Gwiezdny pył na Tardis
Dość późno zostałam fanką brytyjskiego serialu o podróżniku w czasie i przestrzeni, który przemieszcza się za pomocą statku kosmicznego w kształcie budki policyjnej. Duży wpływ miał na to fakt, że nie lubię zaczynać czytać czy oglądać od środka, a perspektywa nadrobienia prawie 50 lat serialu może przerazić nawet najgorliwszego kinomaniaka.
Niemniej kiedy się przemogłam, to przepadłam – przynajmniej na czas dziewiątego i dziesiątego wcielenia głównego bohatera. Russell T. Davies światu przywrócił Doktora, a ze mnie zrobił wibbly-wobbly fankę. No dobra, przyznam się, niewątpliwie Doktor dziesiąty, David Tennant, odegrał istotną rolę w tym procesie, ale nie przestałam oglądać i lubić serialu, gdy pojawił się Matt Smith jako Doktor jedenasty, a Russella zastąpił Steven Moffat.
Sęk w tym, że o ile Moffat robi genialne pojedyncze odcinki, tak potem zakręca się w swoich fabułach, rozdmuchuje je do granic możliwości i w rezultacie zamiast serii sympatycznych, jakoś tam powiązanych przygód otrzymujemy jedną wielką, potworną kulę spaghetti na malutkim widelcu. Zjeść się da, niektórzy są zachwyceni, ale mnie brakowało… no, odpoczynku.
Kiedy dowiedziałam się, że Neil Gaiman napisze scenariusz do odcinka „Doktora Who”, moje fanowskie zmysły zaczęły wibrować niczym Peter Parker w pobliżu kieszonkowca. Oczekiwałam czegoś niezwykłego – i się nie zawiodłam.
Któregoś dnia Doktor, w pogoni za sześcianem z wiadomością od innego Władcy Czasu, ląduje na niewielkiej, dziwnej planecie zwanej Domem. A ja od razu wiedziałam, że to właśnie jest ten epizod, który wymyślił Gaiman. Wiem, wiem, można to było przeczytać w czołówce, ale kto by tam patrzył na literki…
Gaiman paroma zdaniami zabiera nas do zupełnie innego uniwersum niż świat Doktora. Każda scena krzyczała „GAIMAN!” tak, jak „Gnijąca panna młoda” krzyczy „Burton”. Podobieństwo ubiorów postaci do świetnego serialu „Nigdziebądź” (także autorstwa Gaimana) było uderzające, ale to również dialogi, pomysł na scenariusz, sposób wypowiadania kwestii… Po prostu wiesz, że to opowiadanie brytyjskiego pisarza wysokiej klasy.
Odcinek „The Doctor’s Wife” („Żona Doktora”) stawia na głowie wszelkie nasze wyobrażenia na temat związku Doktora z jego TARDIS. Jest to czwarty odcinek szóstej serii nowego „Doktora Who”, choć oryginalnie miał się pojawić wcześniej, ale brakowało na niego budżetu.
W dodatku Gaiman pisał go, mając w głowie postać Doktora graną przez Tennanta – i muszę powiedzieć, że troszkę się to czuło, choć scenariusz przerabiany był wielokrotnie, by dopasować go do aktualnej sytuacji fabularnej serialu: wystarczy wymienić konieczność dopisania dialogów i scen dla postaci, która w międzyczasie przestała być martwa.
Nie zmienia to faktu, że jest prawdziwą perełką: ma odpowiednią dozę dramatyzmu i komedii, jest odcinkiem wyrazistym, wzruszającym i zapadającym w pamięć – powiedziałabym, że nawet bardziej niż cały wątek fabularny tamtego sezonu.
Z ciekawostek dodam, że specjalnie dla tego epizodu został stworzony nowy pulpit kontrolny TARDIS, złożony z przedmiotów codziennego użytku. Był to zwycięski projekt uczennicy, która wzięła udział konkursie ogłoszonym przez program dziecięcy „Blue Peter”.
Odcinek został bardzo dobrze odebrany przez krytykę, zdobył szereg nagród i nominacji (w tym Hugo Award for Best Dramatic Presentation dla formy krótkometrażowej). Podczas odbierania statuetki Moffat zapowiedział, że to nie koniec współpracy z Gaimanem. Niedługo później Gaiman oznajmił na swoim blogu, że nie ma nic lepszego niż usiąść przed pustą kartką i napisać „TARDIS. WNĘTRZE” w didaskaliach…
Tak oto powstał odcinek „Nightmare in Silver”. Jest to dwunasty epizod serii siódmej. Tym razem Doktorowi towarzyszy Clara Oswald, którą kamera po prostu kocha. Między innymi dlatego dość późno można się zorientować, że czuć w nim rękę Gaimana, jednak dwa-trzy rzuty oka na fantastyczne dekoracje i już wiemy, że coś jest na rzeczy.
Mnie osobiście było mało Gaimana w tym epizodzie. Po szalonym świecie w „The Doctor’s Wife” atak Cybermanów wydaje się być całkiem zwyczajny – ot, jeszcze jedna próba wystraszenia nas klasycznymi potworami z uniwersum Doktora. Nie ulega jednak wątpliwości, że straszą równie subtelnie i bezwzględnie, jak gaimanowska „Koralina”. W połączeniu z trochę upiornymi dekoracjami opuszczonego parku rozrywki Cybermani robią naprawdę mocne wrażenie.
Jak na Gaimana mało tu dziwaków – tylko jeden niezwykle sympatyczny karzeł, za to jest dwójka irytujących dzieci. Szczerze powiedziawszy, gdybym nie zerknęła na stronę BBC, pewnie długo bym się zastanawiała, gdzie jest ten zapowiadany odcinek Gaimana… Za to Matt Smith był wspaniały, grał, aż strzelały z niego iskry. Prawie dosłownie. Jego kwestie w dialogach i monologi stanowiły oś napędową całego odcinka.
„Nightmare in Silver” został odebrany przez krytyków i fanów gorzej niż „The Doctor’s Wife”. Czegoś w nim brakowało, jakby Gaiman nie mógł rozwinąć skrzydeł, skupił się na detalach, zamiast na całości. Brakowało dramatu, pasji, siły: one pojawiają się dopiero podczas walki Doktora z Mr Clever. Nawet obowiązkowy zwrot akcji był przewidywalny…
Dwa odcinki to jednak nie koniec przygody Gaimana z „Doktorem Who”. Z okazji 50-lecia serialu Gaiman napisał opowiadanie „Nothing O’Clock”, z jedenastym Doktorem i Amy Pond w rolach głównych. Przeciwko nim staje Kin, śmiertelnie niebezpieczna rasa, która ucieka z więzienia stworzonego przez Władców Czasu.
Opowiadanie teoretycznie wpasowane jest fabularnie przed odcinek „The Time of Angels”, choć w uniwersum Doktora czas i przestrzeń są raczej wielką, zakręconą kulką… czegoś, więc trudno orzec, kiedy dokładnie. „Nothing O’Clock” wieńczy serię opowiadań o kolejnych wcieleniach Doktora. Jest naprawdę rewelacyjne, ma wszystko to, co Gaiman mieć powinien, w dodatku na właściwym miejscu.
Pisząc scenariusze do „Doktora Who”, Neil Gaiman wpisał się w historię, podobnie jak jego idol literacki, Douglas Adams („Autostopem przez galaktykę”), przed nim. Uważam jego romans z serialem za bardzo udany i po cichu liczę, że jeszcze wróci z nowymi pomysłami i straszydłami.
Joanna Pastuszka