Mucha Comics w sierpniu wydała trzy tytuły od Image. Na rynku zostało to na pewno zauważone. Szczególnie że wśród nich znalazło się długo wyczekiwane „The Wicked + The Divine: Fandemonium”. Czekaliśmy cierpliwie, teraz czas na ocenę, czy było warto.
Pierwszy tom „The Wicked + The Divine” przeczytałem w autobusie. Mało nie przejechałem swojego przystanku. Komiks był na wskroś ambitny, rockowy i alternatywny. Był po prostu nowatorski i wyczekiwany. Wszystkie pokładane w nim nadzieje zostały spełnione. Nic dziwnego, że do kolejnego tomu usiadłem z wygórowanymi oczekiwaniami. „Faustowska zagrywka”, o której możecie przeczytać tutaj, wywróciła mój świat do góry nogami. Brzmi znajomo? Mam nadzieję, że tak, bo to naprawdę znakomity komiks, zrealizowany z rozmachem, pełen pasji i zaangażowania. Zupełnie jak kasowe produkcje HBO czy najlepsze tytuły Netflixa. I bardzo dobrze. To dzięki takim tytułom dzisiejszy odbiorca popkultury potrafi docenić ich kunszt. Jeszcze kilka lat temu nie byłoby to możliwe. Dzisiaj przeciętny odbiorca popkultury jest uważny. I to jest największy problem „The Wicked + The Divine: Fandemonium”.
Problem polega na tym, że drugi tom komiksu nie łączy się ze swoim poprzednikiem. Jasne, nadal mamy do czynienia z konsekwencjami wydarzeń z poprzedniej części, takich jak śmierć Lucyfera. Nadal towarzyszymy Laurze w jej procesie pogodzenia się z tym, jak zmieniło się jej życie, jak stanęło na głowie, wywróciło się do góry nogami. Problem w tym, że pierwszy tom był pełen buntu, zaangażowania, był świeży i zrobiony z pomysłem. Opowiadał o czymś niezrozumiałym, tajemniczym i ukrytym. Teraz wydaje się, że autorzy porzucili ten zamysł. Panteonu już nie skrywa aura tajemnicy, a cały świat przedstawiony zaakceptował istnienie bogów. Stali się normalnym elementem rzeczywistości ‒ zwykłym, zwyczajnym, powszednim. To burzy skrzętnie budowaną iluzję niezwykłości. Sprawia, że komiks to kolejna teenage drama. Opowieść na wysokim poziomie, ale jednak powtarzalna i wtórna. Kolejna historia o nastolatce, której zginęła koleżanka. Zginęła w tragicznych okolicznościach i tak się składało, że była personifikacją Pana Kłamstw ‒ Lucyfera. To opowieść o tym, co stało się potem. Historia stoi na wysokim poziomie, gdyż w takich specjalizuje się Kieron Gillen. Mając na koncie takie tytuły jak „The Young Avengers”, których najnowsze przygody są hitem za oceanem, nie mogło być inaczej. Wszystko dlatego, że scenarzysta posiadł niezwykłe mistrzostwo w swoim rzemiośle. Umie doskonale przedstawiać relacje pomiędzy bohaterami, którzy zmagają się z tym etapem swojego życia. Burza hormonów, okres buntu, pierwsze poważne zauroczenia i fascynacje. Ciężka muzyka, ucieczki z domu i ogromna alienacja, gdy cały świat jest przeciwko tobie. To Gillen umie przedstawić doskonale. Nie jest to jednak sztuka, a jedynie dobrze wykonane rzemiosło. Nie na to się pisaliśmy, wsiadając do tego zwariowanego pociągu zwanego „The Wicked + The Divine”.
„Fandemonium” cierpi na syndrom drugiego albumu. Brakuje mu mocy, która miała debiutancka płyta. Główna wokalistka ‒ Lucy ‒ właśnie strzeliła sobie w łeb i grupa szuka nowego brzmienia. I tak bardzo im nie wychodzi. Nie ma tej kreatywnej osoby, która pociągnęłaby za sobą cały zespół. Pozostała jedynie zgryźliwa managerka ‒ Ananke ‒ która dosłownie chce wycisnąć ostatnie życiodajne soki ze swoich podopiecznych. Nadal grają na wysokim poziomie, ale jednak to nie to samo. Brak protagonistki, jaką była Lucy, jest odczuwalny w całym tomie. To tak jakby zabrakło Wergiliusza, który oprowadza Dantego po piekielnych kręgach. Dynamika pomiędzy Laurą i Lucy była wyjątkowa i nie udało się jej odtworzyć. Cierpi na tym głównie opowieść. Brakuje dwuznacznego humoru, ciętych ripost i zakręconej chemii, jaką miała ta dwójka. Pozostałe postacie wypadają na tle tej relacji blado i powierzchownie. Jasne „Fandemonium” wygłasza kilka frazesów, ale w ustach Szatana miały one niezwykłą moc. W porównaniu z nim reszta bogów jest po prostu nieciekawa. Strasznie przeciętna i niezwykle ludzka, w niepochlebnym tego słowa znaczeniu. Tak jakby scenariusz się posypał, bo zabiliśmy jedyną klawą dziewczynę na imprezie. A to boli i nikt nie chce zadowolić się marnym substytutem. To nie znaczy, że nie próbujemy. Ananke ‒ grecka bogini konieczności ‒ powołuje kolejnych nowych, młodych bogów. I nic nie opisuje jej roli lepiej niż przytoczona wyżej metafora zgorzkniałej, starej managerki. Okazuje się, że jej machinacje mogą równać się intrygom z „Gry o Tron”, ale niestety nie jest to spójne z przedstawieniem postaci w poprzednim tomie. Tam nie pokazywała się, publika nie wiedziała o jej roli. Tutaj stała się takim samym przedstawicielem panteonu jak każdy inny bóg. Nawet ludzie przywykli do jej obecności. Coś co byłoby nie do pomyślenia w „The Wicked + The Divine: Faustowska zagrywka”.
