Moonshadow zapowiadała już niegdyś śp. Sideca (albo Manzoku, które przejęło po niej schedę), ale dopiero Mucha Comics kilka lat później wydała na polskim rynku ten epicki komiks J.M. DeMatteisa i Jona J. Mutha, na który czekały rzesze czytelników.
Czekając na Moonshadow
Zastanawiam się, czy właśnie ten czas oczekiwania na polskie wydanie najbardziej nie zaszkodził temu komiksowi. Bo gdybyśmy mieli rok powiedzmy 2002 albo 2010, to może i byłoby to ważne wydarzenie na polskim rynku, a tak jest to po prostu kolejny tytuł z kwietnia. Jeszcze lepiej byłoby być amerykańskim nastolatkiem wychowanym głównie na diecie superbohaterskiej, który dzięki imprintowi Epic Marvela w 1985 dostał komiks zupełnie inny niż te, które widział dotychczas.
Wtedy to musiało być wydarzenie, a na pewno musiał zostać zauważony. Częściowo ze względu na to, że jest to komiks malowany, a nie rysowany tuszem. Wówczas było to rzadkie. Spotkałem się ze stwierdzeniem, że to pierwszy w całości malowany amerykański komiks (czy powieść graficzna). Może w mainstreamie i w takim rozmiarze (dwunastozeszytowa maksiseria), ale wydaje mi się, że gdyby sięgnąć po rzeczy bardziej undergroundowe, znaleźlibyśmy starsze próby namalowania komiksu.
Malarski kunszt
Komiks jest bez wątpienia namalowany bardzo pięknie. Jon J. Muth korzysta z wielu narzędzi, których nie stosowano w innych komiksach Marvela czy DC. Komiksy traktowano wówczas jak tanią rozrywkę dla dzieci i stosowano możliwie najtańszą i ograniczoną metodę druku. To ograniczało artystyczne zapędy twórców. Jednak w latach osiemdziesiątych zaczęto dostrzegać potencjał poważniejszego, doroślejszego komiksu. Stąd wspomniana linia wydawnicza Epic, którą drukowano przy wykorzystaniu znacznie lepszych technologii druku, co pozwoliło rysownikowi na znacznie więcej.
Jest to więc komiks wart obejrzenia. Praktycznie każda część zawiera ciekawe kompozycje i panele, które spokojnie można by po powiększeniu powiesić na ścianie. Nawet nie da się za bardzo odczuć terminów goniących rysownika. Nie ma wielu dróg na skróty czy pustych paneli. Widać, że z każdym zeszytem twórca się wyrabia i dopracowuje techniki, z których korzysta. Coraz rzadziej pomaga sobie piórkiem i tuszem. Nie mamy też raczej problemów ze śledzeniem fabuły. Wszystko namalowane jest bardzo klarownie i często dość dosłownie. Brakowało mi trochę niedopowiedzenia, bardziej skomplikowanej symboliki czy abstrakcji, a nie tylko ilustracji scenariusza.
Nic tylko słowa
Komiks ten czyta się jak bardzo bogato ilustrowaną książkę. Zresztą epilog wydany przez Vertigo kilkanaście lat po zakończeniu pierwotnej serii jest serią tekstów przeplatanych ilustracjami. Komiks zawiera tyle słów, jakby scenarzyście płacili wierszówkę. Przez to ilustracje nie mają za bardzo miejsca na to, żeby w pełni wybrzmieć i samodzielnie opowiadać historię. Wszystko musi mieć komentarz narratora. Wydaje mi się, że komiks sporo traci przez nadmiar narracji.
Moonshadow jest zbudowany na zasadzie opowieści snutej przez tytułowego bohatera. Śledzimy jego życie od narodzin aż do śmierci. Nie jest on typowym człowiekiem, gdyż jego matka została porwana przez dziwaczną rasę kosmitów, która rządzi się logiką zupełnie niezrozumiałą dla człowieka. Bohater podróżuje po kosmosie. Początkowo z matką, a później głównie z wulgarną karykaturą Chewbaki. Na przestrzeni lat wikła się w gierki polityczne i poznaje różne modele ustrojów politycznych. Bierze udział w wojnie. Poznaje smak miłości i pożądania. Ściera się z kapitalistycznymi zależnościami.
Obserwujemy, jak dorasta i jak wykształca swój pogląd na świat. Za sprawą nietypowych narodzin i dzieciństwa spędzonego w kosmicznym zoo, głównie na obcowaniu z dziełami ziemskiej kultury, Moonshadow już jako dziecko był niesamowicie oczytany. Dlatego w niekończących się wewnętrznych monologach poznajemy jego opinie na temat napotkanych osób, miejsc i przeżytych przygód.
Niedojrzała dojrzałość
Niestety jego przemyślenia są na poziomie nastolatka, który może i dużo przeczytał, ale niedużo przeżył i niewiele wie o rzeczywistym świecie. Nie wiem, na ile to efekt celowego działania autora, a na ile J.M. DeMatteis chce nam przekazać coś o świecie. Przez to, że narratorem opowieści jest stary Moonshadow i przez nadmiar tekstu skłaniałbym się bardziej ku temu, że to autor stara się napisać coś poważnego i głębokiego. Chce czytelnikowi powiedzieć coś o otaczającym go świecie. Niestety umieścił w komiksie bardzo wiele truizmów. Wojna jest zła. Kapitalizm i polityka też. Miłość i rodzina są ważne. To wszystko jest raczej banalne. Przynajmniej patrząc z perspektywy prawie czterdziestoletniego czytelnika.
