WOLVERINE: WRÓG PUBLICZNY tom 2


Niecałe pół roku po polskiej premierze „Wroga publicznego” Mucha Comics – wydawca rodem z Danii – uraczył nas wyczekiwaną przez wielu kontynuacją wstrząsających perypetii „zdalnie sterowanego” Wolverina. Na księgarskie półki ponownie trafiło tomisko o bibliofilskich wręcz własnościach. Twarda, przyjemna w dotyku oprawa i specjalistyczny papier nie pozostały jednak bez wpływu na cenę publikacji, wyższą o około piętnaście procent w stosunku do tomu pierwszego. Coś za coś. I całe szczęście, że to utarte prawidło działa w obie strony. Nie wypadałoby bowiem nie wspomnieć o dodatkowej historii zawartej w albumie, której obecność siłą rzeczy powiększyła ilość stron. Można by rzec – tak wiele za tak niewiele. Zwłaszcza że gwóźdź programu, a więc sama historia obrazkowa, podtrzymuje tu poziom pierwszego integrala, ciepło przyjętego przez polskich czytelników.

Wzorem tradycji kultywowanej przez producentów serii telewizyjnych, powróćmy na chwilę do wydarzeń z poprzedniego odcinka. Współpracujące ze sobą japońskie organizacje Dłoń i Hydra oraz sekta Świt Białego Światła schwyciły i ubezwłasnowolniły Wolverina. Rosomak był niezbędny do wprowadzenia w życie złowieszczego planu, mającego na celu zmuszenie superbohaterów i mutantów do walki pomiędzy sobą. Plan okazał się nad wyraz skuteczny – Wolverine z zabójczą skutecznością siał zniszczenie. I choć siły tymczasowej koalicji kierowanej przez S.H.I.E.L.D. dwoiły się i troiły, próby zapanowania nad narastającym chaosem za każdym razem kończyły się fiaskiem. W międzyczasie Hydra wyłapywała kolejnych nadludzi, a w obliczu rosnącej frustracji Nick Fury nabawił się nowych siwych włosów. Wydarzenia przybrały naprawdę dramatyczny obrót. Na domiar złego będąca na usługach S.H.I.E.L.D. Elektra, pojmana została przez jednego z inicjatorów zamieszania, nieludzko potężnego Gorgona, a Wolverine – gdziekolwiek się nie pojawił – znaczył swoją obecność niczym ucieleśnienie armageddonu. Słowem: katastrofa.

Zgodnie z realiami superbohaterskich fabuł, nawet w obliczu tak krytycznej sytuacji musiało pojawić się światełko w tunelu. Poinformował o tym sam Nick Fury w splashu wieńczącym pierwszego „Wroga publicznego”. Natomiast cliffhanger nie pozostawiał raczej złudzeń, co do formuły, jaka zostanie zastosowana w kontynuacji. Nic w tym dziwnego, bowiem tego typu historie skazane są na stałą dozę przewidywalności. Ale tego chyba nikt nie ma za złe scenarzyście i redaktorom, zwłaszcza że w ręce czytelników oddana została naprawdę absorbująca historia. Wynika to po części z samej konwencji. Bo cóż może frapować bardziej niż myśl o zdarzeniach, które z pozornie bezpiecznego i kontrolowanego świata superbohaterów uczyniły katastroficzno-survivalową arenę walki o być albo nie być…? Nawet jeśli nie wszyscy kończyli „Wroga publicznego” z wypiekami na twarzy, idę o zakład, iż każdy był ciekaw ciągu dalszego.

Scenarzysta w osobie Marka Millara postanowił jednak ostudzić zapał tych, którzy za kontynuację, czy to w formie zeszytówek, czy wydania zbiorczego zabrali się, umierając ze zniecierpliwienia. W drugim tomie podmiotem wprowadzenia staje się sam Gorgon, goszczący na kilkustronicowej, dedykowanej mu retrospekcji. Przywołana zostaje geneza tej postaci, a także szczegóły konszachtów z Dłonią, organizacją starszą i bardziej posępną niż mogłoby się wydawać. Poza oczywistymi związkami z fabułą, ów wstęp zdradza nam dwie rzeczy. Po pierwsze – John Romita Jr. najodpowiedniej sprawdza się w ujęciach panoramicznych. Obronną ręką wychodzi wówczas z konieczności prezentowania dynamicznych scen z udziałem wielu postaci. W szerokich i niskich zarazem kadrach łatwiej generować tło i skąpić postaciom detali. Po drugie – na nic zdałyby się rysunkowe wysiłki rzeczonego Romity Juniora, gdyby nie praca grafika-kolorysty, Paula Mountsa, który z epizodu zadedykowanego Gorgonowi uczynil małe dzieło sztuki.. Świadczą o tym nie tylko przyjemne dla oka koncepty kolorystyczne poszczególnych ujęć, ale przede wszystkim improwizowane wstawki, jak na przykład obłędna wizualizacja energii powstałej po gwałtownym przebiciu ciała kataną.

