Terminator: Mroczne przeznaczenie

Terminator: Mroczne przeznaczenie

„Terminator: Mroczne przeznaczanie” to już 6 odsłona serii, która zarazem ignoruje poprzednie trzy części. James Cameron, gdy odzyskał prawa do wymyślonej przez siebie franczyzy postanowił dokonać tzw. rebootu. Drugi raz jej w dziejach, bo nowe otwarcie miało pojawić się już wraz „Terminator: Genisys”. Klapa finansowa stawia te plany pewnie pod znakiem zapytania i chociaż film nie jest zły, to nie dziwi mnie to.

Pełnometrażowych filmów ze słowem „Terminator” w tytule powstało już sześć, chociaż przyznam szczerze, że gdy szedłem do kina na „Mroczne przeznaczenie”, to byłem przekonany, że jest to część piąta. Totalnie zapomniałem o trójce. I to jest chyba jeden z większych problemów tej serii. Na przestrzeni lat powstało kilka filmów, z czego pamięta się i w sumie warto znać tylko pierwsze dwa, które wyszły spod ręki Jamesa Camerona.

Terminator, który powinien mieć numer 3

Być może dlatego studio postanowiło przeprosić się z reżyserem po porażce „Genisys”. Owszem film zarobił swoje, ale został zjechany przez widzów i krytyków. Film, który miał być nowym otwarciem dla franczyzy spowodował, że wróciła ona pod skrzydła jej twórcy. To chyba jednak za mało, bo o ile Cameron chciał wnieść coś nowego, to świeżych pomysłów mu brak.

W trakcie prac nad „Terminator: Mroczne przeznaczenie” Cameron powiedział, że części 3, 4 i 5 nie są w ogóle brane pod uwagę i można je traktować albo jak zły sen, albo „alternatywną rzeczywistość”. Film, który wszedł właśnie na ekrany polskich kin należy traktować jako bezpośrednią kontynuację części drugiej. Z jednej strony to dobrze, bo mieliśmy do czynienia z totalnym chaosem, ale z drugiej, gdy ktoś się pokusi na odświeżenie sobie „Terminatora” i „Terminatora 2”, to z łatwością zobaczy, jak bardzo Cameron sam siebie plagiatuje. Ja tego nie zrobiłem, a i tak było to bardzo widoczne.

Idąc do kina na film tego typu jak Terminator wychodzę z założenia, że się odprężę, wyłącze myślenie i po prostu rozerwę. Jeśli będziecie mieć takie podejście, to możecie się całkiem nieźle bawić. Rzecz w tym, że gdy zaczynam o filmie myśleć, by napisać kilka słów, to już trudno wyłączyć krytyczne spojrzenie.

Akcja goni akcję

Przez chwilę było, jak u Hitchcocka – dostajemy na początek trzęsienie ziemi, a potem napięcie jeszcze narastało. Naprawdę, akcja goniła akcję, nieustanny pościg, a może raczej ucieczka przed tym złym (w tej roli niezły Gabriel Luna, który grał Ghostridera w Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D.) i do pewnego momentu dało się czuć napięcie, obawy o losy bohaterów. W pewnym momencie tempo fabuły jednak przysiada i nie może odzyskać formy.

Niektóre z kolejnych „trzęsień ziemi” sprawiają potem wrażenie wciśniętych za bardzo na siłę, byle tylko pokazać kolejną bombastyczną sekwencję akcji. Tim Miller, tak ten od Deadpoola, odpowiedzialny za reżyserię wpakował „dzieje się” do prawie każdego możliwego rozdziału opowieści. Małym wyjątkiem było pojawienie się na ekranie Arnolda Schwarzeneggera, który zasługuje na wyróżnienie. W ogóle cały jego epizod i rola Carla, to niezły powód, by ten film zobaczyć. Chociaż ironiczny wręcz wydźwięk tych kilku scen mocno odstaje od poważnego tonu reszty filmu.

Rzecz w tym, że poprzez powtórkę fabuły z „Terminator 2” tyle, że z nowymi postaciami, kompletnie na znaczeniu straciły poprzednie części. Tak, te, które wciąż się liczą. Jasne, ta seria operuje na paradoksach podróży w czasie, ale czy naprawdę nie da się w tym temacie powiedzieć nic nowego niż maszyna z przyszłości przybywa, by zabić człowieka, albo jego matkę, który jest symbolem ruchu oporu?

Rozrywka jest, ale niewiele więcej

„Terminator: Mroczne przeznaczenie” jest niezłym filmem popcornowym i fajnie się go ogląda na dużym ekranie. Imax rządzi. Po poprzednich częściach jest zdecydowanie oczko wyżej, ale… No właśnie, ale. Jeśli nie spodziewacie się Bóg wie czego i nie jesteście strasznie przywiązani do franczyzy, to idźcie w któryś piątek, by dać się porwać wirowi akcji. Jednak, jeśli w waszym sercu jest szczególne miejsce dla pierwszych dwóch Terminatorów, to możecie poczuć się rozczarowani. Bo jednak brakuje pewnego powiewu świeżości, jaki towarzyszył pierwszym dwóm filmom, gdy pojawiły się na ekranach kin. Być może miałem zbyt duże oczekiwania na coś więcej, ale za to mogę winić tylko Camerona, który swoimi zapowiedziami je zbudował.

Wyniki finansowe z USA pokazują, że film jest klapą i już pod znakiem zapytania stoją zapowiedziane wcześniej kontynuacje. Być może nie byłoby tak, gdyby nie obciążenie w postaci poprzednich nieudanych części. Na pewno byłoby lepiej, gdyby udało się dotrzeć z wyraźnym komunikatem do widza, że to nowe otwarcie i powrót do tego, co lubili, ale chyba się nie udało. Trochę szkoda, ale może czas na coś nowego?