KTO NIE RYZYKUJE NIC NIE MA
WYWIAD Z ARKIEM WRÓBLEWSKIM – CZ. 1
KZ: Czy mógłbyś przybliżyć nam początki swego zainteresowania komiksem? Jakiego rodzaju były to tytuły?
Arek Wróblewski (AW): Zaczynałem, chyba jak każdy młokos mieszkający w Polsce w późnych latach siedemdziesiątych, wczesnych osiemdziesiątych, od „Relaxów” i „Świata Młodych”. Po drodze wpadł mi w ręce egzemplarz magazynu „ALFA”, jeśli dobrze przypominam sobie tytuł. „Relaxy” były dość trudno dostępne, a moi rodzice nie do końca podzielali moje zainteresowanie historyjkami obrazkowymi, cha, cha, więc pożyczałem je od kolegi z podwórka, który dostał je w prezencie od innego kolegi i tak dalej. Umknęło mojej uwadze, w jak tragicznym stanie były te egzemplarze – w końcu przeszły przez kilkanaście par przedszkolnych rąk – wystarczyło jedno spojrzenie na „Najdłuższą Podróż” Rosińskiego i nie było odwrotu! „Czasonauci” kontra dinozaury? Takiej mieszance nie sposób się oprzeć, cha, cha! Ale dopiero „Świat Młodych” stał się dla mnie prawdziwym oknem do szerokiej gamy tego, co potrafi komiks. Pamiętam, jak wielokrotnie siedziałem na czatach przed kioskiem Ruchu, żeby nie przegapić kolejnego numeru i kontynuować kolekcje wycinków z ostatniej strony. Polowanie na komiks w tamtych czasach było prawdziwym wyzwaniem. Co więcej, chyba już wtedy – jeśli mogę pozwolić sobie na użycie kolokwializmu – strasznie mnie kręciło uczestniczenie w procesie tworzenia, bo wielokrotnie „poprawiałem” rysunki długopisem, dorysowując promienie lasera i efekty dźwiękowe. Takie moje pierwsze próby redakcyjne, cha, cha! Szkoda tylko, że byłem za młody, by w pełni zrozumieć intencje niektórych twórców, zwłaszcza Tadeusza Baranowskiego. „Antresolka, Profesorka, Nerwosolka” to nadal mój ulubiony polski komiks, który fascynuje mnie swoja oryginalności i lekkością zakrzywiania relacji pomiędzy czytelnikiem i opowiadaną historią.
Warto zauważyć, że po przeczytaniu kilkunastu komiksów różnej maści, największe zainteresowanie wzbudzały we mnie historie, które miały w sobie element eksploracji nieznanego. W skrócie: statki kosmiczne i takie tam, cha, cha. Wspomniałem już „Najdłuższą Podróż” oraz „Antresolkę…”, ale do listy warto dodać Binio Billa w kosmosie, Kajtka i Koka w komunistycznej wersji serialu „LOST: Zagubieni”, cha, cha, a później oczywiście „Funky Kovala” i „Yansa”.
W międzyczasie udało mi się wejść w posiadanie kilku komiksów zagranicznych, które rozpoczęły moją przygodę z komiksem superbohaterskim. Miałem to szczęście, że mój ojciec był marynarzem i od czasu do czasu dostałem w prezencie obcojęzyczny zeszyt z przygodami „Avengers West Coast” lub „Fantastic Four”. Nie ręczę za swoja pamięć, ale niemieckie wydanie „Fantastic Four Annual” nr 14 był pierwszym komiksem tego typu w mojej kolekcji. Próbowałem znaleźć go w internecie na potrzeby tego wywiadu, ale do końca nie jestem przekonany, czy trafiłem pod dobre drzwi. To było jednak dawno temu.
KZ: Ponoć jeszcze przed zaistnieniem polskiej odnogi Semica korespondowałeś z osobą prowadzącą szwedzkie strony klubowe. Czy to on (Christian?) zaproponował Ci analogiczną funkcje w polskich przedrukach Marvela i DC?
