Ed Piskor od małego był fanem komiksów o superbohaterach. W wieku 10 lat usłyszał debiutancką płytę hiphopowej grupy NWA Straight Outta Compton. Dwadzieścia lat później połączy obie pasje, by stworzyć komiksową serię, która u nas jest wydawana przez wydawnictwo Timof i Cisi Wspólnicy pod tytułem Hip hop genealogia.
Gangsterskie korzenie
Wróćmy jednak do małego Eddiego P. Wychowywał się w zaniedbanych obszarach Pittsburga, które jak wiele biedniejszych dzielnic w amerykańskich miastach były przesiąknięte kulturą hiphopową. Pomimo zainteresowania tym gatunkiem muzyki, nie miał zadatków na członka gangu. Warto przypomnieć, że na początku istnienia hip hop był związany z kulturą gangsterską.
Do pewnego momentu nie należy tego kojarzyć ze zorganizowanymi grupami przestępczymi. Pierwotnie gangi przypominały bardziej osiedlowe bandy kolegów. Wykształciły one swoją symbolikę, oznaczenia i język. Na początku były pewną ostoją bezpieczeństwa dla młodych ludzi z biednych dzielnic. W końcu w grupie zawsze raźniej. Zwłaszcza dla czarnej i latynoskiej biedoty w świecie zdominowanym i zarządzanym przez białych. Na podobnej zasadzie powstawały zresztą gangi irlandzkich, żydowskich czy włoskich imigrantów na początku XX wieku.
Oczywiście jest to środowisko pełne przemocy. Rywalizujące grupy z różnych kwartałów, dzielnic często uciekały się do siłowych rozwiązań. Zwłaszcza gdy część z nich, pozbawiona innych perspektyw na wyjście z biedy, wkraczała na najłatwiejszą drogę do pieniędzy i „szacunku”. Mianowicie na drogę przestępczą. Stopniowo przemoc się nasilała. W Stanach Zjednoczonych jest mniej ludzi niż sztuk broni w ich posiadaniu, więc dawne bijatyki zaczęły się przeradzać w strzelaniny.
Dzieciństwo w Pittsburgu
W takim otoczeniu dorastał Ed. Jak sam mówi, był przeciętnym dzieciakiem. W szkole raczej dostawał łomot od kolegów, którzy chcieli się przypodobać starszym członkom gangów i iść w ich ślady. Z tego powodu Piskor często wolał przesiadywać w domu i rysować. Zwłaszcza że mieszkał w bardzo nieciekawej okolicy. Gdy miał 5 lat, w alejce za jego domem kogoś zastrzelono. Ponieważ jego rodzice nie byli zbyt majętni, a ich sytuacja tylko się pogorszyła po zamknięciu okolicznej huty stali, w której oboje pracowali, nie mogli się wydostać z tej okolicy. Przeprowadzili się ledwie kilka przecznic dalej. Kilka lat później zastrzelono ich sąsiada. Miasto, próbując walczyć z przestępczością, co noc wysyłało helikopter policyjny, który patrolował ulice i oświetlał je potężnym reflektorem. Autor dorastał więc w niemalże dystopicznym krajobrazie przypominającym świat Ucieczki z Nowego Jorku.
Hip hop był wówczas wszędzie. Wydostał się z Bronksu i rozprzestrzenił na całe Stany Zjednoczone. Autor wspomina ziomków rapujących na ulicznych boiskach do koszykówki i chodzących z boomboksami po ulicach. Dość wcześnie jego ulubioną grupą zostało Public Enemy. Jak sam wspomina, jej frontman Chuck D stanowił dla niego poniekąd surogat ojca. Ten prawdziwy bowiem musiał wyjeżdżać na długie kontrakty do innych krajów, żeby utrzymać rodzinę. Eddie czerpał więc życiowe nauki z rapu. Przykładowo Chuck zalecał stronić od używek (w domyśle, żeby policja nie miała powodu, żeby cię zaczepiać) i Eda nigdy szczególnie do nich nie ciągnęło. Możliwe, że to stamtąd wziął się też krytyczny stosunek do autorytetów i inne wartości z silnie zaangażowanego społecznie rapu tej grupy.
