GREEN ARROW VOL.1 #1-4
Rok 1983 stanowił istotny przełom w liczących sobie przeszło cztery dekady dziejach „Szmaragdowego Łucznika”. Bo to właśnie wówczas Oliver Queen alias Green Arrow na stałe zagościł w „Detective Comics”, jednym z najbardziej popularnych tytułów DC. Przez niemal pięćdziesiąt kolejnych numerów (miedzy 521 z grudnia 1982, a 567 z października 1986 roku) obrońca Star City stał się obok Batmana współgospodarzem tegoż tytułu, wspierany okazjonalnie przez swą towarzyszkę życia, Dinah Lance (Black Canary).
Jakby tego było mało, rzeczony jeszcze w tym samym roku doczekał się pierwszej w swych dziejach solowej mini-serii, stanowiącej dowód wysiłków zarządu tegoż wydawnictwa na rzecz wzmożenia popularności tej wyjątkowej postaci. Wbrew nadziejom zagorzałych fanów krewkiego łucznika, niniejsza inicjatywa nie przerodziła się w pełnowymiarowy miesięcznik. Niemniej biorąc pod uwagę, że od chwili swego zaistnienia w zamierzchłym roku 1941 Green Arrow nigdy dotąd nie miał okazji „brylować” w solowym tytule, wypada uznać tę składającą się z czterech epizodów fabułę za istotny znak czasu, wskazujący na poważne zamiary względem tej postaci ze strony decydentów DC.
Do zrealizowania tej mini-serii zaangażowano twórców cieszących się wówczas pełnym zaufaniem zarządu. Oprócz tego, że Mike W. Barr kojarzony jest zazwyczaj z twórczością w ramach rozległego uniwersum „Star Treka”, miał on również okazję rozpisywać perypetie licznych postaci rodem z komiksów superbohaterskich. Elongated Man, Batman, oryginalny skład Outsiders, Legion Superbohaterów to tylko część spośród nich, a ze swego zadania wywiązywał się z reguły ponadprzeciętnie. Trevor Von Eaden wsławił się przede wszystkim wykreowaniem pierwszego czarnoskórego herosa spod szyldu DC, znanego jako Black Lighting. Współpracował również przy realizacji marvelowskiej serii „Power Man and Iron Fist”, ponownie dla DC nad mini-serią „Black Canary: New Wings” oraz efemerycznym miesięcznikiem (opublikowano zaledwie dwanaście odcinków) z udziałem tej bohaterki. Wiedząc, że to właśnie on odpowiadał za ilustrowanie ówczesnych comiesięcznych występów Ollie’go na łamach „Detective Comics”, wypada uznać ten wybór za w pełni uzasadniony. Jeśli dodamy do tego Dicka Giordano, któremu wspomniany wydawca zawdzięcza nie tylko setki wprawnie pokrytych tuszem szkiców grafików takich jak Neal Adams („Green Lantern vol.2”), Dan Jurgens czy Ed Hannigan („Green Arrow vol.2”), ale też prawdopodobnie najlepszy okres w swych wieloletnich dziejach, możemy pokusić się o twierdzenie, że do tegoż przedsięwzięcia wytypowano nie byle jakich „zawodników”.
