W 1988 roku Światowa Organizacja Zdrowia przyznała specjalną nagrodę Morrisowi, twórcy Lucky Luke’a. Okolicznościowy medal był podziękowaniem dla rysownika za to, że samotny kowboj po wielu dekadach nałogu wreszcie rzucił palenie. Jak jednak doszło do zamiany papierosów na żucie źdźbła trawy? Na to pytanie odpowiada wydany przez Egmont wyjątkowy album „Człowiek, który zabił Lucky Luke’a”.

nA ZACHODZIE BEZ ZMIAN?

Po śmierci Morrisa w 2001 roku tworzenie cyklu o samotnym strażniku amerykańskiego pogranicza przejął Hervé Darmenton (publikujący pod pseudonimem Achdé). W kolejnych albumach wiernie imituje on charakterystyczną kreskę Morrisa, zaś zapraszani do współpracy scenarzyści starają się oddać humorystyczny klimat klasycznych historii, pisanych przez René Goscinnego. „Człowiek, który zabił Lucky Luke’a” autorstwa Matthieu Bonhomme’a, wydany na prima aprilis 2016 roku, to album funkcjonujący poza właściwym cyklem. Stworzony przy okazji obchodów 70. urodzin postaci był dla rysownika nie tylko realizacją dziecięcego marzenia, ale też dał mu jedyną w swoim rodzaju możliwość opowiedzenia na nowo kolejnej przygody sprawiedliwego rewolwerowca.

„Człowiek, który zabił Lucky Luke’a” podąża zgodnie za doskonale znanym, kanonicznym schematem: samotny kowboj przybywa na swym wiernym rumaku do kolejnego małego, sennego miasteczka, początkowo planując jedynie spędzić tam noc i ruszać dalej w drogę. Jednak jego talent do pakowania się w kłopoty, jak również silna potrzeba stania na straży sprawiedliwości sprawiają, że – częściowo na własne życzenie – musi przedłużyć pobyt do czasu wyjaśnienia dręczącej mieszkańców zagadki okradzionego dyliżansu. Śledztwo toczy się swoim torem, tradycyjnie pojawiają się nowe tropy i kolejne przeszkody, zjawia się nawet gościnnie stara znajoma z poprzednich albumów. Na koniec Luke, dzięki nadludzkiej odwadze i chłodnej głowie, rozwiązuje problem, pozostawia miasteczko bezpieczne i oczyszczone z przestępców, a szubrawcy zostają ukarani. Na pierwszy rzut oka wszystko po staremu.

IGRANIE Z LEGENDĄ

A jednak nie tylko styl rysunkowy stanowi w przypadku „Człowieka…” znaczące odstępstwo od oryginału. Album Bonhomme’a to przede wszystkim rodzaj artystycznego eksperymentu, próba igrania z legendą. Chociaż jesteśmy w stanie umieścić historię z 2016 r. w dotychczasowej chronologii cyklu (a konkretnie między „Daisy Town” a „Fingers”), nie jest to jedna z tradycyjnych przygód. Intencją Bonhomme’a było bowiem uczynienie świata Lucky’ego bardziej rzeczywistym, brutalnym i ponurym. Gagi i humorystyczne przerysowanie zostały ograniczone do minimum, Jolly Jumper oniemiał (pozostając jednak koniem wyjątkowo inteligentnym), a sięganie po broń nie kończy się efektownym ostrzeleniem kurka albo wykrzywieniem cyngla przeciwnikowi. To (dosłownie!) pełnokrwisty western, w którym śmierć z ręki rewolwerowca jest nie tylko pewnym wynikiem pojedynku w samo południe, ale na dodatek przedstawiona zostaje uderzająco wprost. Jest paskudna, przejmująca i doszczętnie odarta z romantycznych mrzonek o Dzikim Zachodzie.

Zmiany dotykają nawet samego samotnego kowboja. Chociaż zachowuje swój pogodny, lecz zarazem twardy charakter, wyraźnie ciąży mu rola żywej legendy. Jego pojawienie się budzi wszędzie niezdrowe zainteresowanie, połączone z oczekiwaniem, że jako nieustępliwy stróż prawa rozwiąże wszystkie problemy społeczności. Na dodatek musi radzić sobie bez wiernego kolta, a nawet własne ciało zaczyna go zdradzać, przejawiając niepożądane skutki odstawienia tytoniu.

ODBRĄZAWIANIE JUBILATA

Czy jednak ta twórcza reinterpretacja klasyki sprawia, że „Człowiek…” to pozycja obowiązkowa dla każdego, kto zetknął się z samotnym kowbojem? Niekoniecznie. Album Bonhomme’a jest wart poznania, jednak ciężko go nazwać wybitnym. To przede wszystkim graficzne cacko, bardzo ciekawie podchodzące zwłaszcza do charakterystycznego płaskiego koloru Morrisa. Szczegółowe kadry z rozbudowanymi planami cieszą oczy (zwłaszcza w scenach krajoznawczych!), a wyrazista mimika postaci fenomenalnie nakreśla nastroje scen.

Jednak jeśli idzie o scenariusz, to stoi on w wyraźnym rozkroku. Z jednej strony autor próbuje wprowadzić do kanonicznego wizerunku Lucky’ego nieco zamieszania, z drugiej jednak pilnuje skrzętnie, by zmiany nie rozgniewały żadnego z wiernych fanów cyklu. To podejście jest zrozumiałe ze względu na okoliczności – w końcu przy okazji urodzin nie wypada odbrązawiać jubilata! Może jednak wywołać finalnie pewien niedosyt. Tym większy, że w klimacie poważnego westernu Bonhomme radzi sobie świetnie.

Podsumowując, „Człowiek, który zabił Lucky Luke’a” to bardzo przyjemna w lekturze i świetnie narysowana ciekawostka. Pełen szacunku hołd zarówno dla popularnej postaci, jak i klasycznych filmów o Dzikim Zachodzie. Szkoda jednak, że autor nie pozwolił sobie na pójście kilka kroków dalej.

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.

Rafał Kołsut

Wydawnictwo: Egmont
Rok wydania oryginału: 2017
Liczba stron: 64
Format: 215 x 285 mm
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Druk: kolor
Wydanie: I
Cena z okładki: 39,99 zł