AW: Tak, Christian był redaktorem w szwedzkim Semicu i był pomocny w tworzeniu polskiego oddziału. Ale rzeczywiście znałem go już wcześniej. To jeden z tych dziwnych przypadków, które w dużej części wpływają na kształt twojej najbliższej i czasami tej dalszej przyszłości. Jak wspomniałem wcześniej, miałem dostęp do wydań komiksów superbohaterskich z całego świata, a że stawiałem swoje pierwsze kroki w nauce języka angielskiego, któregoś dnia chwyciłem za długopis i napisałem do wszystkich znanych mi redakcji z prośbą o podarowanie mi kilku egzemplarzy. Nie liczyłem na odpowiedź, ale kto nie ryzykuje nic nie ma i kilka tygodni później otrzymałem upragnione komiksy oraz podziękowanie od Christiana za zainteresowanie jego wydawnictwem. Korespondowaliśmy przez następnych kilka lat. Od czasu do czasu podsyłałem mu komiksy zza żelaznej kurtyny, a w zamian dostawałem kolejne partie zeszytów wydawanych przez skandynawskiego Semica. Nie przeszkadzało mi, że komiksy były w języku szwedzkim. Łapałem za słownik i starałem się zrozumieć jak najwięcej. Ta przedziwna edukacja dała owoce, bo wkrótce byłem na bieżąco z ówczesnymi wątkami w świecie Marvela i DC.
Byłem uczniem w szkole średniej, kiedy w Polsce narodził się wolny rynek i niedługo później pomysł publikacji komiksów superbohaterskich na skalę masową. Na pierwsze wydanie „Człowieka-Pająka” i „The Punishera”, jeśli dobrze pamiętam pod szyldem firmy Codem, trafiłem przez przypadek. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Spider-Man mówił w moim ojczystym języku! Słownik szwedzko-polski szybko trafił do śmietnika, cha, cha, ale jednocześnie zauważyłem, że polskie zeszyty zawierały dużo błędów merytorycznych. Posiadałem akurat ich szwedzkie odpowiedniki i nie trudno było znaleźć różnice. Chwyciłem znowu za długopis i napisałem list do redakcji z dość pokaźną listą poprawek. Co mogę powiedzieć? Porządek musi być, więc nie mogłem przejść koło tego obojętnie, cha, cha. List został wydrukowany na stronach klubowych („Spider-Man” nr 6/1990 – przyp. red.) i to chyba przekonało Christiana, że w szeregach rodzącego się w bólach polskiego Semica potrzeba kogoś, kto ma mniejsze lub większe pojecie na temat superbohaterów. Propozycje współpracy przy tworzeniu stron klubowych otrzymałem przez telefon. Nie będę ukrywał, że do dziś jestem mu niezwykle wdzięczny za otworzenie bramy do tak fascynującego świata.
KZ: Pytanie być może pokrewne do poprzedniego: jak wspominasz początki współpracy z TM-Semic? Według wspomnień Marcina Rusteckiego byłeś już obecny na redakcyjnym „castingu” w warszawskim hotelu „Victoria” wczesną wiosną 1991 roku.
AW: Szczerze mówiąc, pamiętam jedynie pojedyncze zdarzenia, miedzy innymi wspomniany „casting” i poczucie tego, że trochę nie pasuję do tego świata. W końcu byłem zwykłym uczniem szkoły średniej, a moim jedynym atutem, oczywiście poza licealną znajomością podstaw fizyki, chemii i geografii, była wiedza na temat światów, w których egzystowali Człowiek-Pająk i Batman, cha, cha. Tuż przed spotkaniem z nowymi właścicielami Semica poznałem Marcina, który praktycznie od momentu podania sobie rąk stał się nie tylko moją podporą w tej dość niezwyklej sytuacji, ale jednocześnie jednym z najlepszych przyjaciół, jakich można sobie tylko wymarzyć. Jeśli gdziekolwiek można szukać źródła sukcesu naszej współpracy, to na pewno w tym, że nasze relacje opierały się nie tylko na wspólnej miłości do komisów, ale także wzajemnym szacunku. Różnica wieku nie grała żadnej roli i chyba to najbardziej „ujęło” mnie w Marcinie. Dwadzieścia lat później nadal rozmawiamy ze sobą z takim samym luzem, jak podczas tego pierwszego spotkania.