Niniejszą fabułę rozpoczyna typowa dla przygód Ollie’go Queena sekwencja, podczas której ma on okazję popisać się nadzwyczajnymi umiejętnościami łuczniczymi. Pośledni szubrawcy napotkani w mrocznych zaułkach Star City nie mają najmniejszych szans. Po wypełnieniu superbohaterskich czynności rzeczony przebiera się w „cywilne” ciuchy powracając do szarej codzienności. Scenarzysta nie daje mu jednak odetchnąć, bowiem w chwile potem otrzymuje on powiadomienie o śmierci swej niegdysiejszej przyjaciółki, Abigail Horton, a zarazem właścicielki całkiem nieźle prosperującego koncernu chemicznego. Mało tego – okazuje się, że wspomniana przepisała właśnie na niego ogromną część swego znacznego majątku oraz pakiet kontrolny nad firmą. Nie trzeba chyba dodawać, jaką wzbudziło to konsternacje jej krewnych. Zresztą sam Queen nie może wyjść z osłupienia, bowiem nigdy nie spodziewał się takiego obrotu spraw. Nie dość na tym, nieszczególnie kwapi się on do przejęcia spadku, co zapewne u większości osób wzbudziłoby uśmiech politowania. Ollie miał już jednak okazję zaznać życia w przepychu, które – jak sam twierdzi – nie przyniosło mu szczęścia. Podejmuje jednak wyzwanie oraz fotel prezesa koncernu, bowiem intuicja podpowiada mu, że Abigail ktoś „pomógł” zejść z tego świata. Dalszy rozwój wypadków wskazuje, że przeczucie go nie myliło…
Uczciwie trzeba przyznać, że obecna tu intryga nie zwala z nóg, sprawiając wrażenie mało wyszukanego kryminału jakich pełno było wówczas we wszelkich odmianach mediów. Finał w stylu fabuł Agathy Christie nie razi jednak sztucznością i na swój sposób jest nawet zaskakujący. Barr wyraźnie usiłuje wpisać się w ówczesną tendencję ukazywania „Szmaragdowego Łucznika”, który po opuszczeniu szeregów Ligi Sprawiedliwości preferował samodzielną działalność, czyniąc pod tym względem wyjątek jedynie dla Black Canary. Miast ścierać się z wrażymi osobowościami pokroju Starro, Amazo, czy Doctora Destiny, Ollie Queen podjął się konfrontacji ze znacznie bardziej przyziemnymi oprychami, o których nie trudno w krętych i nie najlepiej oświetlonych zaułkach Star City.
Jak zwykle w podobnych przypadkach także i tu nie obyło się bez standardowej retrospekcji ukazującej genezę „Szmaragdowego Łucznika”, tym razem powiązaną z osobą Abigail Horton. Stąd po raz kolejny mamy okazję przyjrzeć się w telegraficznym skrócie przemianie Queena podczas pobytu na bezludnej wyspie z balangującego paniczyka w pewnego swych umiejętności pogromcę wszelkiej maści szumowin. Zaistnienie postaci niejakiego Jonesa, agenta CIA wspomagającego tytułowego bohatera, jest tu na swój sposób prekursorskie, bo rzeczony sprawia wrażenie pierwowzoru zarówno Eddie’ego Fyresa (w końcu ów niepozorny najemnik również miał okazję współpracować z wspomnianą agencją), jak i na swój sposób komisarza Jamesa Camerona. A jak wiadomo wielbicielom Green Arrow, obaj nie raz dali o sobie znać na kartach poświęconego mu cyklu z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Cieszy również umiejętne akcentowanie wyraźnie zawadiackiego usposobienia Queena, bez którego nie sposób wyobrazić sobie tej postaci.
Dotkliwym mankamentem scenariusza są kompletnie zbędne streszczenia dotychczasowego toku fabuły w każdym z epizodów. Nie tylko z tego względu, że ów zabieg nosi znamiona aż nazbyt archaicznego, ale też najzwyczajniej pochłania niemało miejsca, które Mike W. Barr z powodzeniem mógł zagospodarować na dodatkowe wątki uatrakcyjniające tok akcji. Drażni również sztampowe podejście do postaci Hrabiego Vertigo, jednego z etatowych „chłopców do bicia”, zarówno dla Ollie’ego, jak i jego partnerki. Szkoda, bo ów osobnik, którego niewątpliwy potencjał fabularny zdaje się po dzień dzisiejszy konsekwentnie ignorowany przez ogół scenarzystów (może poza Scottem Beatty, autorem skryptu do 22 numeru „Green Arrow vol.3”, gdzie zagościł właśnie Vertigo). Już samo jego pojawienie w ramach tej historii zdaje się kompletnie nie na miejscu. Ze względu na posiadane przezeń nadnaturalne zdolności wnosi on dysonans do tej z gruntu sensacyjnej fabuły. Podobnie rzecz się ma z Black Canary, którą wciągnięto do „obsady” co najwyżej z uprzejmości i zreflektowania się niemal w ostatniej chwili, że ze względu na ich wieloletnie partnerstwo tak po prostu wypadało. Rzeczona, poza skokiem na spadochronie, w zasadzie nie odgrywa istotnej roli, a rozwój opowieści nie straciłby nic na jej absencji. Stąd piszący te słowa nie potrafi wyzbyć się odczucia, że w pierwotnej wersji skryptu scenarzysta nie przewidywał występu ponętnej panny Lance.
