LUCYFER TOM 9 – PRZEŁOM
Bez Przełomu


Egmont nie rozpieszcza fanów „Lucyfera” – na kolejny tom przygód Gwiazdy Zarannej polski czytelnik musiał czekać przeszło rok. Nie, żeby było to jakoś specjalnie irytujące, bo już od dłuższego czasu komiksowa seria autorstwa Mike’a Careya nie budzi większych emocji, a i samo wydawnictwo zdaje się publikować kolejne tomy niejako z obowiązku. Ostatecznie, do końca pozostały już zaledwie dwa tomy i każdy, kto dotrwał do recenzowanego tu „Przełomu”, zapewne zaciśnie zęby i skompletuje całość. Pytanie tylko, na ile takie działanie ma sens, i czy „Przełom” istotnie jest w jakiś sposób przełomowy.

Otóż… niespecjalnie. Poprzedni tom pozostawił historię w bardzo emocjonującym momencie. Michał umiera i obdarza swoją córkę Elaine mocą Demiurga. Wszechświat chyli się ku upadkowi. Niebo pogrąża się w rozpaczy, a piekło szykuje się do wojny. Cały dziewiąty tom serii skupia się na mozolnym nakreśleniu obowiązującego status quo i przygotowaniom do wielkiej wojny, którą zobaczymy najprawdopodobniej w tomie dziesiątym. Wszystko to sprawia, że „Przełom” to album mający, w zamierzeniu, dać czas na zaczerpnięcie oddechu i zapewnić podbudowę fabularną właściwej opowieści. Problem polega jednak na tym, że to rozstawianie pionków na planszy trwa po prostu zbyt długo, a Carey najwyraźniej nie ma pomysłu, jak uatrakcyjnić ten etap historii. Trochę próbuje metatekstu (rozdział „Taniec Jahwe”), trochę stara się rozbudowywać wątki drugoplanowe (Christopher Rudd, Jill Presto), ale koniec końców wszystko to służy jedynie graniu na zwłokę. W dodatku Carey stara się pospiesznie „posprzątać” zarzucone wcześniej wątki, co sprawia, że komiks jest po prostu nimi przeładowany. Przez to żadna z linii fabularnych nie ma szans rozwinąć się w jakiś sensowny sposób. To męczy i nie pozwala czytelnikowi na dobre wsiąknąć w opowieść, przez którą przewija się kilkanaście różnych postaci. Sam tytułowy bohater pojawia się w tym tomie dopiero w jego połowie i to na zaledwie kilkanaście stron. A przecież to właśnie charyzma Gwiazdy Zarannej była magnesem, który przyciągnął czytelników do pierwszych rozdziałów tej opowieści.

Dla równowagi wspomnijmy jednak o pozytywach. W „Przełomie” wyraźnie widać, że scenarzysta miał pewne dalekosiężne plany – pojawienie się Lilith na arenie zdarzeń i powrót Sandalphona uzupełniły układankę o nowe elementy. Szkoda, że tak późno i że ich opowieść nakreślona jest w tak skrótowy sposób, ale miło, że za całym tym zamieszaniem kryje się jakaś głębsza intryga. Cieszy powrót bohaterki znanej z pierwszego tomu serii – miło wiedzieć, że Carey pamięta o tym, o czym pisał wcześniej, i chce w jakiś sposób doprowadzić wszystkie rozpoczęte wątki do końca. W ogóle „Przełom” nie jest złym komiksem – Mike Carey to bardzo wprawny scenarzysta, który ma dryg do dialogów i ciekawych zwrotów fabularnych, odnoszę jednak wrażenie, że jego talent najlepiej sprawdza się w skali mikro, kameralnych opowieściach, jakie znamy choćby z pierwszego tomu serii. Kiedy dochodzi do wydarzeń o znacznie większym rozmachu – a trudno sobie wyobrazić większy rozmach, niż walka nieba z piekłem, w którą zamieszane są aż trzy (!) różne wszechświaty – Carey traci panowanie nad komiksowym tworzywem, mnoży wątki i bohaterów, wprowadza niepotrzebny zamęt, a w fabułę wkrada się chaos. Scenarzysta miał kilka okazji do uprzątnięcia chmary nagromadzonych wątków, z jakichś powodów jednak tego nie zrobił. Pozostaje mieć nadzieję, że te tabuny postaci trzecio- i czwartoplanowych w jakiś sposób zaistnieją w Wielkim Finale opowieści.

Rysunkowo jest tak, jak zwykle. Duet Peter Gross i Ryan Kelly sprawują się dokładnie tak samo, jak w poprzednich tomach, nie prezentując czytelnikowi niczego ponadprzeciętnego. Uwagę zwraca gościnny występ Marca Hempela, który odpowiada za ilustracje pierwszej historii tego tomu. Hempel jest rysownikiem cartoonowym, przez co kanciasta, uproszczona estetyka jego ilustracji kompletnie nie pasuje do klimatu komiksu. Wyobraźcie sobie – „Lucyfer” wyglądający niczym „Laboratorium Dextera”… Nie wiem, kto w Vertigo wpadł na tak idiotyczny pomysł, by zaangażować tego konkretnego artystę, ale to był ewidentny błąd. Z kolei Ronald Wimberly wypada znacznie lepiej – jego dynamiczna kreska wnosi pewien powiew świeżości do oprawy graficznej serii, choć zarazem wpasowuje się w wyznaczoną przez etatowych rysowników konwencję. Ogółem nie ma zatem katastrofy, solidna diabelska średnia.

Michał Ochnik

Lucyfer tom 9 – Przełom
Tytuł oryginału: Lucifer Vol. 9: Crux
Scenariusz: Mike Carey
Rysunki: Peter Cross, Ryan Kelly, Ronald Wimberly, Marc Hempel
Kolory: Daniel Vozzo,
Tusz: Ted Naifeh
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Wydawca: Egmont Polska
Data wydania: wrzesień 2013
Wydawca oryginału: Vertigo
Data wydania oryginału: marzec 2006
Objętość: 168 stron
Format: 168x240mm
Oprawa: SC
Papier: offsetowy
Druk: kolor
Dystrybucja: księgarnie/internet
Cena: 59,99 PLN