Sam „casting” przebiegł chyba dość sprawnie. Marcin zaprezentował swoje zdolności graficzne, a ja – swoje pomysły w zakresie stron klubowych. Kilka tygodni później odwiedziłem juz w pełni uposażoną i prężnie działającą redakcje TM-Semica, poznałem dokładne plany wydawnicze, nie omieszkałem dodać swoje trzy grosze co do szaty graficznej, cha, cha, i wróciłem do rodzinnego Szczecina z faksem, materiałami prasowymi Marvela i DC, oraz oczywiście zadaniem napisania kilku artykułów do składanych właśnie zeszytów.
Przez jakiś czas tak właśnie funkcjonowała moja współpraca z Marcinem: na odległość. W redakcji bywałem przynajmniej raz w miesiącu. Zbierałem to, co potrzebne było do zapełnienia następnych numerów, wliczając to oryginalne wydania komiksów oraz listy od czytelników, wracałem do domu, i po kilku dniach słałem faksem ręcznie napisane strony klubowe. Minęło kilka lat zanim bardziej aktywnie zaangażowałem się w edytorską stronę przedsięwzięcia…
KZ: Czy byłbyś dziś w stanie określić przeciętną liczbę listów, którą co miesiąc czytelnicy zasypywali redakcje TM-Semic (wśród nich piszący te słowa…)? Czy stosowałeś jakiś konkretny „klucz” do ich selekcji, zarówno przy podczytywaniu, jak i zamieszczaniu na stronie?
AW: Listów przychodziło rzeczywiście sporo, a ich ilość zwiększała się wraz z pojawianiem się na rynku kolejnych tytułów – trudno teraz określić, ile dokładnie. Na pewno było tego dużo, bo prawie każdy czytelnik chciał podzielić się swoją opinią lub zadać pytanie. Starałem się wybierać te listy, które wydawały mi się interesujące albo w kontekście tego, co akurat dzieje się w danym tytule, albo tego, co będzie się działo, gdyż wzbudzanie zainteresowania kolejnymi zeszytami z pewnością było jednym z ważniejszych zadań stron klubowych. Starałem się także wyłowić recenzje poszczególnych komiksów, ale o to było na początku bardzo trudno. Dopiero po kilku latach, kiedy gust naszych czytelników był znacznie bardziej wytrenowany, przysyłane listy zaczęły spełniać to drugie kryterium.
Pamiętam, że najtrudniejszym tytułem pod względem prowadzenia stron klubowych był „The Punisher”, bez wątpienia najbrutalniejsza z naszych ówczesnych propozycji. Szybko zauważyłem, że większość otrzymywanych listów dotyczyła wielu sposobów, na które Frank potrafił – i tu pozwolę sobie na mały eufemizm – pozbywać się swojej konkurencji; stąd zdecydowaliśmy z Marcinem podjąć temat przemocy w komiksach. Zależało nam na zaakcentowaniu, że historie w „Pogromcy” należy traktować z dużym dystansem. Dziś, w dobie gier komputerowych, gdzie każdy prawie młokos potrafi posługiwać się wirtualnym karabinem w wirtualnym świecie, nikt już chyba nie stara się o tym rozmawiać, ale wtedy był to temat nader ciężki i dla nas bardzo ważny.