Na kolejnych kartach komiksu łatwo znaleźć potwierdzenie tezy, iż Mounts wykonał tu fantastyczną robotę, co przejawia się w iście malarskich wizualizacjach teł, po macoszemu traktowanych przez Romitę. Nawet maleńki kadr z górskim pejzażem, jeden z wielu nic nieznaczących, zdradza niewątpliwy udział „osób trzecich”. Praktycznie na każdej planszy można znaleźć potwierdzenie tego, że Romitę często asekurowano.

W dalszej części historii malownicze realia między innymi Japonii i Niemiec zastępują nowoczesne siedziby S.H.I.E.L.D. Tak się składa, że prawdziwą piętą achillesową Romity Jr. są elementy futurystyczne, które w swojej pracy pomija bądź przedstawia w możliwie najbardziej tendencyjny sposób. Jałowa architektura wnętrz (jeśli tak można określić jej brak), mdłe laboratoria, proste przewody podłączone do nie wiadomo czego, czy pozbawione choćby śladowych przejawów dobrego gustu rekonstrukcje pomieszczeń Transkoptera, to w zasadzie jego znak rozpoznawczy w tej serii. Jak łatwo się domyślić, osobą która powstrzymała tę falę pustki i braku pomysłów, był bezbłędny Paul Mounts, który tchnął nieco życia w liczne, wiejące nudą lokacje. Ciężko nie popaść w zakłopotanie, gdy człowiek już utwierdzi się w przekonaniu, że na awersie okładki figurują tylko dwa nazwiska.

Powróćmy jednak do historii w albumie zawartej. Wiemy już, że Hydrze całkiem nieźle idzie unicestwianie coraz bardziej chwiejnych posad świata superbohaterów. Nie wiadomo, co z Wolverinem. Pomimo zachowania szczególnych środków ostrożności, japońscy terroryści wyłapują i przeprogramowują kolejnych mutantów. Elektra, największa nadzieja na powstrzymanie chaosu, zaginęła w akcji zaaranżowanej przez samą siebie. Co robić? Zaraz po tym, jak dochodzi do spektakularnej katastrofy zobrazowanej w równie monstrualnym, co widowiskowym kadrze, Millar decyduje się na odwrócenie biegunów, a tym samym całkowitą zmianę układu sił. Można protestować przeciwko takim zabiegom, zwłaszcza jeśli przeprowadzane są w sposób nieoczekiwany i podejrzanie irracjonalny (jak w niniejszym komiksie). Jednak decydując się na lekką rozrywkę superbohaterską, jesteśmy zazwyczaj świadomi możliwości wystąpienia tego typu implikacji. I w tej historii musiał nadejść moment, w którym akcja zacznie przypominać pojedynek bokserski. Millar mógł jednak pójść na zdrowy kompromis i zachować rozsądek w balansowaniu przewagą to jednej, to drugiej frakcji. Z drugiej zaś strony, odbijanie piłeczki to zdecydowanie najprostszy i najbardziej skuteczny sposób na zagwarantowanie fabuły bogatej w akcję z częstymi (i nagłymi) jej zwrotami.

W tok tej energicznej opowieści scenarzysta kilkukrotnie wplótł krótkie scenki oderwane od obowiązującej w komiksie rzeczywistości. Choć „uspokajacze” akcji ze sceną przedstawiającą X-menów poddawanych terapii grupowej na czele, prezentują się średnio, to nieuczciwym byłoby nie wspomnieć o fenomenalnym przerywniku, podczas którego Wolverine ucina sobie uroczą pogawędkę z Northstarem. Cała sytuacja ma miejsce w knajpce obsługiwanej przez wystraszonego barmana, podczas gdy wszędzie wokół szaleje zawierucha. Nim dochodzi do nieuchronnej konfrontacji, panowie po dżentelmeńsku i ze szklaneczkami w dłoniach wymieniają między sobą kilka uwag. Choć w jej następstwie Wolverine (po raz kolejny) popada w tarapaty, scenariusz zaczyna kierować się na ścieżkę prowadzącą ku ostatecznej rozprawie. Oczywiście do finału nikomu nie po drodze. Na szczęście protagoniści mają w swoich szeregach osobę z wizją i pomysłami. Osobę czynu. Dzięki jej inicjatywie dochodzi do serii potyczek okupionych gęsto ścielącym się trupem. Korzstając z okazji i topniejącego czasu antenowego, Millar pośpiesznie przywołuje wątki, które jeszcze w poprzednim tomie wydawały się jedynie pretekstem do opowiedzenia tej historii. Wyjaśniają się również sprawy większej wagi, wśród których zdecydowanie najbardziej ekscytująca wiąże się z losami „greczynki z lekkim wąsikiem”, czyli Elektry.