Nie hip hop, a komiks szansą na przyszłość
Dość szybko zdał sobie sprawę, że nigdy nie będzie w rapowaniu czy byciu didżejem na tyle dobry, żeby być profesjonalistą. Dlatego pozostał tylko fanem rapu. Pomimo zainteresowania rysowaniem od małego, nie wciągnął się również w malowanie graffiti. Nie pociągało go to ze względu na nielegalność i inne niebezpieczeństwa wiążące się z tym procederem. Przeciętni ludzie nie chcieli oglądać graffiti na ścianach. Policja i rodzice nie byli przychylni zjawisku. Można też było zostać rozjechanym przez pociąg lub dostać srogi łomot od innych grafficiarzy, jeśli złapią cię na zamalowywaniu ich prac albo na ich miejscówce. Po nielicznych próbach dał sobie spokój z malowaniem po murach.
W tych niespokojnych czasach ukojenie znajdował w komiksach. Był wielkim fanem Marvela, a potem Image Comics. Jego największym idolem był Rob Liefeld. Zwłaszcza po tym, jak stał się prawdziwą gwiazdą i pojawił się w reklamie jeansów Levi’s wyreżyserowanej przez Spike’a Lee. Wówczas do nazwiska ze stopek komiksów Ed mógł dopasować konkretną osobę. Liefeld miał wtedy ledwie dwadzieścia lat i wyglądał jak niewiele starszy kolega. Podobnie jak inni członkowie założonego przez Roba Extreme Studios. To był przełomowy moment dla Piskora. Zauważył, że robienie komiksów może być realną drogą życiową.
Nie tylko mainstream
Innym przełomem było odkrycie alternatywnego, niezależnego komiksu. Głównie za sprawą rubryki Palmer’s Picks w magazynie Wizard, która w przeciwieństwie do reszty magazynu wykraczała daleko poza komiksy głównego nurtu. Dzięki temu sięgnął np. po Roberta Crumba. Pierwsze z jego Complete Sketchbooks, wydawane przez Fantagraphics, zawierały komiksy, które narysował z bratem jako dziecko. Przypominały rysunki wszystkich innych dzieciaków, które kiedykolwiek złapały za kredki i coś tam sobie rysowały. Mógł porównać więc drogę artystyczną Crumba. To, skąd startował, do czego doszedł w trakcie swojej kariery i jak rozwijały się jego umiejętności. To również był ważny bodziec popychający go do pracy nad sobą i rysunkami.
Ogólnie z każdego wywiadu, jaki czytam i którego słucham, Ed Piskor daje się poznać jako osoba bardzo zdeterminowana i szczerze zaangażowana w to, co robi. Ma jasno określony cel: rysować komiksy. Robi wszystko, żeby być w tym jak najlepszy. Gdy uczęszczał do szkoły dla twórców komiksów im. Joe Kuberta, zdawał sobie sprawę, że w tym rzemiośle nie ma miejsca dla zbyt wielu jej absolwentów. Tylko kilku najlepszych będzie w stanie się przebić. Dlatego sumiennie wykonywał wszelkie zadania. Jeśli mieli wypełnić dwie strony kaligrafią (ćwiczenie w liternictwie), to on zrobił dla samego siebie dwie kolejne. Wytrwał tam jedynie rok, bo zauważył, że zajęcia ukierunkowane są na szkolenie wyrobników dla Marvela/DC. Celem było rysowanie tak, by dotrzymywać terminów, a niekoniecznie rozwój artystyczny. Jednak nauka, jaką stamtąd wyniósł, nie poszła w las. Do dzisiaj zajmuje się wszystkimi aspektami tworzonych przez siebie komiksów.