Formuła graficzna Von Eadena odznacza się z jednej strony dbałością o zachowanie norm charakterystycznych dla stylistyki realistycznej, z drugiej zaś nie sposób wyzbyć się odczucia dążenia do syntetycznego ujmowania ukazywanych tu obiektów czy postaci. Tym samym przejawia się to w graficznych uproszczeniach. O ile w premierowym odcinku mini-serii niektóre rozwiązania formalne wskazują na chęć dopracowania detali (Ollie na stronie 3 i 4) według standardów wówczas iście nowatorskich (pogłębianie przestrzenności za pomocą drobnego kreskowania), o tyle tendencja „syntetyzująca” pogłębia się wraz z epizodem drugim. Biorąc pod uwagę obecną w twórczości Dicka Giordano właśnie taką prawidłowość (swoją drogą dostrzegalną również w późniejszym o kilka lat miesięczniku „Green Arrow vol.2”), odpowiadającego za nadanie ostatecznego kształtu graficznego tej mini-serii można przypuszczać, że to właśnie jego sprawka. Dynamika niektórych scen sprawia chwilami wrażenie nieco zbyt archaicznej, choć nie z powodu niedostatków umiejętności ilustratora, a z tego względu, że nie wypracowano wówczas metod narracyjnych, których pełno we współczesnych komiksach. Przy okazji wyrazy uznania za świetnie zakomponowaną i równocześnie zaskakująco dynamiczną okładkę epizodu trzeciego. Znakomicie prezentuje się również plansza na stronie 18 drugiego epizodu, na której gości Hrabia Vertigo, wprowadzająca chwilowy element odrealnienia w tej z definicji „przyziemnej” fabule. I to chyba jedyna korzystna cecha zaistnienia na jej kartach tegoż jak zwykle nonszalancko potraktowanego superdrania. Odkrywcze rozwiązania formalne zastosował Von Eaden w epizodzie trzecim przy okazji sceny strzelaniny (strony 19-20), co zresztą ilustruje wspominana chwilę temu okładka tegoż odcinka. Wysiłek na rzecz różnicowania układu gęsto wypełniających planszę kadrów świadczy o chęci rysownika do poszukiwania nowych rozwiązań uatrakcyjniających finalny efekt jego prac (na przyklad zakomponowanie kadrów na zasadzie potłuczonych kawałków szkła tuż po zaistniałej eksplozji). Niektóre tropy graficzne mogą sugerować pewne podobieństwo warsztatowe z ówczesnym Frankiem Millerem (strony 8 i 9 w pierwszym epizodzie). Zresztą dało się przy tej okazji słyszeć porównania jednego z czytelników do opublikowanej niewiele wcześniej marvelowskiej mini-serii „Wolverine” rozrysowanej przez rzeczonego twórcę (swoją drogą wydanej również u nas na początku 2004 roku).
