SKAŻONA JAPOŃSZCZYZNĄ

PRZEKLEŃSTWA WYGIMNASTYKOWANEGO UMYSŁU


Co jakiś czas napada mnie chęć zanurzenia się w świat zbrodni. Takiej zwyczajnej, z trupem na podłodze i garstką podejrzanych, którzy kręcą na potęgę, a dzielny detektyw rozpracowuje ich krok po kroku. Niestety – z roku na rok coraz więcej namnaża się kryminałków, które z prawdziwym kryminałem mają tyle wspólnego, że trup się jakowyś pojawia. Zazwyczaj zawstydzony i przemykający bokiem, bo twórca koniecznie chce powiedzieć COŚ. Mówi, a ja cierpię.

Coraz częściej porządny trup polany jest obfitym sosem historii obyczajowych, koniecznie doprawionych osobistym dramatem detektywa. W rezultacie każdy porządny serial kryminalny w połowie drugiego sezonu zagrywa kartę opery mydlanej, a większość pisarzy koniecznie musi swoich bohaterów posadzić na kozetce. Albo przynajmniej każe im się gapić przez okno i analizować ponurą rzeczywistość. Efekt – nie opłaca się napisać jednego porządnego kryminału, od razu musi być seria, a co jeden, to bardziej „porywający i okrutny”. A ja tęsknię do porządnego śledztwa.

Wszystko się zaczęło we wczesnej mojej młodości, kiedy dobra Bozia z właściwym sobie poczuciem humoru stwierdziła, że pokocham kryminały. Równocześnie obdarzyła mnie szarymi komórkami, które w podskokach – w dziewięćdziesięciu procentach przypadków – jeszcze przed końcem książki lub odcinka zgadują, kto jest mordercą, odbierając przynajmniej połowę przyjemności obcowania z lekturą.

To wszystko przez wujka, który w ramach opiekowania się mną dawał mi do czytania ostatnią stronę czasopisma „Detektyw” – w nadziei, że się mnie pozbędzie na dłuższy czas. Nadzieje płonne, bo mała Szyszka szybko rozkminiła, na co zwracać uwagę przy oglądaniu obrazków i zaczęła zawracać wujkowi głowę o więcej. Dostała do łapy kryminał (Chmielewskiej, żeby nie było), a potem specjalną dyspensę od mamy na półkę z kryminałem w miejskiej bibliotece. Bahdaj mnie denerwował, po drugiej książce wiedziałam, że złoczyńcą na pewno nie jest osoba, którą grupka młodzieży podejrzewa najbardziej. Młotki jedne…

Jakim cudownym objawieniem były dla mnie mangi „Tu detektyw Jeż” i „Kindaichi”! Trafiły na polski rynek akurat wtedy, kiedy zaczęło się we mnie rodzić przekonanie, że mniej więcej znam zasady, jakie przyświecają europejskim i amerykańskim twórcom. Młoda byłam, głupiutka i zachłysnęłam się nietypowością obyczajową i dziwnymi motywami zbrodniarzy. Dodam, że kryminału norweskiego w Polsce wtedy nie było, francuskich jak na lekarstwo, a seria „z jamnikiem” powolutku zaczynała się rozsypywać ze starości. Wydaje więc Szyszka kupę pieniędzy na grubaśne mangiszcze z Kindaichim i podczytuje „Jeża” ukradkiem w saloniku prasowym w Biedronce.

W okolicy trzeciego tomu – tragedia. Wielka, przytłaczająca i zdecydowanie niepiękna katastrofa. Szyszka zgaduje mordercę w pierwszym rozdziale. Może to przypadek? No nie, szlag, następną sprawę też rozwiązuję w momencie pojawienia się truposza. Szlag by to trafił. I cholera wzięła. Przyczyna prosta – zostałam nieodwołalnie skażona japońszczyzną i potrafiłam wejść w te ich dzikie, skośne umysły. No ale, jak to tak? Próbuję z „Detektywem Conanem”, który przewija się przez japońską telewizję nieprzerwanie od 1996 roku. W łapy wpada mi prześwietny „Jiraishin” („Ice Blade”). Dalej serce spragnione trupa piszczy z tęsknoty, ale ponieważ skażona jestem, czytam dalej, przynajmniej ładne jest…

Dla dobrego trupa zniosę wszystko. Nawet obejrzę serię z koroneczkową dziewuszką, jaką jest „GOSICK”. Trupa mi trzeba!

Joanna Pastuszka