Pierwsze profesjonalne zlecenia
Po odejściu ze szkoły wydawał swoje minikomiksy i wysyłał wydawcom próbki prac. Nazbierał tyle odmów od redakcji, że gdy w końcu zadzwonił Harvey Pekar z propozycją współpracy, myślał, że to jeden z kumpli robi sobie jaja. Wszystko skończyło się jednak dobrze i narysował kilka komiksów we współpracy z tym legendarnym twórcą. Między innymi fragmenty American Splendor, Macedonia i The Beats. Jego kolejnym projektem był Wizzywig opowiadający o kulturze hackerskiej. Pracował nad nim przez pięć lat. Zainteresowanie wzięło się z audycji o tym zjawisku, jakich słuchał w trakcie prac nad powieścią graficzną Macedonia. Top Shelf zebrał cały komiks w jednym obszernym wydaniu.
Piskorowi jednak zawsze chodziło po głowie zrobienie komiksu osadzonego w kulturze hip hop. Nie wiedział jednak dokładnie, o czym miałby opowiadać. Czy o jakiejś ekipie grafficiarzy, b-boyów, czy może o czymś zupełnie innym. Pierwszego stycznia 2012 roku rano w posylwestrowym marazmie doznał olśnienia. Tydzień później miał gotową pierwszą stronę, na której dzieciaki bawią się na imprezie organizowanej przez Kool Herca. Tak narodziła się Hip hop genealogia (oryg. Hip Hop Family Tree).
Nowa kultura w getcie
Ed zauważył, że, przynajmniej na początku, była to bardzo zamknięta kultura. Była skupiona w jednej dzielnicy Nowego Jorku i wyrosła na barkach kilkunastu, może kilkudziesięciu osób. Ich losy mocno się ze sobą splatały. Stąd też pomysł na stworzenie swoistego drzewa genealogicznego, które przedstawiałoby powiązania pomiędzy postaciami stojącymi u zarania kultury hip hop.
Zaczęło się od kilku DJ-ów robiących imprezy. Gdy zauważono znaczenie tzw. break’ów, zaczęto je zapętlać. Następnie wynaleziono scratchowanie i gramofon przestał być tylko urządzeniem do odtwarzania muzyki. Stał się pełnoprawnym instrumentem. DJ już nie mógł prowadzić imprez i podkręcać atmosfery przez mikrofon. Stąd potrzeba wprowadzenia MC (mistrz ceremonii, raper), który stawał się wodzirejem. Ci łączyli się w grupy. Prowadzili bitwy słowne, które nawiązywały trochę do wcześniejszych utarczek pomiędzy gangami. Z domówek imprezy przechodziły do klubów i do lokalnych rozgłośni radiowych. I tak dalej, aż do globalnego fenomenu, jakim hip hop jest dzisiaj.
Oddolne zjawisko
Nie ma sensu, żebym streszczał tu całą historię tej kultury, bo to znajdziecie w komiksie. Warto jednak wspomnieć kilka istotnych spostrzeżeń autora. Przede wszystkim był to oddolny ruch, który rozwijał się (do pewnego momentu) samoczynnie i roznosił pocztą pantoflową. Ktoś usłyszał, że jest fajnie na imprezie u DJ Holywooda czy u Afriki Bambaaty, i wpadał albo próbował sam rozkręcać podobną.
Stworzyć coś z niczego
Była to kultura, która wzięła się „z niczego”. Ludzie żyjący w slumsach, w skrajnej biedzie stworzyli dla siebie drogę wyjścia. Nie jest to żadna przesada. Piskor pokazuje historie o gościach sklecających własne głośniki z tego, co mieli pod ręką. Prąd do imprez polowych „pożyczało się” z latarni miejskiej. Jednym z kluczowych momentów jest przerwa w dostawie prądu pewnej nocy w 1977 roku, która skąpała miasto całkowitej ciemności. To pozwoliło na bezkarne szabrowanie zawartości pobliskich sklepów z elektroniką. Dzięki temu z dnia na dzień w okolicy wyrosło kilkanaście nowych ekip. KRS-One był bezdomnym tułającym się pomiędzy kolejnymi przytułkami, aż nie został grafficiarzem, a potem raperem.
