Man of Steel
Kontrowersje wśród fanów wzbudziła najnowsza odsłona Supermana. Historię znamy wszyscy: młody Clark Kent spędza całe życie, ukrywając potężne moce, z którymi się urodził. Gdy będąc dorosłym odkrywa, że nie jest z tego świata, lecz ostatnim pozostałym z planety Krypton, postanawia wykorzystać swoje zdolności, by stać się obrońcą swojego nowego domu. Ach! Przepraszam! Powiedziałem „ostatnim”? Nie, nie. Mamy cały statek kosmiczny pełen ostatnich Kryptończyków, który właśnie zawitał na naszej planecie. Niestety, nie bohaterów, a zdrajców – ze złowieszczym generałem Zodem na czele. Przed bohaterem niezwykle ciężkie brzemię, nie tylko ocalić całą ludzkość, ale stoczyć walkę z resztkami własnego gatunku…
Zacznę od często popełnianej przez masy gafy: ten film nie jest adaptacją. I nie piszę tu w kontekście „Ble! Snyder tak sknocił Supermana, że w niczym go przypomina”, jak to ujęła spora część komiksomaniaków. Sęk w tym, że z definicji prawie żadne filmy superbohaterskie, jakie zagościły w kinach, nie podchodzą pod określenie „adaptacji” – prędzej pasuje tu zwrot „na motywach”. „Człowiek ze stali” nie jest przeniesieniem jakiejkolwiek historii z komiksów o Supermanie, które czytaliśmy do tej pory. To zbitek wybiórczo dobranych motywów i postaci ułożonych w zupełnie nową opowieść. To samo zresztą można powiedzieć o wcześniejszych Supermanach czy również filmowych Batmanach, Wolverinach, Spidermanach czy Avengersach. Jako adaptacje prędzej można zaliczyć animowane „Year One” i „Dark Knight Returns” czy w grubej mierze filmowych „Watchmenów”, gdzie scenariusze podążają prawie zdanie w zdanie za przebiegiem akcji pierwowzoru, po modyfikacje sięgając tylko wtedy, gdy coś świetnego na kartach komiksu zwyczajnie zgrzyta na ekranie kinowym.
Wiem, że to czepialstwo, którego sam nie jestem fanem, ale zmierzam tu do czegoś istotnego. Mianowicie, oglądając „Człowieka ze stali”, byłem świadom, że autorzy będą musieli pozwolić sobie na całkiem spore odskoki od pierwowzoru, by przedstawić tak oklepanego bohatera w nowy, ciekawy sposób. Choć sam naprawdę chciałbym zobaczyć film weselszy, barwniejszy i mający do siebie dystans (coś jak za czasów Christophera Reeve’a), większość ludzi nie ruszy się do kina, o ile ze zwiastunów nie będą biły mrok, akcja i nie wiadomo jak wielka „rozpierducha”. Z drugiej strony, patrząc, ile recenzji podkreślało, jak ostatni „Superman: Powrót” zanudził widownię, naprawdę ciężko się dziwić, że każdy producent poszedłby w tę stronę. Koniec końców dostaliśmy nowe unikatowe spojrzenie na „mitologię Supermana”.
Osobiście, przez jakieś 80% czasu projekcji byłem autentycznie zadowolony. Film ogląda się dobrze, a podejście Nolana i Snydera wydało mi się całkiem dojrzałe. Superman niby „umroczniony”, ale nie mogę powiedzieć, by zmiany były jakieś bardzo drastyczne. Całość jest po prostu potraktowana z większą powagą, bez przerysowania i z niewielką liczbą komicznych akcentów. Opowieści towarzyszy znakomita atmosfera – urozmaicenie tego, czego zwykle oczekujemy od filmów komiksowych, zarazem zawierające wszystko, co w nich tak bardzo lubimy. Z wyjątkiem Amy Adams, która nie trafia do mnie jako Lois (o tym za moment), obsada została dobrana dobrze i wszyscy wypadają przyzwoicie. Pomysł z pokazaniem retrospekcji nie w kolejności uważam za trafiony sposób na wzbogacenie tak dobrze znanej historii. Nie sądzę, by przeciętny widz (nawet nieobeznany z komiksem) miał problem z czytelnością przebiegu akcji. W filmie dzieje się zresztą piekielnie dużo, więc ostatnią rzeczą, jaką można zarzucić historii, jest ubogość czy brak treści.