Na karty komiksu wkradł się fałsz. Jakby w idealnej harmonicznej podniosłej pieśni ktoś nagle pomylił tonację. Miejmy nadzieję, że za chwilę wszystko wróci do normy. Autorzy złapią drugi oddech i odzyskają rytm. Miejmy nadzieję, że nie jest to ich ostatnie słowo. Nie chciałbym, by „The Wicked + The Divine” było jednym z tych komiksów, które lepiej oglądać, niż czytać. Graficznie bowiem tom prezentuje się wspaniale. Nadal mamy do czynienia z odważnym, zapierającym dech w piersiach zestawieniem barw. Może oprawa graficzna nie jest tak dobrze wykorzystywana w tworzeniu narracji, ale nadal jest piękna. Nasycenie kolorów, paleta barw na długo zapadają w pamięć. Wielkie czarne plansze wyraźnie odcinają nas w momentach przejścia. Niczym cięcie w pracy kamery. Nadają chwilom, którym towarzyszą, monumentalnego wyrazu. Jeżeli nie wiedzielibyście, dlaczego jest to tak niezwykłe, to już tłumaczę. Technicznie wykonanie czarnej planszy jest niezwykle trudne. Trudne i kosztowne. Trzeba ogromnej odwagi, aby poświęcić tyle miejsca w kadrze na przedstawienie czerni. Tam mogłaby być akcja, fabuła lub cokolwiek innego. Niewielu twórców potrafi przykuć uwagę zwykłą planszą, która przedstawia jedynie pustkę. Matthew Wilson jest odpowiedzialny za kolory i z tomu na tom coraz przyjemniej jest patrzeć na jego pracę. Bez jego wysiłku ten tytuł byłby zupełnie inny. Dlatego warto go uważnie obserwować. Jego i głównego rysownika serii ‒ Wilsona Cowlesa. Ich wspólna praca warta jest grzechu i stanowi na pewno mocny, stały element „The Wicked + The Divine”. Niezależnie czy przedstawiają koncert w plenerze, mityczne zmagania bogów, czy też ostatnie chwile pewnej angielskiej dziewczyny. Tutaj, poprzez rysunki i grafiki, możemy poczuć kwintesencję klimatu w „The Wicked + The Divine”.
Niezależnie czy twórcom uda się wrócić do poziomu, który prezentował debiutancki album „The Wicked + The Divine”, to seria pozostaje w światowej czołówce. Może drugi tom nie ma takiej siły przebicia, ale złóżmy to na karby zachłyśnięcia się wizją i sukcesem. Nadal jest to komiks niezwykły. Ambitny, złożony, który trzeba śledzić z uwagą. Wszystko może bowiem zmienić się na lepsze za sprawą jednego gestu. Niczym za sprawą magicznej różdżki akcja nabierze tempa i zabierze nas w nowym, nieznanym kierunku. W „The Wicked + The Divine: Fandemonium” pstryknięcie palcami zmienia rzeczywistość. To arogancki manifest twórców. Zmienić wasz świat to tyle co pstryknąć palcami. Symbol, który w ciągu tych dwóch tomów jest powtarzającym się motywem. Magicznym zaklęciem, które przenosi nas do innej rzeczywistości. Wierzę, że wraz z kolejnym tomem ten gest znów nas odmieni. Otworzy przed nami zupełnie nowy świat. Nie będzie tylko wyrazem arogancji. Wierzę, że tym razem twórcy nadążą za swoją wizją, obdarzą nas czymś niezwykłym. Mucha Comics zapowiada kolejny tom na jesień 2018 roku. 27 września mam urodziny. Trzeci tom „The Wicked + The Divine” byłby świetnym prezentem.
Dziękujemy Wydawnictwu Mucha Comics za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Rafał Pośnik
The Wicked + The Divine: Fandemonium
Scenariusz: Kieron Gillen
Rysunki: Jamie McKelvie
Tłumaczenie: Piotr Czarnota
Wydawnictwo: Mucha Comics
Liczba stron: 192
Format: 180 x 275 mm
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Druk: kolor
ISBN 978-83-65938-19-0
Wydanie pierwsze
Cena: 75 zł