Piskor wspomina, że to mogły być czynniki, ze względu na które on się identyfikuje z tą kulturą. Jak już wspominałem, nie pochodził z bogatej rodziny i nie mieszkał w spokojnej okolicy. „Na papier i kredki zazwyczaj starczało, ale momentami było ciężko” mówił Ed w jednym z wywiadów. Sam więc dzięki pasji i ciężkiej pracy stworzył sobie warunki do życia. Podobnie jak pionierzy hip hopu.
Wyjście z getta
Jednak zarówno Ed, jak i hip hop mogliby nie poradzić sobie bez pomocy innych. Nie żyjemy bowiem w próżni. Rap, graffiti mogłyby zniknąć albo zostać zmarginalizowane po kilku czy kilkunastu latach. Wyszły z getta dzięki akceptacji przez mainstream. Mianowicie przez białych artystów, którzy byli zafascynowani tą kulturą. Debbie Harry i Chris Stein z zespołu Blondie czy mecenasi z galerii Manhattanu, którzy wspierali finansowo niektórych grafficiarzy. Filmowcy, którzy kręcili filmy fabularne i dokumentalne o tym fenomenie (np. Breakin’, Wild Style). Oswajały one publikę ze zjawiskiem. W tym samym czasie Beastie Boys wprowadzili ten typ muzyki do domów białasów z przedmieść, sprzedając kilka milionów egzemplarzy płyty Licensed to Ill.
O tym ostatnim zdarzeniu jeszcze w komiksie nie napisano, ale jeśli autor wróci do niego, to nie sądzę, żeby ominął ten fakt. Zwłaszcza że Beastie, grający jeszcze hardcore/punk, przewijają się przez komiks od drugiego tomu. Podobnie jak Rick Rubin (producent płyty i wydawca) oraz Rush Simmons (współwydawca). Znalazły się w nim wszystkie elementy układanki, które doprowadziły do powstania tej płyty. Tak też zazwyczaj autor konstruuje swoją opowieść w tej serii. Wprowadza masę postaci. Ogromne ilości faktów, dat i zjawisk. Często pojawiają się interludia mające po jeden lub kilka paneli. Ich znaczenie ujawnia się kilkadziesiąt lub kilkaset stron dalej.
Zawiła konstrukcja narracji
Przykładowo w jednym z fragmentów o audycji Rap Attack prowadzonej przez Mr. Magica i Marley Marla pojawia się na chwilę korpulentny chłopiec o imieniu Chris, który nie może się oderwać od radioodbiornika. Myślę, że każdy, kto trochę się zna na rapie, kojarzy, że 10 lat później Christopher Wallace, znany jako Notorious B.I.G., będzie rapował o tej fascynacji w kawałku Juicy. Mówiąc o pierwszych koncertach na Zachodnim Wybrzeżu, autor wspomina mimochodem o Andre Youngu czy Tracym Marrowie i o genezach ich ksywek Dr Dre oraz Ice T. Prawdziwych lub takich, które weszły do legendy o tych postaciach.
Trzeba przyznać, że Ed Piskor wykonał sporą pracę badawczą w trakcie tworzenia komiksu. Na końcu każdego tomu jest bibliografia i dyskografia. Wspomina w wywiadach, że nie pisze o rzeczach, których nie ma potwierdzonych z kilku różnych źródeł. Po to, żeby uniknąć błędów, ale też problemów. Przecież większość bohaterów jego komiksu wciąż żyje. Zdarza się, że kontaktują się z autorem, aby mu opowiedzieć jakąś historię albo przypomnieć, żeby powiedział o tym lub tamtym, gdy dojdzie do tej części historii. Ed mówi, że kiedyś może by się tym przejmował, ale jako doświadczony twórca nie daje się zbajerować. Jego rozmówcy najczęściej chcą uwypuklić swoją rolę w opowiadanej historii, która niekoniecznie była tak wzniosła, jak by im się wydawało. Zazwyczaj pokazują wybitnie subiektywne spojrzenie na niektóre wydarzenia. Autor nie ulega tym podszeptom i pokazuje wersję potwierdzoną przez inne źródła albo nie wspomina o tym w ogóle.