Bardzo przewidywalne od strony fabularnej zakończenie to z kolei brawurowe natarcie grafików, którzy uczynili z ostatnich scen dynamiczne i ekscytujące przedstawienie. Romita nieco się wysilił, inker Klaus Janson zatuszował co trzeba, a charakteru całości nadał niezastąpiony Paul Mounts, który kropkę nad „i” postawił, wykorzystując tak modny ostatnio kontrast barw pomarańczowej i niebieskiej. Końcówki z całą pewnością nie można nazwać jednoznacznie optymistyczną. Pomijając niepowetowane straty, jakie w walce z Hydrą i Dłonią odniosło przymierze protagonistów, pozostaje zaprezentowana w zupełnie zbędnym epilogu gorzka kwestia natury emocjonalnej. Po raz kolejny jednak muszę przyznać, iż nasi dzielni artyści stanęli na wysokości zadania, wydając wspomniane alternatywne zakończenie niczym gustowną ucztę, którą docenią osoby lubujące w impresjonistycznych akcentach.

„Wróg publiczny” to komiks pod wieloma względami nierówny. Scenariusz trzyma w napięciu i zgrabnie obejmuje tak pokaźną ilość wątków i przytłaczającą wręcz gromadę postaci. Utrzymuje przy tym bardzo poważny, a momentami wręcz ponury tom. Szkoda, że nagłe zwroty akcji w wykonaniu Millara odzierają fabułę z resztek realizmu, a śmierć i przemoc pozostają jedynie umowne. Mogłoby się również obyć bez reżyserowanych, humorystycznych wstawek, których aż zanadto. Obfitość kąśliwych uwag Wolverina w zupełności pokrywa zapotrzebowanie na tego typu dodatki.

Odzwierciedlenie warstwy graficznej również można by z powodzeniem przedstawić za pomocą wykresu sinusoidalnego. Z jednej strony – Romita Jr. i jego rysunkowa czkawka, przejawiająca się przeróżnym poziomem i zmienna dokładnością rysunków. Ogólnie rzecz biorąc, nie jest aż tak bardzo źle – o ile tylko wybaczymy stosowaną z zacięciem neandertalską fizjonomię i nienaturalną, nazbyt wystudiowaną muskulaturę postaci. Przedramiona Wolverina na splashu z Elektrą wyglądają jak zebrane do kupy i idealnie poskręcane graniastosłupy. Może Romita Jr. wspomaga się oprogramowaniem do modelowania trójwymiarowego, kto wie? Zabawy z perspektywą też nie wychodzą mu najlepiej, a przed rysowaniem niektórych postaci powinien się wręcz powstrzymywać (vide Beast). Rysownik sprawdza się jedynie tam, gdzie dokładność jest nieodzowna, a wręcz wymagana tudzież we wspomnianych panoramach, których w obu albumach nie brakuje. A postrzeganie oprawy wizualnej komiksu jako całości ku pozytywnym odczuciom ukierunkowuje anioł stróż w osobie Paula Mountsa, faceta z malarskim zacięciem. Za dziesięć lat z „Wroga publicznego” #2 będę pamiętał trzy rzeczy. Scenę w barze, narastającą aż do samego końca dramaturgię oraz kolory.

Komiksu nie sposób ocenić jednoznacznie. To pozycja czysto rozrywkowa z niewyobrażalnymi dawkami akcji, patosu, wybuchów, trzasków, łamań i pojedynków, w której poznajemy dwa oblicza Wolverina, by przy okazji uzmysłowić sobie, jak niebezpiecznym jest mutantem. Należy dodać, iż album posiada przy tym walory edukacyjne, oczywiście w odniesieniu do komiksowego uniwersum Marvela. Przypadkowo bądź nie wyszedł Millarowi rozległy crossover obejmujący szeroki garnitur bohaterów – i tych dobrych, i złych (z nieprawdopodobnym Gorgonem na czele). Dla czytelnika niezaznajomionego z marvelowskimi realiami, „Wróg publiczny” może okazać się łatwo przyswajalnym zasobnikiem wiedzy.