Co sądzę o samych odcinkach? Podoba mi się sposób, w jaki została wyeksponowana planeta Krypton – nie tylko wizualnie, ale również pod względem przedstawienia kultury i osiągnięć cywilizacyjnych. Sceny akcji – co tu wiele mówić, są po prostu rewelacyjne i trzymają w napięciu. Samo przedstawienie mocy mieszkańców Kryptonu jest lepsze niż kiedykolwiek. Na przykład sposób, w jaki Faora (prawa ręka Zoda, znana też jako Ursa) gromi wszystkich w ułamek sekundy, jest wręcz urzekający. Superman ma zresztą wreszcie okazję dać pełen popis swoich zdolności, stając do walki jak równy z równymi. Pozbycie się kryptonitu jest miłą odmianą. O wiele ciekawiej prezentuje się koncept z kosmitami mającymi problem z przystosowaniem się do naszej atmosfery. Moce ich zresztą okazują się na Ziemi przekleństwem. Młody Clark widzi i słyszy wszystko, co zaczyna działać na niego na wzór schizofrenii. Naprawdę znakomity motyw i szkoda, że nie wykorzystano go bardziej.
Pomysł z kręceniem z ręki wydał mi się także dobrym posunięciem, gdyż wizualnie dodało to fantastycznemu światu poczucia realizmu. Chciałem choć raz zobaczyć w fabularnym Supermanie innego antagonistę niż Zod czy Luthor, ale Snyderowskie wykorzystanie tego pierwszego było wystarczająco odświeżające. Miło też zobaczyć CHOĆ JEDNĄ wersję Supermana, w której Lois od początku wie, że On i Clark to jedna i ta sama osoba. Powstało już tyle żartów o słynnych okularach Clarka, że naprawdę choć jeden raz można to sobie spokojnie darować.
Naturalnie były też zgrzyty. Nie wadzi mi, że filmowy Jonathan Kent nie jest pokazany jako idealny ojciec i nie do końca potrafi doradzić synowi, co ma począć ze swoimi darami. Jednak pomysł, by pozwalał na nękanie Clarka przez grupę osiłków i zakazywał mu się bronić, prosi się o potężne klepnięcie się w czoło. Sposób zaś, w jaki jego postać ginie (Nie! Przepraszam! „Poświęca się dla dobra sprawy”), jest za przeproszeniem tak kretyńsko głupi, że scena wygląda wprost komicznie. Filmowa Lois jest co prawda bardzo aktywna w historii – scena jej ucieczki ze statku Zoda jest wręcz genialna – ale jej osobowość „reporterki z jajami” gdzieś znika. Dla mnie postać Lois powinna być pyskata i sarkastyczna. Tutaj jest taka tylko przez jakieś pierwsze dwie sceny, dalej jest po prostu nijaka. Nawet ignorując komiks i osądzając postać samą w sobie, wypada blado. Nie winię tu aktorki, a scenariusz, jednak mimo wszystko uważam, że ta rola mogłaby być lepiej dopasowana.
Inny moment moim zdaniem zahacza nieco o śmieszność, choć może nie nazwałbym tego minusem. Popatrzmy na początek dziejący się na Kryptonie. Oto generał Zod dokonuje zuchwałego zamachu stanu, zabija całą masę osób, łącznie z udaremnioną próbą dzieciobójstwa, a po schwytaniu z fanatyczną obsesją przysięga kontynuować, co zaczął, i… zostaje skierowany za karę do bezpiecznej izolatki. Tak, w chwili, gdy reszcie planety grozi kompletna zagłada. Nie popieram kary śmierci, ale łaskawość mieszkańców tej planety, by OCALIĆ w pierwszej kolejności grupę morderców i zdrajców, jest godna podziwu.
Jest też kilka elementów krytykowanych przez fanów, z którymi ja nie miałem problemu. Nawiązania do Jezusa wydały mi się na miejscu (nawet jeśli witraż w tle pewnej sceny był wyjątkowo nachalny). Dla wielu film znacznie stracił na tym, że Superman w czasie finałowej walki z Zodem demoluje więkość miasta i po ponownym seansie muszę rzec… Czy wyście na pewno ten film oglądali!? Bohater spędza całą sekwencję, próbując powstrzymać łotra, który: a) próbuje go zabić, b) planuje zmasakrować całą ludzkość, jeśli a) się powiedzie. Tu nie ma czasu na rozważanie całej sytuacji, tylko działanie, a żadne ze zniszczeń nie jest bezpośrednim wynikiem działań Supermana, tylko Zoda. Bohater nie ma zresztą nawet sekundy na złapanie oddechu, bo co rusz przeciwnik leci w jego stronę. O ile Superman celowo nie chwyciłby jakiegoś pełnego ludzi autobusu i nie cisnąłby nim we wroga, naprawdę nie widzę niczego karygodnego w tym pojedynku. Posunąłbym się nawet do stwierdzenia, że większość osób zapewne nie miałaby tego problemu, gdyby nie przeczytała o tym w Internecie…
To, jak się owa walka kończy, również ani trochę mi nie przeszkadza. Ci, co widzieli, wiedzą, o czym piszę, i jestem zdziwiony, że kogokolwiek to tak bardzo zszokowało. Jakby nie patrzeć, cała opowieść dążyła do tego momentu, a biorąc pod uwagę okoliczności, nie jestem pewien, co u licha miał Superman innego zrobić. Miło wreszcie zobaczyć bohatera dokonującego NAPRAWDĘ trudnego wyboru między czymś złym a czymś gorszym i jego reakcja po czynie była jak najbardziej właściwa. Osobiście wnioskuję, że owy wątek będzie pociągnięty w dalszej części, ale czy tak się stanie, przekonamy się za dwa lata.