Szacunek ludzi ulicy
Zapewne dzięki temu jego komiks spotkał się raczej z uznaniem środowiska. Wielu raperów udostępniało fragmenty komiksu w mediach społecznościowych. Tym samym trafia on do ich fanów i samoistnie się rozprzestrzenia na środowiska, które mogą być z komiksem na bakier. Nikt go jeszcze nie pozwał. Włącznie z tymi postaciami, których przedstawienie dalekie jest od pozytywnego, tak jak na przykład wspomniani Rick Rubin i Rush Simmons, którzy sprawiają wrażenie półgłówków.
Co ciekawe, Simmons proponował Edowi współpracę nad albumem o historii wytwórni Def Jam. Ponieważ częściowo pokrywałoby się to z Hip Hop Genealogią i uwikłane byłoby w obce wpływy, podał producentowi tak astronomiczną kwotę, że ten już się nie odezwał. Jedynie Kurtis Blow, którego ksywka odnosi się do potocznej nazwy kokainy, mówił, że to nieprawda. Jednak jak się okazało, artysta ten niedawno się nawrócił i najwidoczniej chciał zerwać ze swoim dawnym wizerunkiem. Ed tłumaczy to sobie, że bardziej było Kurtisowi wstyd tego, kim był 30 lat temu, ale źródła nie podają innej wersji, więc musi jakoś z tym żyć.
Projekt wydania
Piskor wie, jak dbać o swoje interesy, nauczony losami poprzedników przeżutych przez przemysł komiksowy, ale też nie idzie na kompromisy dla pieniędzy. Omawiany komiks pojawiał się pierwotnie w serwisie Boing Boing, gdzie miało do niego dostęp kilka milionów użytkowników odwiedzających tę stronę. Dość szybko zainteresował wydawców. Prawie wszyscy komiksowi wydawcy poza Marvelem i DC się do niego odzywali. Wzbudził też zainteresowanie poza tym środowiskiem. Mógł więc przebierać w ofertach. Ostatecznie zgodził się na warunki Fantagraphics. Inni wydawcy, nawet tacy, którzy oferowali znacznie lepsze pieniądze, chcieli za bardzo ingerować w wydanie. Gary Groth zaakceptował jego koncepcję tego, jak album ma wyglądać. Projekt nawiązuje do specjalnych wydań komiksów z epoki, której dotyczy (tzw. treasury edition). Na konkretnym papierze, z określoną oprawą graficzną.
Polskie wydanie jest właściwie kopią amerykańskiego. Szorstki papier, zintegrowana oprawa. Całość rzeczywiście sprawia wrażenie artefaktu z epoki. Zwłaszcza że styl, rysunki i kolorowanie współgrają z zawartością. Kolor jest nanoszony cyfrowo, ale autor korzysta z przygotowanych przez siebie „rastrów”. Uzyskał je, skanując plamy kolorów ze starych komiksów. Te poprawiał na komputerze, żeby osiągnąć odpowiedni efekt. To dzięki takiej technice współgrającej z rodzajem papieru całość wygląda, jakby była drukowana archaicznymi metodami. Podoba mi się też, że w scenach, gdzie gra głośna muzyka, następuje przesunięcie warstw z poszczególnymi kolorami. Z jednej strony ilustruje to potęgę głośników i siłę drgań, a z drugiej przypomina błędy i przesunięcia w druku, które były plagą starszych komiksów.