KZ: Czy prezesi wydawnictwa kierowali się przy wyborze nowych tytułów do publikacji Twoimi sugestiami, a pośrednio również prośbami czytelników zamieszczonymi w listach? Miało to jakieś realne przełożenie? A jeśli tak, to czy pamiętasz tego typu przypadek?
AW: Przez pierwsze dwa, może trzy lata program wydawniczy układali nam partnerzy ze szwedzkiego Semica. Co więcej, był on dokładnym odbiciem tego, co ukazywało się w skandynawskich kioskach. Właścicielom wydawnictwa zależało na utrzymaniu rentowności przedsięwzięcia, a drukowane tych samych komiksów w kilku wersjach językowych w tej samej drukarni i o tym samym czasie przekładało się na duże oszczędności. Dopiero po kilku latach rozwiązano nam trochę ręce i decyzje oraz negocjacje z Marvelem lub DC podejmowane były już lokalnie. Marcin i ja byliśmy odpowiedzialni za wprowadzanie na rynek komiksów superbohaterskich, prezes – tytułów, które przyniosą zyski, cha, cha! Nigdy jednak nie wchodziliśmy sobie w drogę i szef pozostawiał nam wolna rękę co do naszych wyborów. To pozwoliło nam wydać pozycje bardziej ambitne (choć niestety mniej rentowne), takie jak „Batman/Judge Dredd” lub „Weapon X” i nawet zaprojektować nasz mały, ale własny crossover („X-Cutioner’s Song”, jeśli pamięć mnie nie myli). Więc owszem, sugestie moje i Marcina były jak najbardziej brane pod uwagę. Powiem więcej: mieliśmy pełną kontrolę nad programem wydawniczym. Więc jeśli powinny się potoczyć głowy za wybór materiału, to z pewnością nasze, cha, cha! Co do sugestii czytelników, nie do końca mogliśmy sie nimi kierować, bo każdy miał inny pomysł na sukces, cha, cha! Taka jest chyba natura miłośników tego medium. Ile tytułów, tyle opinii. Niemniej jednak słuchaliśmy uważnie tego, co czytelnicy mieli do powiedzenia po wydaniu każdego tytułu i czasami miało to wpływ na podejmowane przez nas decyzje, czy warto ponownie zainwestować czas w zeszyty o podobnej treści.
KZ: W 1993 roku zadebiutowałeś w nowej roli. Oprócz tworzenia stron klubowych podjąłeś się również tłumaczenia komiksów. Debiutem był „Torment” („Mega Marvel” nr 1/1993 z października wspomnianego roku), autorska opowieść Todda McFarlane’a z miesięcznika „Spider-Man”. Z czasem było tego coraz więcej. Jakie masz wspomnienia w związku z tą częścią pracy redakcyjnej? Niektóre teksty tłumaczone przez Ciebie należały zapewne do niełatwych (np. „Ostatnie Łowy Kravena”)…
AW: Rzeczywiście, „Torment” był moją pierwszą poważniejszą próbą sił na polu tłumaczeń, aczkolwiek mniejszy lub większy wpływ na przekład zeszytów poprzedzających „Mega Marvel” numer pierwszego miałem już wcześniej. Polegało to głównie na nanoszeniu poprawek merytorycznych – zdarzało się, że tłumacze upraszczali kwestie niektórych bohaterów, omijając szczegóły istotne do zrozumienia fabuły z epizodu na epizod. Daleko mi oczywiście do krytyki ich ciężkiej pracy – po prostu miałem lekką przewagę, znając plany wydawnicze firmy, a tym samym stacje końcową, ku której podążały poszczególne wątki. Starałem się ponadto utrzymać kontinuum nazewnictwa poszczególnych postaci – „Kingpin” nie mógł być „Ważniakiem” w jednej historii, a z powrotem „Kingpinem” w drugiej!