Nie dochodzimy zatem do żadnego wniosku. Jednak moją ulubioną miarą oceniania komiksów (i nie tylko) jest to, jak udanie upływa czas spędzony na ich lekturze. W obliczu tak przedstawionych wytycznych, „Wolverine” broni się sam. To doprawdy znakomita, lekka i przyjemna, a co najważniejsze, wciągająca jak diabli lektura. Według mnie to wystarczający powód , by w ostateczności zainteresować się „Wrogiem publicznym” #2. A podejrzewam, że lwia część szczęśliwych nabywców tomu pierwszego wydania zbiorczego, kontynuacji nie mogła się wprost doczekać. Co o czymś świadczy. Ogół sieciowych opinii zdaje się to potwierdzać.

Nie zapominajmy, że w drugim tomie znalazła się bonusowa historia z Wolverinem rzuconym w ponury świat obozu koncentracyjnego. Miejsce akcji: Polska. Rosomak, choć gra pierwsze skrzypce, wyjątkowo nie odzywa się w niej ani słowem, do czego w pośredni sposób przyczynił się sam Will Eisner. Zresztą, to jego osobie dedykowany jest „Więzień numer zero”, czego świadectwo daje Mark Millar w ciekawym posłowiu. Całe szczęście, że tym razem obyło się bez siermiężnego wstępu Gartha Ennisa, człowieka obłudnego do granic nieprzyzwoitości. Dodatkowy minikomiks, pierwotnie zaprezentowany w „Wolverine” Vol. 3 #32, jest rzeczą ciekawą, i to z kilku powodów. Grafiki duetu Andrews-Villarrubia deklasują Romitę Jr. i jego niechlujstwo. Jak wspominałem, posępny Wolverine przejawia bezprecedensową jak na siebie powściągliwość, a pomimo to ciąży nad hitlerowskimi oficerami niczym nemezis. I co najważniejsze – atmosfera przytłacza, przywodząc na myśl opowieści o duchach, a patent Millara na tę króciótką historię (co zawdzięczamy głównie Eisnerowi) sprawdza się znakomicie. Być może niezbyt sprawiedliwym jest taki osąd, ale to maleństwo samo w sobie jest wystarczającym powodem, by zainteresować się „Wrogiem publicznym” numer dwa.

Na zakończenie pozwolę sobie na małą dygresję. Odnoszę wrażenie, że albo Millar, albo Romita Jr. (albo obaj) naczytali się za młodu marvelowskiej Godzilli. „King of the Monsters” to seria tak czerstwa, jak porzucony na środku pustyni suchar. Infantylna, pełna taniej teatralności i bezwstydnie żerująca na ikonie japońskiej popkultury. Rzecz w tym, że podobnie jak „Wróg publiczny” stanowi swoisty crossover. Znalazłem kilka podejrzanych podobieństw. Po pierwsze, w obydwu cyklach pojawia się „Dum Dum” Dugan. W drugim „Wolverinie” raczej epizodycznie i bez charakterystycznego kapelusza-meloniku. Pod wspólny mianownik należy też sprowadzić katastroficzny charakter obydwu „dzieł”. „Wolverine” dostał ponadto własną Godzillę, a nawet trzy. Od razu mówię: tak, jest kadr, w którym wielka stopa miażdży małych ludzi. Co więcej, Wolverine podróżujący Sentinelem, swoją pozą i wyglądem łudząco przypomina Moon-Boya, który również dostał gażę za występ w cyklu o radioaktywnym gadzie. Gwoli przypomnienia, Moon-Boy zasłynął z tego, że dosiadał Devil Dinosaura, jakkolwiek niedorzecznie to brzmi. A teraz wisienka na torcie – w obu seriach w bardzo podobny, idiotyczny sposób akcentuje swoją obecność Spider-Man. Te wszystkie poszlaki zebrane do kupy tworzą jedynie mało znaczącą ciekawostkę. Mimo to ciężko oprzeć się wrażeniu, że – mówiąc kolokwialnie – coś jest na rzeczy.

Michał Mucha

„Wolverine: Wróg publiczny” tom 2
Tytuł oryginału „Wolverine: Enemy of the State” Vol. 2
Zawiera: „Wolverine” Vol. 3, #26-32
Scenariusz: Mark Millar
Rysunki: John Romita Jr., Kaare Andrews
Tusz: Klaus Janson
Kolory: Paul Mounts, José Villarrubia
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Wydawnictwo: Mucha Comics
Data wydania: lipiec 2011
Wydawca oryginału: Marvel
Rok wydania oryginału: 2005
Druk: kolor, kreda
Oprawa: twarda
Stron: 176
Cena: 79 zł