Styl rysunku
Piskor operuje trochę karykaturalnym stylem, który świetnie się sprawdza w tym temacie. Potrafi wyłuskać cechy charakterystyczne każdej z postaci, lekko je wyolbrzymić i sprawić, że jest ona rozpoznawalna wśród dziesiątek im podobnych. Za młodu był fanem Drew Friedmana (karykaturzysta m.in. magazynu Mad). Wydaje mi się, że gdzieś ta inspiracja w nim pozostała. Chociaż rysownik wspomina, że tylko raz próbował korzystać ze stylu Friedmana (charakterystyczne kropkowanie). Po spędzeniu ogromnej ilości czasu nad autoportretem, który musiał przygotować jako zadanie w szkole im. Kuberta, jego nadgarstek odmówił posłuszeństwa. Poza postaciami, całe tło jest świetnie odwzorowane. Ubiory z epoki, dodatki, fryzury, samochody. Wszystko wygląda tak jak w latach osiemdziesiątych albo przynajmniej sprawia takie wrażenie.
Sposób prowadzenia historii
Narracja jest bardzo gęsta. Wspomniałem już o dużej liczbie postaci i interludiach. Mamy też częste przeskoki w czasie i przestrzeni. Każdy panel posuwa opowieść do przodu. Nie ma wypełniaczy. Ławo się w tym pogubić. Lekturę utrudnia też trochę podział narracyjny. Boksy prowadzą ogólną opowieść do przodu, a dialogi pokazują szczególne sytuacje. Często dymki zawierają jedynie co bardziej pamiętne fragmenty kawałków czy imprezowych rymowanek. Mogłoby się wydawać, że one nie są szczególnie istotne, ale ze względu na silną autotematyczność wykonawców hip hopu, częste samplowanie, parafrazy i nawiązania do dawnych utworów to też wzmaga genealogiczny charakter tej opowieści. Do dzisiaj bowiem raperzy nawiązują do tekstów sprzed lat.
Najtrudniejszy jest pierwszy tom, gdzie trzeba było wprowadzić fundamenty opowieści. Wielu z ówczesnych gwiazdorów dzisiaj jest nieaktywnych albo zostało zapomnianych. Po przebiciu się przez początkowe kilkadziesiąt stron jest już dużo lepiej. Zaczynamy zauważać powiązania i wiele epizodycznych postaci powraca. Jednak na początku nawet mnie zdarzało się zgubić wątek, a od 20 lat słucham rapu i wydawało mi się, że całkiem dobrze odnajduję się w temacie. Trzeba więc czytać uważnie. Niezbyt szybko. Najlepiej dawkować sobie po kawałku. Tak jak komiks pojawiał się pierwotnie w Boing Boing, po dwie strony tygodniowo.
Komiks do wielokrotnej lektury
Tak jak komiks prasowy z początku wieku ukazujący się w jednostronicowych odcinkach. Piskor wspomina, że jego celem było odwzorowanie takiego sposobu wydawania. Ponieważ np. Prince Valiant był dawkowany w niewielkich kawałkach, można, a nawet trzeba było, żeby zawierał więcej akcji. Jest to świadome wzorowanie się na takim sposobie opowiadania. Hip Hop Genealogia wymusza też czasem przerwy na słuchanie muzyki. Przynajmniej ja, gdy napotykałem nieznany mi kawałek, robiłem przerwę na poszukiwania w Youtube czy Spotify. Lektura pierwszego tomu zajęła mi jakieś dwa dni. Dzisiaj w sieci można znaleźć praktycznie wszystko. Łącznie z bootlegami jakichś dawno zapomnianych koncertów i bitew, które nagrywano na kasetach. Jest w Internecie kilka list z utworami pojawiającymi się w komiksie. Ja zrobiłem swoje dla pierwszych dwóch tomów (Spotify: 1, 2), żeby przy kolejnym czytaniu móc szybciej znaleźć to, co mi potrzebne. Tutaj jest jedna. I jeszcze jedna.
