„Invincible” we wstępie do polskiego wydania (Egmont) nazwane zostało „najlepszym komiksem superbohaterskim we wszechświecie”. „Oho”, pomyślałem, „niezłe zadufanie, będzie grubo”. To słowa redaktora naczelnego Skybound, imprintu Image Comics, oryginalnego wydawcy serii. Nie wiem, czy to najlepszy komiks o trykociarzach we wszechświecie, ale niech mnie diabli, facet wiedział, co wydaje.
Kiedy powstało wydawnictwo Image Comics, jego założyciele chcieli, by każdy z autorów miał jak największą niezależność, zawsze zachowywał pełnię praw do swoich postaci. Dlatego tworzyli oni tzw. imprinty, czyli odrębne marki, które funkcjonowały w ramach samego Image. Razem, ale oddzielnie. Stąd wspomniałem na początku o Skybound. Ruch ten był o tyle istotny, że pozwalał na zachowanie odrębności i pewnej świeżości. W takich warunkach powstało właśnie „Invincible”.
Superhero niczym antyczne mity
Tytuł ten został stworzony przez Kirkmana, najbardziej znanego jednak z „The Walking Dead” wydawanego u nas przez Taurus Media. Można zaryzykować jednak stwierdzenie, że gdyby nie „Invincible”, w którym pokazał, na co go stać, nie byłoby tego drugiego. Scenarzysta stworzył świat jakby nam znany, a jednak inny, nowy, a przy tym wiarygodny. Widzicie, nie powiedziałbym o sobie, że jestem konserwatywnym człowiekiem. Jednak pomysł stworzenia nowego uniwersum superhero od zera, bez długiej historii publikacji, wydawał mi się niemożliwy. Nie na tyle, by wyglądało to realnie.
Nie powinienem być w tej opinii odosobniony, ale dla mnie komiksy superbohaterskie są współczesną wersją antycznych mitów. Gdy byłem mały, wychowywałem się, czytając historie o Heraklesie, Odysie, Perseuszu. Miały one swój urok z wielu różnych powodów, jednym z nich był fakt, że były odległe w czasie. Do tego było ich mnóstwo, dla małego dzieciaka ogrom niezmierzony. Kiedy poznałem więc Spider-Mana czy Supermana, ich 50-letnia wówczas historia wydawała mi się tak samo bogata i nieodkryta. Tego było mnóstwo i cały czas powstawały nowe rzeczy!
Superhero bez bagażu
Może to dziwnie brzmi, ale właśnie komiksy superbohaterskie dla mnie musiały mieć ten potężny bagaż historii, ogrom rzeczy do odkrywania, dziesiątki powiązań (za którymi mimo wszystko nie przepadam), żeby były wiarygodne. Wiem, że kiedyś uniwersum DC i Marvela musiały mieć początek, ale 50 czy 1000 lat temu… Dla mnie była to wówczas tak samo abstrakcyjna odległość.
Ten pogląd dosyć długo mi towarzyszył. Stąd podchodziłem ostrożnie do nowych pozycji, które próbowały eksplorować ten gatunek. Tak samo było z „Invincible”. Jednak dzięki Wydawnictwu Egmont mogłem przełamać swoje uprzedzenia. I dzięki Bogu.
Zaskakująco odświeżający
Z jednej strony „Invincible” operuje wszystkimi standardowymi schematami superhero. Bo jednak nie da się mówić o tym gatunku, który istnieje już tyle dekad, bez pewnych schematów. Nie ma w tym nic złego, wspomniane greckie mity też nimi operowały. Kwestia tego, jak to się robi. W trakcie lektury zostałem bardzo przyjemnie zaskoczony, bowiem Kirkman wykorzystał wszystkie najważniejsze tropy, które znamy, i zrobił to w sposób odświeżający.
Nasz główny bohater, Mark Grayson, jest z pozoru zwykłym nastolatkiem, który wiedzie normalne życie. Kończy właśnie liceum, pracuje w barze z hamburgerami, próbuje zawierać znajomości z koleżankami ze szkoły. Dzieciaka przedstawiono naprawdę świetnie. Zwłaszcza w połączeniu z elementem superbohaterskiego dziedzictwa. Takie drobne, ale dające wiele smaczki, jak ojciec spóźniający się na kolację, bo walczył właśnie z potworami, mówią wiele o świecie, w który wchodzimy.
