Na polskie wydanie „20th Century Boys”, które właśnie ukazało się na naszym rynku nakładem Hanami, czekałem od lat. Oczywiście mogłem sobie kupić wersję zagraniczną, ale nie chodziło tylko o to, by mieć ten komiks na półce. Czekałem, bo chciałem móc kupować go w prezencie znajomym, pokazywać, jak ambitne może być rysunkowe dzieło i że manga to nie tylko wielkie oczy i cycki. Oczywiście w tym czasie pojawiło się kilka tytułów na rynku, które dobrze to udowadniają. Jednak wciąż czekałem i po zobaczeniu wydania Hanami, nie żałuję ani chwili. „20th Century Boys” to epicka saga o dzieciństwie, wieku średnim, rock and rollu i walce z przepotężnym spiskiem. Jak te wszystkie elementy ze sobą współgrają? Bezbłędnie, drodzy państwo, bezbłędnie.
Na wstępie zaznaczę, że Naoki Urasawa nie zgadza się na udostępnianie jakichkolwiek materiałów graficznych w wersji cyfrowej. Dlatego nie spodziewajcie się tradycyjnych oficjalnych plansz pokazujących, jak wygląda komiks od strony wizualnej. Zrobię jeden wyjątek na zasadzie prawa cytatu, by pokazać jakość polskiego wydania. Zamiast tego pomiędzy poszczególnymi akapitami będą pojawiały się… piosenki. Te, które znajdziemy w pierwszym tomie „20th Century Boys”. W końcu, jak wspomniałem wcześniej, komiks ten to także hołd dla rock and rolla. Muzyka jest niezwykle ważną stroną tej mangi. Do tego stopnia, że w pewnym momencie na potrzeby tego tytułu nagrano specjalną piosenkę, ale nie będziemy wyprzedzać faktów.
Każdy z nas marzył w dzieciństwie, by zostać kimś wielkim. Gwiazdą rocka, znanym aktorem z kilkoma Oscarami na koncie, astronautą, noblistą. Czasem były to marzenia nieco bardziej realistyczne, jak chęć wykonywania pracy strażaka, lekarza, sędziego czy dajmy na to architekta. Niestety, także te pragnienia nie zawsze się spełniają. Zazwyczaj przechodzimy nad tym do porządku dziennego. Zdarza się jednak, że gdy dorosłe życie nieco rozczarowuje, wracamy do tych marzeń i zastanawiamy się, co moglibyśmy zrobić inaczej. Czy mieliśmy kiedykolwiek szansę spełnić nasze marzenia? Gdzie i co poszło nie tak?
W takiej sytuacji jest właśnie Endou Kenji, główny bohater „20th Century Boys”. Gdy go poznajemy, jest po trzydziestce, chociaż po prawdzie bliżej mu już do kolejnej magicznej bariery. Zamiast zmieniać świat za pomocą gitary, o czym marzył za młodu, prowadzi z matką mały sklepik. Jeden z wielu w znanej sieci franczyzowej, ot taki japoński odpowiednik „Żabki”. Do tego zajmuje się wychowaniem małej Kanny, którą jego siostra niespodziewanie podrzuciła do opieki. Urocza siostrzenica jest powodem starć między Endou i jego matką, a także przedstawicielem franczyzodawcy – sieci „King Mart”. Jest też singlem, beż żadnych perspektyw na zmianę tej sytuacji. Nie żeby było z nim coś nie tak, po prostu tak się złożyło. Oczywiście cały świat musi mu przypominać na każdym kroku, że i pod tym względem życie mu nie wyszło. Łącznie z dawną miłością z lat szkolnych.
Endou przez całe życie mieszkał w tej samej dzielnicy, tak jak kilku jego kolegów. Z większością ma kontakt na co dzień, jednak to ponowne pojawienie się w jego życiu osób, z którymi jego ścieżki się rozeszły, przypomniało mu, jakie miał plany i marzenia. Wszystkie te spotkania ze starymi znajomymi przeplatają się z drugim wątkiem ‒ tajemniczego „Przyjaciela” i zarządzanej przez niego sekty. Kenji nagle dostrzega niezwykłą sieć powiązań pomiędzy wydarzeniami, które dzieją się dookoła niego. Znajomi początkowo zaczynają postrzegać go jako paranoika. Jednak, co jest niezwykłym plusem opowieści, jako że nie jest genialnym detektywem, nie od razu łączy ze sobą wszystkie poszlaki. Co więcej, gdy na koniec tomu elementy układanki zaczynają do siebie pasować, ukazując głównemu bohaterowi, do czego zmierzają najnowsze wydarzenia, nie jest on w stanie uwierzyć, z czym ma do czynienia. Nic dziwnego, nikt by nie był.
Czy ktoś taki, dosłownie przeciętniak, może być interesującą główną postacią? Ależ tak, jak najbardziej. I to zarówno w wieku 31 lat (ja dziś), jak i mniej więcej w wieku lat 23 (ja, gdy czytałem „20th Century Boys” po raz pierwszy). To wszystko dzięki temu, jak opowieść napisał Naoki Urasawa.