Tłumaczenie
Taką playlistę przygotował też jeden z pary tłumaczy, Piotr Czarnota. Razem z nim nad polską wersją pracował Marceli Szpak. Przełożyli praktycznie każde słowo, które dało się przełożyć na język polski. Łącznie z fragmentami utworów, przyśpiewek itp. Wydaje mi się, że to najlepsze wyjście w sytuacji, gdy nie istnieje możliwość zachowania wszystkiego, co daje anglojęzycznemu czytelnikowi lektura oryginału. Już tłumaczę (sic), o co mi chodzi. Hip hop jest po prostu za bardzo osadzony w języku, w którym powstał. Konkretne zdania w oryginalnym brzmieniu odnoszą nas od razu do utworu, z którego pochodzą. Jak już wspomniałem, teksty w hip hopie są silnie autoreferencyjne i autotematyczne. Dlatego czasem dane zwroty i wyrażenia pojawiają się w kilku lub kilkunastu utworach z ostatnich 40 lat. To forma hołdu dla poprzedników i inspiracji. Z niektórymi popularnymi hasłami nawet dość słabo osłuchany czytelnik mógł się zetknąć. Ten aspekt gdzieś ginie w tłumaczeniu.
Pomimo wad takiego rozwiązania, nie widzę innej sensownej opcji. Można było pozostawić fragmenty po angielsku, ale wtedy powstałaby koszmarna hybryda. Trzeba by ogromnej wiedzy o tekstach hiphopowych, żeby odgadnąć, co powtarza się później, a referencje do czego zaczęły i skończyły się w 1982, a co jest tylko jednorazowym wybrykiem. Ostatecznie jakąś połowę komiksu pewnie trzeba byłoby zostawić po angielsku, co mija się z celem, bo wymagałoby od czytelnika znajomości obcego języka lub sprawiałoby, że Ci słabiej go znający omijaliby pokaźne partie w trakcie lektury. Ciekawi mnie, jak podeszli do tego tłumacze z innych krajów.
Foreign is cool
Tłumaczenie wszystkiego na polski odziera teksty z otoczki fajności, a nawet egzotyki, która często towarzyszy obcowaniu z innymi językami niż własny. Po angielsku „Wu Tang Clan is nuthing ta fuck with” brzmi fajnie, cool. Po polsku to stos wulgaryzmów. Mama i pan od historii się nie przyczepią, jak będziemy krzyczeć na korytarzu, bo nie zrozumieją. Na tej samej zasadzie część fanów komiksów superbohaterskich domaga się, żeby pozostawiać w nich amerykańskie ksywki. Iceman brzmi fajniej niż Człowiek-lód. Deadpool lepiej niż Martwy Basen. Niektórzy fani mangi najchętniej 90% komiksu pozostawialiby w oryginale. Ja jestem raczej zwolennikiem tłumaczenia wszystkiego, żeby polski czytelnik odbierał tekst możliwie podobnie do swojego obcojęzycznego odpowiednika. Obcowanie z dobrym tłumaczeniem, nawet pomimo, jak w moim przypadku, biegłej znajomości języka, pokazuje inne oblicze tekstu. Przykładowo może zniwelować taki fenomen jak ten omawiany wyżej.
Kultura ulicy
W tłumaczeniu wychodzi też, że amerykański hip hop u swojego zarania nie był muzyką szczególnie wysokich lotów. Pomimo tego, że taki obraz czasem się pojawia w popkulturze, rapu nie tworzyły ziomeczki pasjonujące się Szekspirem, Byronem i Wordsworthem, które spisywały rymy na lekcjach. Wręcz przeciwnie. To przeciętne, biedne chłopaki z czarnych dzielnic, rymowali o imprezach, dziewczynach i używkach, a z docieraniem do szkoły różnie bywało. Wiele tekstów, rymów tworzonych było na bieżąco w trakcie imprez i najlepsze fragmenty składały się w większe całości, a potem w całe utwory. Dopiero po kilku latach pojawił się czynnik społeczny i próba powiedzenia światu o problemach w getcie, z którymi biali się nie zmagają, oraz bardziej skomplikowane lirycznie utwory. Plebejskie korzenie hip hopu ponownie łączą go z komiksem, który też początkowo uważany był za medium dla nizin społecznych i dzieci, by po latach zebrać zasłużone uznanie.