Po jakimś czasie poczułem się na tyle pewnie w temacie, że zaproponowałem Marcinowi, abym na serio zajął się tłumaczeniami. Miałem nadzieję że brak doświadczenia nadrobię znajomością bohaterów i ich indywidualnego… „głosu”. Tak czy owak, bez względu na rezultat końcowy, zawsze starałem się, by czytelnik miał z czytania tyle przyjemności, co ja z pracy nad danym zeszytem.
Wspomniałeś „Ostatnie Łowy Kravena” jako przykład przekładu trudnego. Zgadzam się w stu procentach – to tłumaczenie doczekało się kilku wersji! Żadna z nich do końca mnie nie satysfakcjonowała i przez kilka długich tygodni nie rozstawałem się z notatnikiem, gdzie zapisywałem kolejne poprawki i udoskonalałem poszczególne dymki. To był niezwykły komiks i zależało mi, aby odbiorca wyniósł z niego jak najwięcej. Ostatnio pozwoliłem sobie zagościć na kilku forach komiksowych i okazuje się, ze „Łowy…” nadal uważane są za jedną z naszych najbardziej popularnych pozycji…
KZ: Jesienią 1992 roku w redakcji TM-Semic na ul. Rzymskiej gościł Stan Lee. Jak wspominasz spotkanie zarówno z nim, jak i innymi twórcami?
AW: Spotkanie ze Stanem Lee pamiętam jak przez mgłę. Przyjechałem do Warszawy, by podać mu rękę, zdobyć autograf i wrócić do kąta, cha, cha! Marcin i prezesi zajęli sie całą resztą. Dopiero zaczynałem współpracę z TM-Semic, wiec nie liczyłem na nic więcej. Chciałbym rzucić tu jakąś ciekawą anegdotę, ale niestety nie mam żadnej. Wiem, wiem, ja też jestem rozczarowany, cha, cha! Marcin miał więcej szczęścia do spotykania sław światowego komiksu. Był redaktorem naczelnym, więc często podróżował po Europie i nie tylko, by negocjować kolejne tytuły. Ale może to i dobrze. Ja nie za dobrze znoszę presję tego typu sytuacji – ekscytacja i nerwy zazwyczaj wyłączają mnie kompletnie z otoczenia, cha, cha! Może dlatego, jak wspomniałem wcześniej, wolę siedzieć po cichu w czterech ścianach i samemu coś skrobać. Więcej szczęścia co do zaglądania za kurtynę świata rozrywki miałem pracując dla agencji promującej w Polsce postaci licencjonowane, oczywiście już po zakończeniu współpracy z TM-Semic. Udało mi się spędzić kilka dni w posiadłości Lucasfilmu, a później zjeść śniadanie z Jimem Davisem, twórcą Garfielda. To drugie było dość niezwykłym przeżyciem. Podczas śniadania zauważyłem, że wszyscy wokoło wyglądali nienaturalnie zdrowo! Okazało się, że pracownicy firmy dostawili specjalne punkty za godziny spędzone w firmowej siłowni, za które mogli kupować posiłki w stołówce.
KZ: Swego czasu wspominałeś o planowanym projekcie związanym z komiksami DC analogicznym do „Mega Marvel”. Wymieniłeś nawet roboczy tytuł – „DC Extra”. Pamiętasz może, jakie tytuły planowaliście do tego magazynu i dlaczego nie udało się wdrożyć tego zamierzenia?