Czytelnik śledzi na przemian dwa główne wątki fabularne, które się przeplatają i uzupełniają: Endou Kenjego, którego poznajemy bardzo dobrze, i tajemniczego „Przyjaciela” skrywającego swoją twarz za niezwykłą maską. Człowieka zagadkę, o którym na początku nie wiemy właściwie nic, a te okruchy, które dostajemy z drugiej czy trzeciej ręki, wprowadzają jeszcze więcej pytań. Kim on jest, jaki jest jego cel, czy ma coś wspólnego z naszym głównym bohaterem, a jeśli tak, to co? Z drobnych wskazówek w pierwszym tomie dowiadujemy się, że to postać bezwzględna, za nic mająca życie ludzkie, zarówno tych, którzy w jakiś sposób stanęli mu na drodze, jak i tych, którzy są jego wiernymi zwolennikami. Obiecuje otwarcie nowej ery ludzkości, wybawienie od dotychczasowych problemów, bolączek tego świata, który zmierza ku upadkowi. Momentami wygląda to jak typowe ogólnikowe hasła hochsztaplerów, którzy żerują na zagubionych. Jednak w swoich wypowiedziach skierowanych do członków jego sekty jest bardziej enigmatyczny, tajemniczy, wręcz złowrogi. Jeden z najciekawiej napisanych złoczyńców, z jakimi miałem do czynienia, i to nie tylko na kartach komiksów. Dodajmy do tego sugestię, jakoby posiadał parapsychiczne zdolności. Czy to prawda? Czy tylko fragment show na potrzeby zrobienia wrażenia na wiernych owieczkach?
Czas przejść do strony wizualnej. Jeśli mieliście do czynienia z innymi tytułami Naokiego Urasawy wydanymi na polskim rynku, jak „Pluto” czy „Monster”, to mniej więcej wiecie, czego można się spodziewać. Rysunków dokładnych, starannych, pełnych szczegółów. Zarówno na pierwszym, jak i pozostałych planach. Nie doświadczycie tu gigantycznej ilości rastrów, techniki wypełniania dużych powierzchni, głównie tła, w których lubuje się tak wielu japońskich rysowników. Jego kreska jest ostra, wyraźna, ale nie karykaturalna. W pracach Urasawy szczególnie sobie cenię to, że stworzone przez niego postaci wyglądają po prostu normalnie. To żadni modele z pierwszych stron gazet, tylko zwykli ludzie. Co jest tak niezwykle istotne dla fabuły całej tej serii.
Polskie wydanie stoi na bardzo wysokim poziomie. Zacznijmy od strony fizycznej. Nasza „1” odpowiada dwóm klasycznym tomikom. Grubością jest identyczny z tomami „Monstera”. To jest 412 stron cudownej lektury. Druk jest fantastyczny, to niby w większości czarno-białe strony, więc o czym tu się rozprawiać, ale nasycenie kolorów jest świetne. Szczególnie to widać na stronach, gdzie występują ich więcej, jak pokazuje przykład na górze. Przez te kilka stron naprawdę żałuję, że nie mogę dostać całego komiksu w kolorze. Ta precyzja w zastosowaniu poszczególnych barw i ich odcieni mnie zachwyca. Wiele osób zastanawia się zapewne jak wygląda kwestia tłumaczenia. Nie mam nic do zarzucenia pod tym względem. Dialogi są płynne, brzmią wiarygodnie, prawdziwie. Owszem, czasem są „szarpane”, ale w danych sytuacjach jest to w pełni usprawiedliwione. W takich sytuacjach, w których zastosowano ten zabieg, ludzie dokładnie tak by powiedzieli. Moim zdaniem naszemu wydaniu nie można nic zarzucić.
W przypadku kilku internetowych dyskusji na temat „Monstera” spotkałem się z zarzutem niepotrzebnych dłużyzn. Angażowania przez autora głównych bohaterów w wydarzenia, które niespecjalnie popychały fabułę do przodu. Częściowo ten zarzut rozumiem, chociaż uważam jednocześnie, że przez to lepiej mogliśmy poznać główne postaci całego dramatu, to jednak bez jednej czy dwóch sceny pokazujących, jak to Doktor Tenma zawsze stara się myśleć o innych, moglibyśmy się teoretycznie obejść. Teoretycznie, bo jednak uważam, że się bronią. Nie jest to jednak to tekst o „Monsterze”, ale wspominam o tym nie bez powodu.
W przypadku „20th Century Boys” Urasawa stosuje podobne zagrywki, ale są one znacznie bardziej precyzyjne. Nie dość więc, że bohaterowie opowieści wprowadzani są w sposób pogłębiony, to jeszcze każde pojawienie się nowej postaci jest istotne dla fabuły. Wraz z nimi pojawiają się nowe elementy układanki, nie zawsze oczywiste. To intryga pierwszorzędnego gatunku. Nawet w tym pierwszym wprowadzającym niejako tomie. Panie i Panowie przed nami jest naprawdę zakręcona droga. Taka, na której nie zabraknie tego wszystkiego, co tygryski lubią najbardziej.
Dziękujemy wydawnictwu za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Wydawnictwo: Hanami
Autro: Naoki Urasawa
Format: 150 x 210 mm
Ilość stron: 416
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Papier: offset
Cena okładkowa: 65.00 zł
ISBN 978-83-65520-24-1
Czy te rysunki mają taką ostrość i barwę jak poniżej:
https://bookidote.files.wordpress.com/2018/07/3.jpg
Czy są po prostu blade?
Blade zdecydowanie nie są, myślę, że są zbliżone do tego, tak samo wyraźne, aczkolwiek ciężko jest porównywać druk do grafiki.