Dziesięć lat. Tyle czasu minęło od debiutu pierwszego filmu z serii Marvel Cinematic Universe (w skrócie MCU). Sześć lat. Tyle czasu minęło, odkąd pierwszy raz w filmie „Avengers” zobaczyliśmy Thanosa. Było wiadomo, że starcie Mścicieli z Szalonym Tytanem jest nieuniknione. Przez te wszystkie lata kolejne filmy z MCU przygotowywały nas na tę chwilę, która właśnie nadeszła. „Avengers: Wojna bez granic” zawitała do polskich i światowych kin. Czy warto było czekać?
POCZĄTEK KOŃCA
Być może niektórzy z Was nie mieli jeszcze styczności z MCU, a recenzowany film jest pierwszym, który obejrzycie, dlatego pokrótce opiszę całe przedsięwzięcie, jakim jest Marvel Cinematic Universe.
MCU to seria filmów i seriali superbohaterskich na podstawie komiksów firmy Marvel Comics. Pierwszym filmem z serii był „Iron Man” z 2008 roku. Dziesięć lat temu nikt nie przewidywał, że cała franczyza rozrośnie się do tak ogromnych rozmiarów (19 filmów, 11 seriali, filmy krótkometrażowe, seriale animowane i komiksy), a zapowiedziane są kolejne produkcje. „Avengers: Wojna bez granic” jest pewnego rodzaju podsumowaniem tych okrągłych dziesięciu lat i wejściem w drugą dekadę MCU.
Film zaczyna się w momencie, w którym kończy się „Thor: Ragnarok” (zakładam, że oglądacie sceny po napisach), czyli gdy Thanos atakuje statek z uchodźcami z Asgardu. Początek filmu jest bardzo emocjonalny i pokazuje, że Thanos nie ma litości dla nikogo. Emocje to właśnie to, co towarzyszy nam przez prawie 160 minut seansu. Nie przesadzę, jeżeli napiszę, że dawno nie oglądałem filmu, w którym emocje odgrywają tak ważną rolę, a już na pewno nie miało to miejsca w jakimkolwiek filmie superbohaterskim.
GŁÓWNY BOHATER – THANOS
Przed premierą twórcy mówili, że „Avengers: Wojna bez granic” będzie filmem jednej postaci – Thanosa. I nie kłamali. Ze złoczyńcami w filmach superbohaterskich jest zazwyczaj tak, że są, i na tym ich rola się kończy. Muszą być źli, żeby pozytywny bohater bądź bohaterowie mogli rozwinąć skrzydła, ewoluować. Widać to najbardziej w tzw. originach, czyli początkach danego bohatera. Czarnym charakterom brak zazwyczaj jakiejś porządnej motywacji. Muszą być źli, bo tak każe scenariusz. Taki ich los. Z Thanosem sprawa wygląda zupełnie inaczej. Jest to chyba pierwszy złoczyńca, którego można nie tyle polubić, co zrozumieć. Ma swój cel (wspomniano o nim w drugim zwiastunie, więc to nie spoiler) – wymordować połowę wszechświata.
Ludobójstwa, których dokonuje Szalony Tytan, są oczywiście okrutne i niedopuszczalne, ale on wierzy w to, co robi, i przedstawia niezbite dowody na słuszność swoich działań. Najważniejsze jest to, że Thanos nie robi tego dla siebie, ale dla tej połowy, którą zostawia przy życiu. On nie chce mordować i torturować, ale musi, dla lepszego jutra. Thanos to bardzo ludzki złoczyńca. Potrafi współczuć, a nawet kochać, ale jednocześnie nie cofnie się przed niczym, żeby osiągnąć swój cel. W filmie znajduje się scena, która doskonale to obrazuje. Josh Brolin wcielił się w Szalonego Tytana perfekcyjnie. Thanos w jego wykonaniu jest spokojny, opanowany, porusza i zachowuje się dostojnie, niczym król, a może nawet bóg. Emanuje od niego nie tylko szacunek, ale również pewnego rodzaju groza.
WSZYSCY (PRAWIE) BOHATEROWIE W JEDNYM FILMIE
Skoro już jesteśmy przy aktorach. Nie będę pisał, jak wypadły poszczególne postaci. W filmie pojawiają się prawie wszyscy bohaterowie z poprzednich filmów i jeżeli śledzicie MCU od początku, to wiecie, czego oczekiwać. Dodam tylko, że niektóre występy są raczej symboliczne, ale nie są to zapychacze, byleby tylko pokazać kogoś na ekranie. Każdy z bohaterów ma swoje pięć minut ważnych dla fabuły i raczej powinniście być zadowoleni. Uważam, że w filmie z tyloma postaciami twórcy bardzo dobrze wyważyli czas ekranowy dla każdej z nich, tym bardziej że „Wojna bez granic” prowadzi widza przez cztery równolegle rozgrywające się wątki.
Akcja filmu trzyma widza w napięciu od samego początku. Nie ma czasu na przestoje, stawka jest zbyt wysoka, w końcu ważą się losy połowy wszechświata. Jak już pisałem wcześniej, najnowszy film MCU jest chyba najbardziej emocjonalnym tytułem z całej serii. Nie brak tutaj powagi, smutku, złości i przemyśleń dotyczących naszego istnienia. Nie oznacza to jednak, że zabrakło miejsca na humor. Wręcz przeciwnie, jest go niespodziewanie dużo. Naprawdę byłem w szoku, kiedy po seansie uświadomiłem sobie, ile razy się śmiałem. I nie, nie jest to humor wymuszony, prostacki, ale wynika z charakterów poszczególnych postaci. Sceny gdy Tony Stark spotyka Strażników Galaktyki albo gdy Star Lord walczy na „męskość” z Thorem z pewnością wywołają uśmiech na twarzy niejednego widza. To jak bracia Russo żonglują w tym filmie emocjami, zasługuje na uznanie.
CZEKAM NA CIĄG DALSZY
W filmie znajduje się jednak kilka rzeczy, na które można ponarzekać. Najsłabiej chyba wypadł Czarny Zakon, czyli tzw. Dzieci Thanosa, jego przyboczna gwardia. Z całej czwórki na uwagę zasługuje jedynie Ebony Maw. W przypadku pozostałych nie jestem nawet pewien, czy ich imiona pojawiają się w filmie. Scenariusz jest spójny i przemyślany, ale niektóre wątki mogłyby być trochę dłuższe, a niektóre odrobinę krótsze. Efekty specjalne wykonane są prawie perfekcyjnie, a rozmach jest wręcz epicki. Prawie, bo jest kilka scen, które niedomagają. Muzyka w filmie jest dobra, nie przeszkadza, idealnie współgra z poszczególnymi scenami, ale brakuje jakiegoś charakterystycznego utworu. Chyba najbardziej cieszą momenty, w których możemy usłyszeć motyw przewodni z pierwszej części „Avengersów”.
„Avengers: Wojna bez granic” to film, który wieńczy pewien etap całego Marvel Cinematic Universe. Nie jest to film idealny, ale wady są raczej „techniczne” i w żadnym stopniu nie odbierają przyjemności w poznawaniu tej jakże wspaniałej i poruszającej historii.
Maciej Skrzypczak
Avengers: Wojna bez granic (Avengers: Infinity War)
Scenariusz: Christopher Markus i Stephen McFeely
Reżyseria: Anthony Russo i Joe Russo
Muzyka: Alan Silvestri
W rolach głównych: