Jeph Loeb zawsze kojarzył mi się z dobrymi komiksami. Spider-Man: Blue jest jedną z moich ulubionych opowieści o Człowieku-Pająku. Inne komiksy powstałe z wielokrotnym współpracownikiem, Timem Sale’em, są równie dobre. Choćby wydany dawno temu w Polsce Superman – Na wszystkie pory roku. Dlatego nawet dużo słabsze zeszyty serii Superman/Batman nie zwiastowały tego, co miało się stać po przejęciu przez Loeba serii Ultimates.
Koniec uniwersum Ultimate
Trzecia seria uwspółcześnionych Avengers jest preludium do crossoveru Ultimatum, mającego zakończyć istnienie uniwersum Ultimate. Powstało ono w 2000 roku w celu odświeżenia marvelowskich bohaterów. Eksperyment z współczesnymi wersjami naczelnych ikon uniwersum Marvela okazał się sukcesem, ale po kilku latach serie straciły pierwotny rozpęd. Zatrudniano coraz słabszych twórców, a same serie coraz bardziej przypominały swoje pierwowzory.
Z drugiej strony fani często nie potrafili zrozumieć zbyt drastycznych zmian względem oryginału. Nawiasem mówiąc, nie rozumiem, jak można jednocześnie ogarnąć umysłem wielowymiarowy wszechświat DC Comics z kilkoma, często diametralnie różnymi, wersjami postaci, a mieć problem z dwiema. Wielkość sprzedaży serii z uniwersum spadła. Z tego wynikła decyzja o zamknięciu serii wydawniczej za pomocą Ultimatum, które było ostatecznym zaprzeczeniem jednej z jej podstawowych idei (odrębne serie, w których łatwo się połapać i które można czytać bez znajomości innych; crossovery w odrębnych miniseriach). Paradoksalnie Ultimates Marka Millara i Bryana Hitcha akurat trzymali się mocno i pomimo swoich nielicznych wad byli według mnie świetnym komiksem superbohaterskim na miarę XXI wieku.
Dobre rysunki, słaba kompozycja
Nawet jeśli nie planowano by zamknięcia Ultimate po pierwszych zeszytach Ultimates, Vol. 3 stało się to konieczne. Zanim zacznę pastwić się nad scenariuszem, kilka słów o rysunku, bowiem do dzieła zniszczenia dołożył swoje trzy grosze Joe Madueira. To popularny rysownik z lat dziewięćdziesiątych, który ostatnio zajmował się bardziej grami komputerowymi niż komiksami. Cechuje go charakterystyczna, mocno stylizowana kreska. Często uproszczona, na bakier z poprawną anatomią. Mnie przypominająca World of Warcraft i inne, podobne produkcje. Dostajemy więc rysunki bardzo dalekie od dzieł Bryana Hitcha, który rysuje bardziej realistycznie.
Zmiany rysowników nie są czymś nadzwyczajnym, nawet jeśli style są tak różne. Zresztą, mnie kreska Madueiry nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie. Nawet jeśli bohaterowie wyglądają jak kulturyści, którym ktoś przeszczepił po kilka dodatkowych, nieistniejących mięśni, wyglądają heroicznie, emanują siłą i energią. Bohaterki prezentują się jako silne i seksowne, nawet jeśli czasem są powykręcane w pozach ciężkich do osiągnięcia przez najlepszych joginów, czy zupełnie nienaturalnie zbudowane. Teoretycznie, wszystko czego potrzeba przeciętnemu fanowi komiksu superhero, jest zapewnione.
Niestety, kuleje to, co w komiksie ważniejsze niż styl, a mianowicie przejrzystość i umiejętność opowiadania historii. Joe Mad narysował kilka stron, które bardzo ciężko zrozumieć. Koronnym przykładem jest piąta strona pierwszego zeszytu, na której Hawkeye walczy z Venomem. Mimo że to tylko scena akcji, to przez zabiegi rysownika ciężko prześledzić przebieg wydarzeń przez niepotrzebne zabiegi kompozycyjne. Możliwe, że to częściowo wynikało ze słabości lub niedostatecznej dokładności scenariusza. Innym problemem jest to, że zapomniano powiedzieć Madueirze, że to uniwersum Ultimate, w którym postacie mają odrobinę inne kostiumy niż w oryginalnym uniwersum (616).
Szaleństwo Hawkeye’a
O ile kilku bohaterom przydałaby się zmiana, bo Hitch w niektórych przypadkach okazał się bardzo przeciętnym designerem, o tyle nie rozumiem jej sensu, jeśli miałaby być kopią z głównego świata Marvela. Poza tym, nie ma żadnego fabularnego uzasadnienia dla zmian. Może poza Hawkeye’em, który ostro ześwirował i po dwudziestu pięciu zeszytach przygód bez maski przypomniał sobie, że powinien chronić swoją powszechnie znaną tożsamość. Zapewne po to, by chronić swych bliskich. Gdyby tylko nie to, że zginęli w Vol. 2, co sprawiło, że stał się zupełnie niezrównoważony…
Szaleństwo Hawkeye’a nie jest jedynym problemem grupy. Po zdarzeniach z drugiej serii zostali zmuszeni opuścić bazę S.H.I.E.L.D. Triskelion i zadomowić się w jednym z wielu domów Tony’ego Starka (znowu odniesienie do 616 i posiadłości Avengers). Wyciekła sekstaśma Tony’ego Starka i ś.p. Black Widow. Tony zaczyna pić jak w dawnej historii z oryginalnego uniwersum. Ogólnie grupa jest w rozsypce. Nagle atakuje ją Venom. W trakcie walki pojawia się Valkyrie i Black Panther.
Szaleństwo scenarzysty
O ile pamiętacie poprzednie dwie serie, Valkyrie była w nich zwykłą, nieobdarzoną mocą blondynką, członkinią Defenders, grupy ludzi, którzy próbowali być bohaterami, ale którzy byli żałosną parodią superbohaterskiej grupy. Należał do niej tymczasowo Hank Pym i był to jeden z bardziej udanych humorystycznych wątków w serii. W trzecim tomie pojawiła się znikąd na czarnym pegazie, władając nadludzką siłą. Okazuje się też, że jest związana z Thorem. Thorem, który bez powodu zaczął mówić, stylizując się na staroangielski, jak jego oryginalna wersja. Akurat w przypadku boga piorunów oraz Walkirii scenarzysta próbuje to tłumaczyć, ale wypada to wyjątkowo nieprzekonywająco i bezsensownie.
Kolejnym nowym członkiem grupy jest Black Panther. Nikt nie wie, skąd i dlaczego przybył oraz kim jest. Widać, do Ultimates przyjmują każdego obwiesia w kostiumie, którzy się przyplącze do posiadłości. Symptomatyczne jest, że nigdy nie znajduje się w jednym pomieszczeniu z Kapitanem Ameryką. Co inteligentniejszy czytelnik w mig spostrzeże związek. Niestety, nawet Einstein wymięknie, gdy przyjdzie mu wytłumaczyć, dlaczego w ogóle ta postać tak postępuje. Pojawienie się i widowiskowa śmierć Venoma są równie zagadkowe, zwłaszcza dla czytelników obeznanych z jego losami w Ultimate Spider-Man.
Uderzenie obuchem
Pierwszy zeszyt kończy się śmiercią Scarlet Witch. Zatrzymam się przez chwilę na tej postaci i jej związku z jej bratem – Quicksilverem. W uniwersum Ultimate czytelnikowi dawano delikatnie do zrozumienia, że panują między nimi dość nietypowe relacje, jak na rodzeństwo. Słowem kluczem jest tu „delikatnie”. Tymczasem Loeb porzuca wszelkie subtelności. Tak zresztą jest w wielu innych kwestiach.
Kapitan Ameryka był zaledwie odrobinę niedzisiejszy, co nie dziwi ze względu na sześćdziesięcioletnią hibernację. Tutaj znowu jest to zbyt dosłowne. Wiele cech charakteru jest wyolbrzymionych, wykrzywionych i przez to stają się groteskowe i śmieszne. Do tego dochodzi przesadna brutalność i seksualność. Markowi Millarowi często zarzucano, że przesadza w tych dziedzinach, ale wszelkie takie wątki wychodzące spod jego pióra, naturalnie wpasowywały się w opowieść. Loeb znowu poszedł o krok dalej.
Postacie spółkują na lewo i prawo w przerwach pomiędzy brutalnymi mordami na przeciwnikach (co jest niczym w porównaniu z tym, co będzie się działo w Ultimatum). Niewiele brakuje, by członkowie grupy pozabijali się nawzajem. Wszyscy tylko czekają, by rzucić się do gardeł kompanów. To tłumaczyłoby madueirowe rysowanie muskułów. Wszystko jest winą sterydów. W każdym razie, daleko mi do pruderyjności, ale seks i przemoc w nadmiarze raczej nie sprawiają, że ten komiks staje się dla mnie lepszy. Zwłaszcza że w dalszych zeszytach bohaterowie i złoczyńcy dopuszczają się wielu naprawdę paskudnych występków. Millar sprawował zdecydowanie lepszą kontrolę nad ich popędami.
Chaotyczny scenariusz
Naczelnym przeciwnikiem w serii nie jest Ultron, Magneto ani Dr Doom, ale wszechogarniający chaos. Jak już wspomniałem, pojawiają się nowe kostiumy, nowe postacie, stare postacie w zupełnie nowym kształcie i w oderwaniu od tego, czego można się było spodziewać po dwóch pierwszych seriach. Do tego pojawiają się sceny i wątki zupełnie niemające wpływu na fabułę. Choćby polowanie Hawkeye’a na Spider-Mana, z drugiego zeszytu.
