W dość krótkim czasie po premierze pierwszego tomu na polski rynek wkracza drugi integral komiksowych przygód Ricka i Morty’ego. Pojawił się w ‒ bogatej ‒ przedświątecznej ofercie Egmontu i niczym Święty Mikołaj niesie ze sobą dużo niespodzianek. Ale dla kogo album okaże się miłym prezentem, a dla kogo rózgą? W tym przypadku odpowiedź może nie być łatwa.

Pomimo dużego sukcesu źródłowej, animowanej wersji, widownia wydaje się być raczej podzielona. Przygody szalonego duetu są na tyle wyraziste, że siłą rzeczy część odbiorców może ich po prostu nie polubić. Jednak ci, którym absurdalne poczucie humoru i zabawa konwencjami przypadają do gustu, z pewnością znajdą tu mnóstwo perełek.

Eksploracji komiksowersum ciąg dalszy

Drugi tom komiksowego wydania „Rick and Morty” kontynuuje przygody duetu w ich „wersji” z uniwersum C-132. Oczywiście między innymi uwaga, komiks może zawierać skoki międzywymiarowe, łącznie z częstymi przeskokami przez czwartą ścianę. Tak jak w pierwszej części, w skład wydawnictwa Egmontu wchodzi pięć „dużych” rozdziałów (pierwotnie wydawanych w formie osobnych zeszytów) oraz kilka krótszych historii (tutaj jest ich 4), zebranych razem na końcu. Trzy z dłuższych odcinków tworzy rysownik z tomu pierwszego, CJ Cannon. Do dwóch pozostałych oraz wszystkich krótkich historii pióra użyczyli inni twórcy, co (zwłaszcza w pierwszym przypadku) bardzo rzuca się w oczy.

Osobiście nie jestem tym zachwycony. Drugi tom “Rick and Morty” na pierwszy rzut oka nie wywołuje dobrego wrażenia. W porównaniu do wersji animowanej wydaje się zrobiony mniej starannie. Tła są bardzo proste lub całkiem nieobecne, detale u postaci słabo zaznaczone. Może się wydawać, że rysownik często ucieka w upraszczanie postaci i elementów sceny. Jednocześnie w innych przypadkach widać, że wyodrębnienie tychże detali nie jest dla Cannona żadnym problemem. Trudno stwierdzić, z czego to wynika. W moim odczuciu rzutuje to na odbiór całości nieco negatywnie.

Natomiast mogę podświadomie porównywać komiks z wersją animowaną. Kreska jest tam bardzo podobna, ale dla zachowania odpowiedniej płynności Justin Roiland naprawdę stawał na wysokości zadania, by przedstawić wydarzenia w miłej dla oka jakości, nie pozwalając sobie przy tym na taką nierówność.

Dodatkowe miejsce przy stole

Sytuacji nie poprawia to, że po trzecim odcinku nagle otrzymujemy komiks w bardzo odmiennej stylistyce Andrew MacLeana. Twórca „Head Loppera” ma nietypową kreskę, mnie osobiście kojarzącą się momentami ze zwariowaną grafiką z „Adventure Time”. W drugim tomie “Rick and Morty” zajął się przygodami „Łechtaczy Kul” (ang. Ball Fondlers) ekipy najemników będącej czymś w rodzaju Drużyny A na radioaktywnych sterydach. Sam koncept pojawiał się w serialu w formach zapowiedzi telewizyjnych z równoległych wymiarów, ale dopiero na papierze ożywiono ich w kolorze.

Patrząc na inne dzieła MacLeana, mam wrażenie, że tutaj się po prostu nie zaangażował. O ile pod kątem fabularnym jest to przyjemny, przepełniony akcją przerywnik, to od strony wizualnej wygląda, jakby rysownik tworzył w pośpiechu. Dla serii komiksów, która w końcu wciąż zapuszcza korzenie w rynkowej glebie, to może być ryzykowne. Niemniej dla czytelników, którzy skupiają się nie tylko na warstwie graficznej, duże dawki absurdalnego humoru na pewno okażą się interesujące.

Piąty rozdział narysował zaś Zac Gorman autor scenariuszy wszystkich dłuższych odcinków. Jego kreska wyraźnie odznacza się od serialowej i tej stworzonej przez Cannona. Jest konsekwentna i naprawdę staranna. Dobór kolorów i ciemna sceneria dobrze podkreślają też zawarty w opowieści element dreszczowca.

Zac Gorman jako portal między ekranem a papierem

Mocną stroną komiksu niezmiennie pozostaje bardzo dobre przeniesienie smaczków strony fabularnej z oryginału serialowego. Wypowiedzi postaci w „Rick and Morty” niejako automatycznie czyta się z intonacją przedstawianą w animacji. Sam humor też trzyma poziom. Jest bardzo przesadzony, opiera się na absurdzie i dekonstrukcji rzeczywistości. Liczne odniesienia (pop)kulturowe są też cynicznie punktowane przez bohaterów.

Nowy album od Egmontu rozwija także to, co podobało mi się w pierwszym tomie, czyli bardziej złożone opowieści. Z przedstawionych dłuższych odcinków trzy pierwsze składają się na jedną zwartą historię. Otwiera to możliwość nie tylko przedstawienia wizji scenarzysty, ale też rozwoju samej zaprezentowanej formy. Nowe postaci, nowe miejsca, nowe przygody na bazie tego, co już znane i lubiane.

W tym przypadku Gorman może sobie pozwolić praktycznie na wszystko. Pozostając w utworzonej przez serial ramie fabularnej, mógłby wprowadzić dowolne zmiany, przewrócić wszechświat do góry nogami i przenicować na lewą stronę. Wtedy wyjaśnienie wszelkich nowości i tak jest tu wpisane w formułę wystarczy przeskoczyć do równoległego wymiaru, gdzie wszystko będzie po staremu. Albo pozostawić całkowicie nowe. Wszelkie szalone paradygmaty mają tu zielone światło, więc dobrze zaprojektowana fabuła może śmiało zapuścić korzenie. Jednocześnie nie jest to w żaden sposób zależne od wydarzeń ze źródła animowanego, a czerpać z niego może pełnymi garściami. Dla scenarzysty jest to bardzo szerokie pole do popisu i mam nadzieję, że w kolejnych odcinkach czytelnik będzie mógł z tego skorzystać.

Rick i Morty na tysiąc lat

Moje wnioski z całości są w sumie podobne do tych z poprzedniego tomu. Nie jest to pozycja bardzo błyskotliwa czy odkrywcza, co więcej, pod kątem graficznym zdarza się jej kuleć. Niemniej dla czytelników o skłonnościach analitycznych oraz tych doceniających abstrakcję na pewno jest to sympatyczna propozycja. Osobiście jestem na tak i czekam na kolejne wydania od Egmontu.

Dziękujemy wydawnictwu za udostępnienie egzemplarza do recenzji.

Scenariusz: Marc Ellerby, Zac Gorman
Rysunek: CJ Cannon, Marc Ellerby, Zac Gorman, Andrew MacLean
Tłumaczenie: Jacek Drewnowski
Wydawnictwo: Egmont
12/2018
Liczba stron: 132
Format: 165×255 mm
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Papier: kredowy
Druk: kolor
ISBN-13: 9788328134775
Wydanie: I
Cena z okładki: 39,99 zł