THOR: VIKINGS

NOWOJORSKA KISZKA W SOSIE NIDERLANDZKIM


Początek XXI wieku był jednym z ciekawszych czasów dla Marvel Comics. Widmo bankructwa, jakie wisiało nad firmą pod koniec lat 90. motywowało szefów przedsiębiorstwa do przyjmowania wschodzących talentów oraz sprawdzonych twórców. Z tą różnicą, że dano im pełną swobodę w tworzeniu nowych historii i kreowaniu zmian wydających się wcześniej nie do pomyślenia. Wszystko po to, by przywrócić blask znanej marce. Wielu twórców skorzystało z tej szansy wyśmienicie, jak J. M. Straczynski („The Amazing Spider-Man”), Grant Morrison („New X-Men”) czy Christopher Priest („Black Panther”). Byli jednak i tacy, który mieli wszelkie predyspozycje do opowiedzenia świeżych opowieści, ukazujących znanych bohaterów w nowym obliczu. Mimo to zawiedli. Aż trudno uwierzyć, że spotkało to tak dobrze znany w Polsce Gartha Ennisa i Glenna Farby’ego. Ich podejście do Thora w miniserii „Vikings”, wydanej pod banderą imprintu „MAX”, jest irytująco głupie.

Już sama fabuła jest tak kuriozalna i niedorzeczna, że nadaje się co najwyżej na horror gore klasy B. Żeby było zabawniej to przez lwią część początku nie spotykamy Thora, który winien grać tutaj rolę główną. Zamiast tego Ennis skupia się na grupie nie grzeszących kulturą zombie-wikingów, klnących tak kwieciście, że nawet nasi pseudokibice by się zarumienili. Nie żebym wymagał od autora „Kaznodziei” dżentelmeńskich manier, niemniej dojdę do tego później. Dość rzecz, że za sprawą magii i zrządzenia losu kolektyw zombiaków dopływa do Nowego Jorku, siejąc w Manhattanie grozę i zamęt. Na ratunek niewinnych przechodniów rusza Thor, wkrótce przybywa także mistrz mistyki Doctor Strange. Gdy wypróbowane sposoby poradzenia sobie z problemem nie dają żadnych rezultatów, superherosi postanawiają wybrać się w czasoprzestrzenną podróż. W jej trakcie gromowładny bóg i magik formują własną drużynę do pokonania nieumarłych. Grupę zasilą bardzo „wyraziste” osobistości: doskonale wyszkolona wojowniczka, Krzyżak i … nazistowski pilot samolotu.

Czytając tą papkę miałem w pamięci stosunek Ennisa do superbohaterów. Nie miał o nich najlepszego zdania. Co więcej, uwielbiał z nich kpić, wyszydzać, robić parodie etc. Przechodząc do następnych rozdziałów ma się dość zabawne wrażenie, jakby irlandzki scenarzysta pozwalał sobie na robienie wygłupów z Thora i samego czytelnika. Tak, jak gdyby komik miał być dla nas testem cierpliwości, granic naszych wytrzymałości. Widać to już w zobrazowaniu Thora, który jest papierowy i odarty z charyzmy. Ennis robi wszystko, żeby Thor był jego chłopcem do bicia – stara się go przedstawiać jako niemiłosiernie sztywnego buca, lubiącego wygłaszać pompatyczne kwestie do wszystkich wkoło. Ennis kompletnie nie bierze go serio, i nie ma co się dziwić – w końcu niedługo trzeba czekać, by bóg piorunów zawiązał „team-up” z Strange’em, pojawiającego się właściwie przypadkiem. Prawdziwa jazda zaczyna sie jednak wraz z podróżą w czasie, gdzie jedno kretyńskie kuriozum goni drugie, nie wspominając już o udziale nazisty w zespole mającym zwalczyć wikingowych ghouli.

Glenn Farby wcale nie jest lepszy. Jego okładki do „Vikings” nie posiadają tej iskry pomysłowości widoczną w pracach do „Preachera”, natomiast wnętrze albumu nijak ma się do świetnych rysunków z antologii „Sandman: Noce Nieskończone” czy „Nigdziebądź” Mike’a Careya. Może je najkrócej określić mianem kiczu – brzydota zaserwowana w kadrach nie robi żadnego wrażenia. Ani nie szokuje, ani w żaden sposób zadziwia. Jest za to na tyle odpychająca i mdła, że odbiorca prędzej machnie ręką i odłoży album dla świętego spokoju, aby zająć się czymś bardziej wartościowym….

… i nie ukrywam, że podobne podejście mam również do ostatnich dokonań Gartha Ennisa. Czytając „Boys” czy „Herorgasm” mam nieodparte wrażenie, że superherosi go nużą, a okrucieństwa i obelgi jakie wstawia w co kolejnych kadrach są pewną formą sztuki dla sztuki, czynionej bez większego celu. Zalążek ten tendencji dało się już wyczuć w historii do „Legends of the Dark Knight” #91-93, gdzie Batman jest jedynie błaznowatym tłem dla prawienia Irlandczyka o Wietnamie i hipisach. „Thor: Vikings” w tym kontekście jest jednym z pierwszych, autentycznych przykładów, kiedy u Ennisa wyszło szydło z worka. Przestał się ukrywać z swoimi animozjami do trykotów, przyznał się wszem i wobec do braku jakiegokolwiek planu w swoich scenariuszach. Aż szkoda, że komiks ten ukazał się nakładem Mucha Comics, zupełnie niesłusznie. Trzymajcie się od tego „dziełka” z daleka. Nie dajcie się zwieść nazwiskami wybitnych twórców, gdyż „Thor: Vikings” jest kaszanką jakich mało.

Michał Chudoliński

„Thor: Vikings” SC
Scenariusz: Garth Ennis
Rysunki, tusz i okładka: Glenn Farby
Liternictwo: Dave Sharpe
Kolor: Paul Mounts
Wydawca: Marvel – MAX
Data wydania: Styczeń 2004
Objętość: 128 stron
Druk: kolorowy
Oprawa: miękka
Cena: $13,99