AW: Plany wprowadzenia na rynek nowego tytułu, będącego odpowiednikiem „Mega Marvel”, a poświęconego wyłącznie i w całości światu DC, istniały jedynie przez mglistą chwilę. Niestety szybko zdaliśmy sobie sprawę, że ilość zeszytów produkowanych przez nas każdego miesiąca, i nie mam na myśli tylko komiksów superbohaterskich, rosła z miesiąca na miesiąc. Jeszcze jeden tytuł, zwłaszcza o większej niż zwykle objętości, oznaczałby rychły bunt redakcji, cha, cha, nie wspominając o kolejnej batalii z „Ruchem” o jego rejestrację (notabene, „Ruch” był wtedy naszym jedynym dystrybutorem), dodatkowe negocjacje z DC, itp., itd. Szaleństwo! Ponadto zauważyliśmy, że w uniwersum DC trudniej było o zamykające się w kilku epizodach historie. Mogliśmy mieć kłopot z zapełnieniem 100-120 stron „DC Extra”. Świat komiksów DC w latach dziewięćdziesiątych był niestety mocno zakorzeniony w jego 50-letniej historii i publikacja wyrwanych z tak szerokiego kontekstu historyjek mijała się z ideą tytułu powstającego na wzór „Mega Marvel”.
Stąd decyzja, przynajmniej na początku, pozostania przy „Wydaniach Specjalnych”. Nie należały one może w całości do postaci DC, ale pozwoliły pokazać kilka lepszych „momentów” tego właśnie wydawcy. Pomysł promocji DC Comics powrócił pod koniec lat dziewięćdziesiątych i w rezultacie na rynku pojawił się „Top Komiks”, tytuł będący niejako dopełnieniem „Wydań Specjalnych”. Wtedy wszyscy zapomnieliśmy już chyba o „DC Extra”. Ponownie zapadła decyzja, by nie ograniczać się tematycznie do jednego uniwersum, chociaż po jakimś czasie większość zeszytów i tak zdominował Lobo.
KZ: Niewątpliwie to właśnie Ty zaraziłeś polskich czytelników komiksami spod szyldu Vertigo, często wspominając o nich na klubowych stronach. Czy istniały realne plany zaprezentowania ich próbek na naszym rynku? Jeśli tak to co stanęło na przeszkodzie ich realizacji?
AW: Owszem, mieliśmy kilka pomysłów na przedstawienie Vertigo polskim czytelnikom. Liczyliśmy, że podniosłoby to znacznie prestiż tej części wydawnictwa, która zajmowała się komiksami. Bez wątpienia Marcinowi i mnie zależało na dobrym słowie krytyków. Niemniej jednak na przeszkodzie zawsze stała potencjalna rentowność – lub właściwie jej brak – ewentualnych albumów (piszę „albumów”, bo nie sądziliśmy, że seriale zeszytowe mają sens w tym przypadku). Nie był na to gotowy rynek, nie byli też chyba gotowi czytelnicy, a prezesi nie do końca mieli ochotę się przekonać, czy sprawa warta jest dość pokaźnych opłat licencyjnych. „Batman/Judge Dredd” stanowił tu niezwykle ciekawa lekcje w tej materii, a kiedy wreszcie przyszedł odpowiedni czas na zaprezentowanie poważniejszego materiału, TM-Semic akurat zaczął chylić się ku upadkowi, a to z pewnością nie pomogło w podejmowaniu tak ryzykownych decyzji.
Wracam tu do modelu, który dyktował większość decyzji programowych w TM-Semic – liczyła się ilość sprzedanych egzemplarzy, a nie ich jakość. Trudno oczywiście krytykować takie podejście. Był to w końcu biznes, a my nie byliśmy wydawnictwem, które mogło pozwolić sobie na publikacje kompletnie nierentownych tytułów. Być może sytuacja byłaby inna, gdyby sprzedaż pobocznych tytułów, niech byłaby to nawet „Barbie”, przynosiła ogromne zyski, ale niestety sytuacja była daleka od idealnej…
KZ: Ponoć komiksy Image pojawiły się u nas nieco za późno, nie zdobywając takiej popularności jak się pierwotnie spodziewano. Jak oceniasz z dzisiejszej perspektywy ten „segment” wydawniczy TM-Semic?