Właśnie, szybko dowiadujemy się, że Mark jest synem największego bohatera na Ziemi. Omni-Mana, który tak jak Superman przybył do nas z odległego zakątka kosmosu. Ten fakt powoduje, że jest spore prawdopodobieństwo, że i u samego Marka pojawią się w pewnym momencie jego życia supermoce. Tak też się dzieje. W odrobinę przyspieszonej genezie superbohatera dostajemy wszystkie najważniejsze elementy bez zbędnych dłużyzn i komplikacji. Kirkman mówi nam: „jest tak i tak, stanie się to i to”. I wiecie co? Sprawdza się to świetnie.
Mash-up znanych motywów
Mark Grayson przybiera pseudonim „Invincible” i zaczyna działać jako mocarny stróż prawa. Oczywiście zmienia to całkowicie jego życie. Szybko pojawia się naturalne skojarzenie ze Spider-Manem, który musi dzielić swoje życie między superbohaterską powinność i codzienne życie nastolatka. Tyle że z odrobinę mniejszą dawką dramatu (przynajmniej na początku). Dostajemy to, co znamy i lubimy, a przy tym ze świeżą perspektywą.
Kirkman w „Invincible” wykorzystuje te najważniejsze, najpowszechniejsze motywy, a przy tym serwuje nam niesamowite zwroty akcji. I nie rzucam tu słów na wiatr. Nie jestem w stanie zliczyć, ile komiksów o tematyce superhero przeczytałem, a mimo to wciąż byłem zaskoczony pewnymi rozwiązaniami w trakcie lektury. Po przeczytaniu całego tomu wprawdzie pojawiły się pewne skojarzenia z innymi tekstami kultury i popkultury, ale jednak nie były one na początku oczywiste. To się bardzo chwali. Nie będę zdradzał szczegółów, ale naprawdę niektóre ze zwrotów fabularnych potrafiły wbić w fotel.
Nie sposób też nie wspomnieć o odwołaniach do klasyki komiksu i „wewnętrznych żartach”. Nie chodzi tylko o autoironię ze strony autorów i przyznawanie, że czasem idą na łatwiznę pod względem sposobu narracji. Czy też postaci pojawiające się w tle. Ale także o ukłon wobec jednej z ważniejszych drużyn superbohaterskich w historii komiksów. Nie zdradzę której, ale nawiązanie to było bardzo sprawnym puszczeniem oka w stronę czytelnika.
Prosta, ale ładna
Takimi słowami mógłbym określić kreskę Cory’ego Walkera, który narysował „Invincible”. Chociaż pewne elementy jego stylu nie przypadły mi na początku do gustu (te paciorkowate oczka!), to jednak jego charakter zdaje się świetnie pasować do opowieści. Ten momentami uproszczony styl, np. oszczędny przy tłach, także buduje świat. Przy tym wszystkim rysunki Walkera są wyraziste, staranne, nie ma mowy o niedbalstwie.
Charakterystyczny styl Walkera oddaje na tyle dobrze świat „Invincible”, jakkolwiek głupio to nie zabrzmi, że pomógł mi uporać się z problemem rozpoczęcia przygody z nowym uniwersum superhero. To oczywiście nie tylko jego zasługa, ale także Kirkmana i Ryana Ottleya ‒ kolorysty. Dzięki ich wspólnej pracy świat ten jest dla mnie tak samo rzeczywisty jak ten Marvela czy DC, stał się im równorzędny.
Wydanie Egmontu stoi na świetnym poziomie. Bardzo sprawne tłumaczenie Agaty Cieślak, twarda oprawa, a do tego masa dodatków. Naprawdę dużo. Jeśli ktoś będzie niezadowolony z powodu ich ilości, to nie wiem, jakie wymagania musiałoby spełnić wydawnictwo. Pod tym względem poprzeczka została postawiona tak wysoko, że bardzo ciężko będzie ją przeskoczyć.
Czy „Invincible” jest najlepszym komiksem superhero we wszechświecie? Tego nie wiem. Jeszcze. Ale po lekturze pierwszego tomu tytuł ten, niespodziewanie, znalazł się bardzo wysoko w moim personalnym rankingu. A to dopiero początek!
Dziękujemy wydawnictwu za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Wydanie: 2018
Seria/cykl: INVINCIBLE
Scenarzysta: Robert Kirkman
Ilustrator: Cory Walker, Ryan Ottley
Tłumacz: Agata Cieślak
Typ oprawy: twarda
Data premiery: 19.09.2018