Wydanie DVD jest całkiem dobre, ale niestety „bonusy” mogłyby być trochę lepsze. Nie wiem, co to za desperacka próba zmuszenia wszystkich do przerzucenia się na skandalicznie droższy Blu-ray poprzez skąpienie dodatków na DVD, ale póki co nie czuję się ani trochę przekonany. Tył pudełka informuje nas, że płyta zawiera dodatek „Krypton odkodowany” (przyjemny dokument o efektach specjalnych w filmie) oraz „WIELE INNYCH”. Czymże jest owe „WIELE INNYCH”? Jesteście gotowi? Dostajemy oto wspaniałą dwuminutową animację z okazji 75. rocznicy postania Supermana, streszczającą jego bogatą historię i demonstrującą różne reinkarnacje bohatera. Miło też, że wykorzystano w niej muzykę Williamsa. W całości jest coś podbudowującego, aż chce się otrzeć łezkę z oka: „Tak! On zawsze będzie gdzieś tam, by nas chronić” (a później włączamy wiadomości i przypominamy sobie, jak beznadziejna jest nasza rzeczywistość).
Choć ten akcent uważam za bardzo sympatyczny, to ostatni z „WIELU INNYCH” dodatków jest… co najmniej dziwny! Jest to dokument „New Zealand: Home of Middle-earth”, pokazujący kulisy powstającej trylogii Petera Jacksona „Hobbit”. Nie mam bladego pojęcia, jaki ma to związek z Supermanem ani skąd się wziął ten dziwny pomysł. Byłbym gotów przyjąć naiwną hipotezę, że to zwyczajna pomyłka, na którą dystrybutor machnął ręką: „A tam, tam, będziemy mieli reklamę dla innego z naszych filmów”. Niestety cyniczna i racjonalniejsza część umysłu nakazuje mi tylko westchnąć, godząc się z faktem, że zrobiono to celowo. Po co wrzucać jakikolwiek inny z wielu dostępnych materiałów na temat „Człowieka ze stali”, skoro mogą poczęstować nas „Hobbitem”. Owszem, uważam, że obie dotychczasowe części nowej trylogii Petera Jacksona są świetne… ale od zachwycania się nimi mam DVD z „Hobbitem”, nieprawdaż?
Podsumowując, choć „Człowiek ze stali” wywołuje u wielu fanów okrzyki protestów, osobiście uważam, że trzyma się całkiem dobrze. Tak, są z nim problemy, tak, dałoby się zrobić lepszą i ciekawszą filmową wersję Supermana (ciągle liczę, że któregoś dnia obudzę się w świecie, gdzie będą ekranizować „Superman: The Red Son”), ale póki co Snyder wykonał nie najgorszą robotę. Jeśli odłoży się na bok fanowskie „ej, ej, w komiksie wyobrażałem sobie to, to i to inaczej” i przestanie się powtarzać ślepo za tłumem „Superman rozwalił miasto”, uważam, że można mieć bardzo przyjemny seans. Chętnie zobaczę, w jaką stronę Snyder uda się z dalszymi odsłonami, a pomysł, by (NARESZCIE) wprowadzić innych superbohaterów do tego świata, tylko zaostrzył mój apetyt na więcej. Do zakupu zachęcam, warto!
Dziękujemy dystrybutorowi Galapagos Films za udostępnienie materiału do recenzji.
Maciek Kur
Man of Steel
Dystrybutor: Galapagos
Reżyseria: Zack Snyder
Produkcja: Christopher Nolan, Charles Roven, Emma Thomas, Deborah Snyder
W rolach głównych: Henry Cavill, Amy Adams, Kevin Costner, Russell Crowe, Fishbure aurance
Czas trwania: 142 min
Języki: angielski, polski, turecki, węgierski
Napisy: polskie, angielskie, hebrajskie, rumuńskie, słoweńskie, tureckie, węgierskie, bułgarskie, chorwackie
Nośnik: DVD
Dźwięk: Dolby Digital 5.1