Za sprawą trzeciego tomu serii Ascender Jeffa Lemire’a i Dustina Nguyena zbliżamy się do finału tej opowieści science fiction z oferty wydawnictwa Mucha Comics. O ile przy wcześniejszej serii, Descender, narzekałem trochę na niepotrzebne rozciąganie akcji, tutaj raczej nie ma z tym problemów.
Perypetie bohaterów
Głównie dlatego, że w połowie Descendera twórcy już kładli podwaliny dla omawianej serii. Do technoświata przyszłości zaczęli wprowadzać elementy magiczne, które wysunęły się na pierwszy plan w kontynuacji. Zresztą w trzecim tomie pojawiają się znowu postacie odpowiedzialne za dłużyzny – stary szaman-pustelnik Mizerd oraz Wiertacz. Ten ostatni dochrapał się miana zabójcy wampirów, gdyż po ostatecznym zniknięciu zbuntowanych robotów to one stanowią największe zagrożenie. W tym tomie jeszcze raz zapracuje na ten przydomek.
Robot i mag dołączają do Telsy, Mili, Heldy i Zbója, którzy awaryjnie lądują na planecie Sampson. Dość szybko na ich trop wpadają sługusy Matki wampirów. Przy okazji wspomnę, że podoba mi się wygląd tak zwanych Bezmrugów. Ptaki z wielką gałką oczną zamiast głowy. Wydawane przez nie odgłosy są oznaczone onomatopeją „Saw!”. To słowo brzmi jak skwir ptaków, ale też może być przetłumaczone jako „widziałem”. Bardzo odpowiednie dla złowieszczych zwiadowców.
Gdy wspomniana wyżej grupa stara się uciec z planety Sampson, zupełnie gdzie indziej Effie i Andy spotykają rebeliantów, którzy chcą zrzucić z Galaktyki jarzmo Matki. Ta z kolei jest uwikłana w wewnętrzny magiczny konflikt i poszukuje źródła silnej magii, która ma zapewnić jej zwycięstwo. Gdzieś w tle kręcą się Gnishanie i, jak można było przewidzieć, znowu kluczem do wszystkiego okazuje się Tim-21.
Spójniejszy świat
Jak zapewne wielu fanów komiksu dostrzeże, okładka tomu jest wzorowana na koncepcie z Akiry Katsuhiro Otomo. Kanto wygląda z kolei jak Casey Jones z Żółwi Ninja. Podoba mi się też emanacja kosmicznej „mapy” z pamięci Zbója. Pewnie już pisałem, ale sam koncept wysłania niewielkiego robota z tajnymi informacjami bardzo pachnie Gwiezdnymi wojnami. Nieźle też wyszły zmiany wyglądu Effie w zależności od stanu wampiryzacji. Im większy, tym mniej ludzko wygląda. Właściwie w kwestii rysunku Nguyen wszystko już opracował w poprzednich tomach i w tym nie pojawia się wiele nowych projektów. Wydaje mi się zresztą, że przedostatni tom to nie miejsce na wprowadzanie kolejnych postaci czy ras.
Ascender ogólnie według mnie wypada lepiej niż pierwsza seria. Jest bardziej zwarty. Autorzy już na tyle dobrze znają świat i bohaterów, że trochę lepiej wszystko się składa w jedną całość. Nawet pomimo połączeniu toposów z kilku różnych gatunków. Myślę, że na tym etapie nie przekonam już nikogo do dania tej serii szansy. Jednak wciąż sądzę, że warto się nią zainteresować. To bardzo fajna space opera z kilkoma ciekawymi konceptami i bohaterami. Na pewno uroku dodaje nietypowy jak na amerykański komiks sposób rysowania.
Zbliża się koniec
Pozostaje tylko czekać na ostatni tom i na potencjalną adaptację filmową, o której przebąkiwano właściwie od momentu wydawania Descendera. Możliwe, że wszystko się gdzieś rozleciało, bo sprzedaż praw nie gwarantuje zupełnie niczego, poza dodatkową kasą dla twórców. Zważywszy na to, że gatunek science fiction potrzebuje większego budżetu, choćby na scenografie i kostiumy, może to być lepsze rozwiązanie. Do dzisiaj mam traumę po obejrzeniu półtora odcinka aktorskiego Cowboy Bebop. Tak jak pisałem, tylko pozostaje czekać na kolejne wieści z tego frontu.
Dziękujemy wydawcy za egzemplarz recenzencki.
Konrad Dębowski