AW: Nie zgodzę się do końca z oceną, że pozycje Image były rozczarowaniem, bo jeśli chciałbym skompletować listę najbardziej rozchwytywanych pozycji TM-Semic, to „Spawn” z pewnością by się na niej znalazł. Wydaliśmy w końcu 24 kolejne zeszyty tej serii i do samego końca tytuł ten wyprzedzał konkurentów swoją popularnością. Podobnie było z „Wild C.A.T.S.”, który został przyjęty dość dobrze pomimo wyższej niż zwykle ceny (jeśli dobrze pamiętam, drukowany był w twardszej okładce i na lepszej jakości papierze). Na naszą korzyść z pewnością działała popularność rysowników, McFarlane’a i Jima Lee, gdyż czytelnicy pamiętali ich ze starszych wydań „Spider-Mana” oraz „X-Men”. To był dobry grunt. Gorzej było chyba z rozpoznawalnością samych postaci. Ponadto komiksy Image pojawiły się na rynku u schyłku naszej działalności, kiedy powoli dało o sobie znać zmęczenie komiksem superbohaterskim. Dodajmy do tego wciąż kulejącą dystrybucję i rezultat był taki, jaki był. Niemniej cieszę się, że udało nam się zaprezentować choć dwie i chyba najlepsze w tym okresie pozycje Image.
KZ: Pamiętasz moment w którym dało się dostrzec pierwsze symptomy przesycenia rynku komiksem superbohaterskim? W tekście „Bez zakończenia” zamieszczonym w 19 numerze „KZ” wspomniałeś, że „(…) sygnały ostrzegawcze nie zostały odpowiednio zrozumiane, co więcej – ignorowane do samego końca (…)”. Czy mógłbyś rozwinąć tę myśl?
AW: Po części odpowiedziałem na to pytanie powyżej. Wydania zeszytowe, które bez wątpienia pozwoliły zaistnieć wydawnictwu, z czasem były traktowane jako niepotrzebny bagaż. Bez względu na to, jak genialny pomysł na nowy tytuł wykluł się w głowie mojej lub Marcina, nie mieliśmy odpowiednich narzędzi do jego realizacji i odpowiedniej promocji. Za każdym razem z przegryzionymi wargami czekaliśmy na wyniki sprzedaży, mając nadzieję, że nasze syzyfowe wysiłki przyniosły rezultaty. Niestety spotykały nas same rozczarowania. Było to bardzo frustrujące. Sporadyczne skręty w dobrym kierunku, jak na przykład wspomniana wcześniej seria „Wild C.A.T.S.” nie wystarczyły, by odwrócić tendencję zniżkową.
Z perspektywy czasu widzę, ze przesyt komiksem superbohaterskim był naszym najmniejszym problem. Wrogowie czaili się gdzieś indziej. Były nimi gry komputerowe, telewizja kablowa, internet i wreszcie rosnąca konkurencja na rynku wydawniczym. Czytelnicy wychowani na komiksach Semica w latach dziewięćdziesiątych powoli dorastali, a wydawnictwo nie potrafiło dorosnąć wraz z nimi. Zdobywanie nowych odbiorców było trudniejsze niż kiedykolwiek i wymagało reagowania na zmieniające się przyzwyczajenia medialne.
Przed podobnym wyzwaniem stanął każdy wydawca komiksowy na początku dwudziestego pierwszego wieku, nawet tacy giganci jak Marvel i DC. Pomimo utraty dużej części rynku, udowodnili, że historyjki superbohaterskie nadal maja się świetnie i podane w odpowiedni sposób nadal potrafią ekscytować.
Dziś popularność superbohaterów napędzają filmy, gry komputerowe i seriale telewizyjne. Być może inaczej potoczyłyby się losy Semica, gdyby kinowy debiut Człowieka-Pająka miał miejsce jeszcze za czasów jego istnienia. Nierzadko słyszy się, że superbohaterowie to dzisiejsi greccy herosi i bogowie, nasza współczesna mitologia i zgadzam się z tym kompletnie.
Pytania zadał Przemysław Mazur
Ciąg dalszy wywiadu w kolejnym numerze „KaZetu”…