Niniejsza mini-seria nigdy nie doczekała się reedycji w formie wydania zbiorczego. Trochę szkoda, bo ów tytuł nie trąci zbytnim archaizmem, tak pod względem fabularnym jak i graficznym. DC i tak wznawia mnóstwo ramoty (którego to określenia proszę nie traktować jako zarzutu), dając tym samym mnóstwo frajdy czytelnikom, którzy tym samym mają okazję przyjrzeć się dawnym inkarnacjom swych ulubionych postaci. Nic zatem nie stałoby na przeszkodzie, by podobnie uczynić w przypadku „Green Arrow vol.1”, a przy okazji również „The Brave and The Bold” (1992), „Batman/Green Arrow: The Poisson Tomorrow” (1992) oraz „Wonder Year” (1993) w jednym tomie. Można zaryzykować twierdzenie, że podobna „składanka” miałaby szansę wzbudzić sentyment zarówno zagorzałych fanów tej postaci, jak również zainteresowanie u tych, którzy ze „Szmaragdowym Łucznikiem” zetknęli się stosunkowo niedawno.
Za ciekawostkę niniejszej mini-serii wypada uznać zamieszczone w niej reklamy na swój sposób oddające ducha ówczesnej epoki. Zachętę do nabywania zabawek typu amfibie, czołgi i działa przeciwlotnicze zilustrował sam Joe Kubert, sięgając przy tym po – co tu kryć – w pełni adekwatną postać Sierżanta Rocka. Zapewne na fali popularności wyświetlanego wówczas w kinach „Powrotu Jedi” znalazła dla siebie miejsce reklama gry telewizyjnej „Jedi Arena”, której mechanika sprowadza się do odbijania „piłki” (zapewne znanego z „Nowej Nadziei” kulistego robota ćwiczebnego) mieczami świetlnymi według identycznej formuły, co swego czasu robiący furorę w późnym PRLu „tenis telewizyjny”. Pomimo całego prymitywizmu, zwłaszcza z perspektywy współczesnych osiągnięć na polu podobnych rozrywek, trudno odmówić urokliwości wspomnianej reklamie. To samo dotyczy również tu zamieszczonych analogicznych zachęt dotyczących gier sygnowanych przez „Mattel Electronics”. Wśród nich znalazła się gra oparta na zrealizowanym rok wcześniej i już wówczas uznanym za klasyczny film SF „Tron”. We wznowionym wydaniu zbiorczym podobnych ciekawostek raczej byśmy nie uraczyli.
Trudno odczuć, czy zarząd DC wiązał z niniejszą mini-serią nadzieję na wzmożenie popularności „Szmaragdowego Łucznika”, a co za tym idzie na tyle utrwalenia jego rynkowej pozycji, by zapewniło to rentowność solowego miesięcznika poświęconego tej postaci. Już u schyłku lat siedemdziesiątych, kiedy to Ollie „gwiazdorzył” w reaktywowanym „Green Lantern/Green Arrow”, a przy okazji jako regularny gość „Action Comics”, redaktorzy tych tytułów mimochodem wspominali o ewentualnym uruchomieniu magazynu „Green Arrow/Black Canary”. Jak wiemy całkiem pokaźnej gromadce fanów niepokornego łucznika przyszło czekać na ten moment aż do roku 1988 i trzeba przyznać, że w kontekście poczynań kierującego tą serią Mike’a Grella warto było czekać. Tymczasem „Green Arrow vol.1” możemy śmiało uznać za swoisty łącznik pomiędzy Ollie’m doby schyłku lat siedemdziesiątych, gdy w szeregach Ligi Sprawiedliwości przyszło mu zmagać się z wzmiankowanymi superdraniami, jakby detektywem raczącym znacznie bardziej przyziemnych adwersarzy swym druzgocącym prawym sierpowym, a Miejskim Łowcą, jakim uczynił go właśnie Grell.
Przemysław Mazur
„Green Arrow Vol.1” #1-4
Scenariusz: Mike W. Barr
Szkic: Trevor Von Eaden
Tusz: Dick Giordano
Kolory: Thomas J. Ziuko
Liternictwo: John Costanza
Wydawca: DC Comics
Czas publikacji: 05-08.1983
Format: 17 x 26 cm
Okładka: miękka
Druk: kolor
Papier: offset
Liczba stron: 32 x 4
Cena: 60c x 4