„Kurczę pieczone”, najnowszy, dziewiąty już „Chew”, to idealny komiks na wakacje. Nie za mądry, nie za głupi i do tego napakowany brutalną akcją. Szkoda tylko, że z tomu na tom staje się coraz bardziej powtarzalny. Mimo to winszuję Mucha Comics trafnego wyboru. Sezon letni uważam oficjalnie za otwarty.
Jeżeli nie zauważyliście subtelnego żartu na początku, nie zrażajcie się. Generalnie rzecz biorąc, dowcipy w „Chew” są również bardziej bezpośrednie. To nie znaczy, że brak tam subtelnego humoru. Jest on tylko przykryty przez gagi tak bezpośrednie jak wszystkie żarty o policjantach. Nie ma co się dziwić, gdy mamy do czynienia z komiksem o prawie fikcyjnej amerykańskiej agencji do spraw żywności. Jeżeli nie znasz świata Chew, to spieszę donieść, że jest pokłosiem tego okresu w historii ludzkości, gdy wszyscy bali się kurczaków. I mimo że ten temat nieco się zdezaktualizował, to ciągle jest przypominany w serii o przygodach agenta Tony’ego Chu. Jeżeli jesteś na bieżąco, to informuję, że jego przygody weszły w kolejny etap i nadszedł czas na ostateczne rozstrzygnięcie. Prawdziwa walka dobra ze złem rozegra się właśnie w tym tomie. I to w najlepszym stylu, bo do gry wchodzą naprawdę specjalni agenci na czele z mechanicznym kurczakiem – wojownikiem lucha libre Poyo.
Mucha Comics w najnowszej odsłonie „Chew” oprócz serii głównej dołożyła dodatkowo album specjalny „Chew: Warrior Chicken Poyo”, który stanowi idealne uzupełnienie historii zamkniętej w „Kurczę Pieczone”. Po pierwsze opowiada o kurczaku, który zazwyczaj miał pojedyncze wstawki, po drugie Poyo gra ważną rolę w całym tomie. Dzięki solowej historii w krótkim komiksie możemy sobie przypomnieć tę postać trochę dokładniej, związać się z bohaterem. Występ Poyo zdecydowanie podkręcił też ilość przemocy i walki, jaka jest przekazywana odbiorcom na kartach komiksu. „Chew” zawsze był komiksem rozrywkowym, który naginał konwencje oraz stereotypy. W zabawny sposób łamał granice dobrego smaku w stylu komiksów postmodernistycznych i nonsensualnych à la Grant Morisson. Dekonstrukcjonizm króluje wraz z dadaizmem w każdym kadrze. Teraz mamy do czynienia z apogeum wszystkich zabiegów artystycznych, które widzieliśmy w poprzednich tomach. Twórcy jadą po bandzie i nie biorą jeńców. Nawet jeśli jest to tylko napis w tle, autorzy nie pozwalają nam zapomnieć że chodzi o fun, robienie sobie jaj z karykaturalnego świata, jakim stała się nasza rzeczywistość i popkultura. Jeżeli ktoś jest nieco wrażliwy, to niech czuje się ostrzeżony. Obrywa się wszystkim, komiks robi sobie jaja z każdej dostępnej postaci, z każdego gatunku. Od klasycznej parodii filmów policyjnych, przez mniejszości seksualne, narodowe, a kończąc na nabijaniu się z opowieści gotyckiej i wampirów. Jak inaczej można patrzeć na scenę otwierającą album, rodem z Kac Vegas, gdzie dowiadujemy się – spoiler – że Tony Chu i jego partnerka Amelia właśnie wzięli ślub. I jak u Hitchcocka po wybuchu tej bomby napięcie jedynie rośnie. Jak w dobrym filmie akcji autorzy budują poszczególne sekwencje tylko po to, by za chwilę przywalić nam tylko mocniej.
Problem w tym, że w pewnym momencie popadniemy w banał. Jako że mamy do czynienia z wojownikami ringu, posłużę się analogią. W profesjonalnym wrestlingu wszyscy wiemy, że walka jest udawana, że odgrywamy pewną rolę. Zawodnicy grają bohaterów i złych. Nawet publiczność ma swoją rolę. Z „Chew” jest trochę jak z wrestlingiem. Wszyscy wiemy, po co tam jesteśmy. Po to, aby się dobrze bawić. Każdy zna swoją rolę i dobrze wie, jak ta historia się skończy. Jeżeli jeszcze nie wiecie, w profesjonalnym wrestlingu – takim jak chociażby walki lucha libre – chodzi o opowiedzenie historii. Cała walka i udawana przemoc jest mrugnięciem okiem do widza i schodzi na drugi plan. Mamy się przede wszystkim dobrze bawić, obserwując narrację, którą odgrywają nasi ulubieńcy, bohaterowie, czy po prostu zawodnicy. Zupełnie jak w komiksie. Jesteśmy tu po to, by śledzić losy naszych ulubionych bohaterów. Niezależnie czy jest to Tony, Amelia, czy też Savoy. Scenarzyści są tu po to, by zapewnić nam rozrywkę. Mają do tego odpowiednie narzędzia i warsztat. Problem pojawia się wtedy, gdy nadużywają artystycznych środków wyrazu. Wtedy zasłona niewiedzy pęka w szwach, a iluzja pryska. Wtedy wiemy, że jesteśmy robieni w bambuko, a walka nie jest naprawdę.
