozwalam sobie na takie streszczenie fabuły, ale tu naprawdę nie ma wielkiej filozofii, więc tym samym nie czynię szkody. To jedna wielka przygoda, jestem święcie przekonany, że autorzy, tworząc „Chrononautów”, mieli niezły ubaw. Oczami wyobraźni widzę ten dialog:
– Co jest fajne, ale niemożliwe?
– Samuraje w czołgach!
– Bum. Mamy, co jeszcze?
– …Pościg z dinozaurami! I to F-16!
– Robi się!
Takich sytuacji jest znacznie, znacznie więcej. W efekcie tego artystycznego luzu główni bohaterowie, Danny i Corbin, kompletnie nie przejmują się konsekwencjami, skaczą od epoki do epoki, wpływają na dzieje świata, wygrywają przegrane bitwy czy zarządzają imperiami. Idealna okazja do popuszczenia wodzy fantazji na wielkim luzie. To naprawdę jest jazda bez trzymanki, którą przyjemnie i błyskawicznie się czyta. Do tego nasi dwaj główni bohaterowie to raczej naukowcy w typie Indiany Jonesa niż Einsteina. Awanturnicy, którzy łakną przygód, sławy i chwały. Przy okazji zaś złamią kilka niewieścich serc. To starsi koledzy z podwórka, którzy zawsze byli fajni i namawiali, by zakraść się z nimi po jabłka do sadu sąsiadów. Gdy trzeba było uciekać, to pomimo że byli szybsi i zwinniejsi, nie zostawiali młodszych dzieciaków w tyle. I tu oddanie jest silne, jeden z drugim ratują sobie życie co chwilę. Za sobą skoczyliby w ogień.
To wszystko czyta się świetnie, m.in. dlatego, że tak też wygląda. Sean Murphy, odpowiedzialny za rysunki, zrobił kawał fantastycznej roboty. Jest tu wszystko, co lubię ‒ dbałość o detale, zwłaszcza w sceneriach, rozległe panoramiczne ujęcia, realistyczna kreska, świetne oddanie emocji na twarzach bohaterów. Matt Hollingsworth, kolorysta, też spisał się na medal. Kolorów jest mnóstwo, są one żywe, ale zarazem lekko przyciemnione, żeby nie powiedzieć wyblakłe. O ironio, miałem przez to momentami wrażenie, że czytam komiks sprzed kilkudziesięciu lat.
To nie jest ambitne dzieło, które odmieni wasze życie. Ale na szczęście nikt nie udaje, że jest inaczej. To dobrze napisana sensacyjna komedia z płynnym rozwojem akcji, która porwie każdego. Czysta rozrywka, co więcej zapadająca w pamięć. Pomimo tego, że komiks czytałem ponad tydzień temu, to wciąż pamiętam wiele scen, żartów czy zwrotów akcji. A o to ostatnimi czasy nie jest tak łatwo. Co więcej, czuję, że jeszcze do niego wrócę, tak jak powracam od czasu do czasu do „Powrotu do przyszłości”. Chociaż „Chrononauci” aż tak kultowi raczej się nie staną, to u mnie wzbudzają podobne emocje.
Dziękujemy wydawnictwu Non Stop Comics za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Wydawnictwo: Non Stop Comics
10/2017
Wydawca oryginalny: Image Comics
Liczba stron: 120
Format: 170×260 mm
Oprawa: miękka
Papier: kredowy
Druk: kolor
ISBN-13: 9788381101769
Wydanie: I
Cena z okładki: 40 zł