Dla starszego nastolatka, który czytał dotychczas głównie komiksy superbohaterskie, Moonshadow rzeczywiście może być jakoś odkrywczy i poważniejszy. Bo momentami „dorosłość” tego komiksu objawia się w bardzo szczenięcy sposób. Całkiem sporo jest wspomnień o seksie, masturbacji i rozmaitych wydzielinach. Jak na starca, Moonshadow ma zdecydowanie niedojrzałe podejście do takich tematów. To trochę jak niektórzy moi koledzy, którzy do dzisiaj sądzą, że Wiedźmin jest dojrzalszym i doroślejszym dziełem niż Władca pierścieni, bo Geralt wspomina czasem o ruchaniu i przeklina.
W okresie powstawania Moonshadow wciąż obowiązywał Comic Code, którzy czuwał nad moralną poprawnością zawartości komiksów. J.M. DeMatteis tworzył komiksy, które musiały spełniać jego założenia. Linia wydawnicza Marvel Epic nie podlegała pod Comic Code Authority. Mam wrażenie, że przez to Moonshadow jest trochę jak nastolatek, któremu rodzice właśnie zostawili wolną chatę i oszołomiło go poczucie nieskrępowanej swobody.
Relikt minionej epoki
Akurat nie mam pod ręką Bohatera o tysiącu twarzy Josepha Campbella, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Moonshadow podąża punkt po punkcie drogą bohatera sformułowaną w tym dziele. Przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych w popkulturze upłynął pod znakiem fascynacji tą książką. Nie sądzę, że DeMatteis mógłby się oprzeć pokusie skorzystania z niej. Zwłaszcza że sprawia wrażenie oczytanego człowieka. Każdy zeszyt Moonshadow zaczyna się cytatem z jakiegoś ważnego dzieła literackiego. Wydaje mi się, że to też próba uwznioślenia tego komiksu poprzez podpięcie się do starszej i bardziej poważanej dziedziny sztuki. Cytaty i nawiązania są też domeną postmodernizmu, który jest dominującym prądem w czasie tworzenia komiksu. Chociaż w porównaniu chociażby z Sandmanem Neila Gaimana jest to znowu jego strywializowana postać.
Wydaje mi się też, że widzę nawiązania do Little Nemo in Slumberland. Wędrówka Moonshadowa trochę przypomina przygody Nemo w Krainie Snu. Baśniowy klimat opowieści i hasło reklamowe: „Baśń dla dorosłych” przypomina mi też o filmach takich jak Willow George’a Lucasa czy Dark Crystal i Labirynth Jima Hensona. Do tego można dodać jeszcze Excalibur w reżyserii Johna Boormana albo Legend Ridleya Scotta. Wszystkie te filmy powstawały w okresie zbliżonym do Moonshadow i są utrzymane w podobnej konwencji. Z tą różnicą, że komiks wysyła nas w podróż po kosmosie, a nie krainach fantasy.
Czy warto? Czy trzeba?
Moonshadow to jedno z takich dzieł popkultury, które najlepiej byłoby czytać, mając piętnaście lat. Wtedy może byłby to jakiś przełom, a trywialne przesłanie mogłoby jakoś bardziej wybrzmieć. Wydaje mi się, że większość pozytywnych opinii na temat tego komiksu pochodzi właśnie od ludzi, którzy trafili na niego w tym okresie swojego życia. To dlatego dobrze go wspominają.
Nie broni się też teza, która przemknęła mi przez głowę, że to taki niedoskonały punkt przejściowy, którego sukces utorował drogę dla innych rzeczy dojrzalszych i odstających od normy. Już w trakcie wydawania Moonshadow w 1986 roku pojawiły się pierwsze zeszyty Strażników, Elektra: Assassin (też Marvel Epic) i Powrotu Mrocznego Rycerza. Komiksów lepszych, dojrzalszych, poważniejszych i do dzisiaj uznawanych za przełomowe. Elektra jest również znacznie ciekawsza pod względem artystycznym. Moonshadow na tym tle wypada bardzo blado. Pewnie dlatego jest to dzieło raczej zapomniane dla historii komiksu.
Jest to interesujący relikt pewnego okresu w historii. Ciekawie namalowana próba stworzenia dzieła wzniosłego i ponadczasowego, która raczej się nie powiodła. Cieszę się, że mogłem przeczytać ten komiks, ale nie za bardzo wiem, komu go polecić. Chyba tylko tym, którzy o nim kiedyś słyszeli i chcieli go w końcu poznać. Nie wiem, czy dzisiejsze nastolatki, które mogłyby z niego coś wynieść, nie są od małego otoczone świetnymi dziełami popkultury, z którymi Moonshadow nie wytrzymuje porównań. Jeśli ktoś szuka dojrzałych komiksów, to wychodzi ich u nas każdego roku przynajmniej kilkadziesiąt i wiele z nich jest znacznie bardziej interesujących niż Moonshadow.
Dziękujemy wydawcy za udostępnienie komiksu do recenzji.
Konrad Dębowski