We wrestlingu funkcjonuje pojęcie „heat”. Doskonale oddaje ono to, co dzieje się na scenie, jaką jest ring. Termin ten może odnosić się zarówno do reakcji tłumu, jak i do prawdziwej animozji między zawodnikami zajmującymi się zawodowym ruchem zapaśniczym. Umiejętność sterowania reakcjami tłumu to podstawa budowania narracji, zarówno we wrestlingu, jak i komiksie. Autorzy chcą wywołać w publiczności określone emocje, by te pozwoliły płynnie budować narrację. Dlatego wzruszamy się w odpowiednich momentach, jesteśmy zszokowani lub wściekli w innych. W zapasach to normalna rzecz. Przeżywanie fabuły daje podwójną frajdę. „Chew” jednak przegiął i to ostro w „Kurczę pieczone”. W zapasach mamy do czynienia z różnymi rodzajami „heat”. Jednym z nich jest tak zwany tani chwyt ‒ z angielskiego „cheap heat”. To pójście po linii najmniejszego oporu, dla zyskania określonej reakcji. Poklasku lub oburzenia. Scenarzyści zarówno meczy zapaśniczych, jak i komiksów muszą wiedzieć, że bywamy naiwni, ale nie jesteśmy głupi. Wiemy, kiedy jesteśmy manipulowani, i czasem trzeba powiedzieć sobie dość, chwyty poniżej pasa są po prostu niskie. Nie można przeginać. Wiemy, że we wrestlingu mecz nie zakończy się prawdopodobnie podczas pierwszego liczenia. Wiemy, że ze złoczyńcą na ringu i w komiksie będziemy się zmagać przez co najmniej trzy, cztery rundy. Na to publiczność się zgadza. W „Kurczę pieczone” przyjaciele Tony’ego Chu wydali wojnę wampirowi. Byliśmy świadkami, jak przygotowują się do tego przez trzy dobre tomy. Wiedzieliśmy, że walka nie zakończy się w tej rundzie. Scenarzyści poszli jednak o krok dalej. Zabili jednego z bohaterów tylko po to, by wywołać „cheap heat”. Po to, by nas zszokować. Osobiście czuję się zawiedziony. Po autorach spodziewałem się czegoś więcej.
Może to brzmi gorzko, ale „Chew” nie był dla mnie komiksem, który musiał sięgać po takie zabiegi. Nadal nie musi. Dobra historia zawsze broni się sama. A opowieść o food ninja, walce z wampirami, czy wpływie jedzenia na nasze życie jest zawsze dobrą historią. „Chew” wychodzi w Polsce po raz dziewiąty, za oceanem jest ulubieńcem twórców, którzy pozwalają korzystać ze swojej pracy. Robią to tylko po to, by zobaczyć ciąg dalszy. Chcą odgrywać rolę publiczności w tym postmodernistycznym meczu wrestlingu. Ci twórcy odpowiedzialni są np. za „Sagę” czy „Żywe trupy”. To drobny ukłon w kierunku autorów „Chew” od kolegów po fachu. My też jednak jesteśmy częścią tego widowiska. Tak jak ta recenzja. Nie zdradzę, jaka postać ginie. Tam gdzie walczy się ze złem, czasem ktoś ginie. Wojna wymaga ofiar. Nadal mam jednak nadzieję, że jak przystało na prawdziwego bohatera komiksów, ta postać powstanie z martwych. Cały ten tekst miał ją uhonorować. „Chew” jest świetnie napisanym komiksem z pomysłem. To widać w doborze tematu – wojna jedzeniowa ‒ jak i w sposobie wykonania samego komiksu. Zapewnia on nam mnóstwo rozrywki w czystej niebanalnej postaci. Jest konsekwentny i naprawdę skomplikowany. Ciągnie przynajmniej dwie lub trzy linie fabularne oraz czasowe. Mam nadzieję, że taki pozostanie, bo to są same plusy. Nie musi sięgać do prostych trików. Nie musi zabijać postaci, abyśmy czuli się bardziej związani z historią. Już jesteśmy. Takie rozwiązanie to pójście na łatwiznę. „Chew” ma w zanadrzu dużo więcej. Na pewno trzyma jeszcze kilka asów w rękawie. Ja z pewnością sięgnę po kolejny tom. Nie tylko po to, żeby zobaczyć, co się stało z moimi ulubionymi bohaterami. Zrobię to, bo przede wszystkim lubię się dobrze bawić. Nie tylko w sezonie letnim.
Dziękujemy wydawnictwu Mucha Comics za egzemplarz do recenzji.
Rafał Pośnik
Tytuł: „Chew” tom 9: „Kurczę pieczone”
Scenariusz: John Layman
Rysunki i kolory: Rob Guillory
Tłumaczenie: Robert Lipski
Wydawca: Mucha Comics
Data polskiego wydania: 12.06.2018 r.
Wydawca oryginału: Image Comics
Data wydania oryginału: 2014
Objętość: 160 stron
Format: 175 x 265 mm
Oprawa: twarda
Druk: kolorowy
Cena: 59 zł