Tymczasem dla tysięcy czarnych była to droga do kariery. Nie tylko muzycznej. Ktoś musiał wydawać płyty, zajmować się organizacją koncertów, imprez. Prowadzono audycje w radiu, w telewizji. W tej ostatniej rosło zapotrzebowanie na teledyski, co dawało większe możliwości dla aktorów, reżyserów, montażystów. Przykładem może być Spike Lee, który przewija się przez komiks.
Podsumowanie
Hip hop genealogia jest jednym z moich ulubionych komiksów i bardzo się cieszę, że wyszedł w Polsce. Nie tylko ze względu na to, że łączy dwa zjawiska, które uwielbiam (komiks i hip hop). Właściwie nawet trzy. Trzecim będzie sposób opowiadania historii danego wycinka kultury, który może nie spełnia standardów akademickich, ale autorowi przyświeca dziennikarska etyka, rzetelność i dążenie do prawdy. Ed Piskor nie ogranicza się w swoim dziele do wyłącznie chronologicznego uporządkowania zdarzeń. Zauważa wiele powiązań wewnątrz zjawiska oraz jak promieniuje ono poza środowisko, z którego wyrasta. Jedyne, czego mi zabrakło w komiksie, to szersze spojrzenie na to, co działo się w muzyce przed powstaniem hip hopu i jak to wpłynęło na gatunek. Ale to drobiazg w porównaniu z ogromem pracy wykonanej przez autora i tym, czego można się dowiedzieć z tego komiksu.
Fanom hip hopu polecać chyba nie muszę. Fanom muzyki w ogóle poleciłbym jako rzetelne źródło informacji, które w bardzo atrakcyjny sposób przekazuje wiedzę na temat jej sporego wycinka. Nie sądzę, żeby ktoś, kto tego gatunku nie lubi, nagle się przekonał do niego po lekturze. Jednak jeśli ma się otwartą głowę i chce spróbować czegoś nowego, to czemu nie zacząć od tego komiksu. Nie ma przecież sensu zamykać się w getcie techno, disco polo czy symfonicznego, ekstremalnego, pogańskiego, fińskiego, postapokaliptycznego metalu.
Co dalej?
W momencie gdy piszę te słowa, dostępne są cztery tomy komiksu obejmujące okres do 1984 roku. Ed obecnie kończy prace nad trzecim i ostatnim tomem X-Men: Grand Design, który jest spełnieniem jego dziecięcych marzeń. W wywiadach twierdzi, że do ok. 1992-93 roku hip hop daje się zamknąć w pewnych ustalonych przez niego ramach. Da się powiązać to, co się w nim dzieje, z postaciami i wydarzeniami, które już przedstawił. Później zjawisko staje się zbyt duże, żeby je ogarnąć. Na razie jednak nie wiadomo, czy będzie kontynuował prace nad serią, czy też zajmie się innymi projektami. Cokolwiek postanowi i czymkolwiek się zajmie, ja pewnie się z tym zapoznam, bo jak dotąd na twórczości Eda Piskora się nie zawiodłem, bardzo podoba mi się jego zaangażowanie, pasja, duża wiedza o medium oraz podejście do życia.
Konrad Dębowski
Dziękujemy wydawcy za przekazanie egzemplarza do recenzji.
Tytuł: „Hip hop genealogia”
Tytuł oryginału: „Hip Hop Family Tree”
Scenariusz: Ed Piskor
Rysunki: Ed Piskor
Tłumaczenie: Piotr Czarnota, Marceli Szpak
Wydawca: Timof i Cisi Wspólnicy
Data polskiego wydania: sierpień 2018, styczeń 2019
Wydawca oryginału: Fantagraphics
Data wydania oryginału: 2013, 2014, 2015, 2016
Objętość: 112 stron
Format: 225 x 320 mm
Oprawa: zintegrowana
Druk: kolorowy
Cena okładkowa: 69 złotych
ten komiks to jedno wielkie badziewie. tak samo jak jego wersja x-menów. jak go kiedyś spotkam, to mu strzelę z ryja