Po macoszemu potraktowano wątek inteligentnego robota – Ultrona – stworzonego przez Pyma, który jest nieudolnym nawiązaniem do jednej z klasycznych historii z oryginalnego uniwersum. Wydaje mi się, że bunt robotów służył jedynie jako dodatkowa zasłona dymna, mająca zdezorientować czytelnika, co wychodzi autorom bardzo dobrze. Część scen zostaje wytłumaczona dopiero w drugiej połowie serii. O ile dobrze pamiętam moje pierwsze zetknięcie z komiksem, zrozumiałem, o co w nim chodzi, dopiero w połowie trzeciego zeszytu. Poprzednie czytałem po dwa – trzy razy, myśląc, że coś mi umknęło. Część wątków nie zostaje w ogóle zamknięta.
Pomysł, żeby wrzucić czytelnika w sam środek akcji i potem stopniowo wyjaśniać, co się dzieje, jest ciekawy, ale nie ma najmniejszego sensu, jeśli jest on postawiony przed tyloma pytaniami połączonymi z niefrasobliwością scenarzysty i rysownika oraz bardzo skąpo dozowanymi odpowiedziami. Dodatkowy nieporządek wdrażają oznaczenia czasu wprowadzone przez Loeba. Wydaje mi się, że podpatrzył gdzieś rozwiązanie, w którym komiks rozpoczyna się jakąś niespodziewaną sytuacją. Po czym autor stopniowo cofa się wstecz (dziesięć minut wcześniej, dwa dni wcześniej itp.), pokazując, co do niej doprowadziło. Tyle że w Ultimates akcja, nie licząc dwóch – trzech przebłysków z przeszłości, biegnie całkowicie liniowo i takie rozwiązanie jest zbędne.
Naprawdę się starałem znaleźć jakieś pozytywy, ale jest z tym bardzo ciężko. Jak pisałem wyżej, podoba mi się kreska. Zwłaszcza od drugiego zeszytu wzwyż, gdy rozjaśniono kolory i całość stała się bardziej czytelna. Gdyby Madueirę lepiej poprowadzić i gdyby nie zmiany w designach oraz nieudane eksperymenty z kompozycją stron, byłoby bardzo dobrze, a tak jest zaledwie „plus dostatecznie”.
Komiksowy koszmar
Scenariusz leży na całej linii. Zaburza ciągłość serii, jest chaotyczny, wprowadza zbędne wątki, których nigdy nie kończy. Postacie pojawiają się i giną bez sensu. Nie wiem, co się stało z Loebem. Dotarły do mnie spekulacje, że to nadmiar pracy związany z jego pracą w TV albo osobista tragedia (śmierć syna) odbiła się tak bardzo na jakości jego scenariuszy. Wydaje mi się jednak, że po ich lekturze redaktorzy sprawujący pieczę nad projektem powinni naprowadzić go na właściwe tory. Z drugiej strony, sprzedaż wzrosła, pieniądze zarobiono, a więc naczelny cel wydawcy wykonano.
Niestety, po raz kolejny mamy do czynienia z krótkowzrocznością wydawców, którzy mnie i wielu innych czytelników zniechęcili do śledzenia losów bohaterów uniwersum. Co w długim okresie czasu może okazać się zgubne, bo byłem jednym z tych czytelników, którego nowe, świeże serie „Ultimate” na nowo przyciągnęły do komiksu superbohaterskiego. Po tym, co zrobiono z moimi ulubionymi bohaterami w trzeciej części Ultimates i potem w Ultimatum, sprawiło, że zupełnie przestały mnie interesować ich losy. Jeśli wierzyć Internetowi, nie tylko mnie.
Nie polecam tego komiksu nikomu poza najbardziej zagorzałymi fanami uniwersum Ultimate. Jednak jest istotny dla jego ogólnej historii, ale nawet będąc jednym z fanów, lepiej przeczytać streszczenie na Wikipedii. Szkoda pieniędzy, czasu i nerwów. Szkoda też całego uniwersum, które do dzisiaj nie może wrócić do dawnej świetności i wreszcie szkoda Jepha Loeba, który zaraz po tej serii zajął się równie tragicznymi Ultimatum i Hulk. Żal mi go, bo – jak pisałem na początku – to był naprawdę dobry scenarzysta.
Konrad Dębowski
„The Ultimates” Vol. 3: „Who Killed The Scarlet Witch?”
Scenariusz: Jeph Loeb
Ilustracje: Joe Madueira
Kolor: Christian Lichtner
Okładki: Joe Madueira
Wydawca: Marvel
Czas publikacji: 2008
Okładka: miękka
Format: 17 x 26 cm
Druk: kolor
Liczba stron: 128
Cena: $19,99