„X-Men: Mroczna Phoenix” to ostatni film o przygodach mutantów przygotowany przez 20th Century Fox. I śmiem twierdzić, że to dobrze. Film nie jest może bardzo zły, ale kuleją w nim najważniejsze – scenariusz i jego tempo. Pomimo tego, że znam dosyć dobrze postać Jean Grey z komiksów, to kompletnie nie byłem w stanie przejąć się jej losem. A powinienem, bo to w końcu główna bohaterka.
Kończy się odrębne kinowe uniwersum mutantów, to niemal pewne po tym, jak prawa do marki przejął Disney. Nie mamy jeszcze stuprocentowej pewności, czy postaci te zostaną wcielone do Marvel Cinematic Universe, ale nawet jeśli nie, nawet jeśli dostaną kolejne odrębne filmowe uniwersum, to dobrze, że coś się kończy. Bowiem franczyza pod kierunkiem 20th Century Fox zmierzała donikąd.
Mroczna Phoenix – pożegnanie z mutantami
Zacznijmy od tego, co w filmie było dobre. Po pierwsze, strona wizualna. Tu naprawdę jest za co pochwalić studio i producentów. Wrażenie robią zarówno sceny walki, ich choreografia, jak i ukazanie kosmicznej mocy Jean Grey. Także zdolności innych mutantów. Najbardziej wbiły mi się w pamięć popisy Magneto, a także Quicksilvera. W ogóle wszystkie sceny z tym ostatnim są świetne – ta postać skradła dla mnie cały film. Szkoda, że jest jej tak mało.
I nie chcę być złośliwy, ale to by było na tyle. Ja naprawdę bardzo lubię X-Menów. Także tych filmowych. Tzw. miękki reboot przywitałem zaciekawiony i niemal z zachwytem, jak zgrabnie udało się zawiązać wątki i połączyć przeszłość z przyszłością, przejść do innego rozdziału. Problem w tym, że chyba zabrakło pomysłu, co dalej. Mógłbym napisać, że w „X-Men: Mroczna Phoenix” dostaliśmy odgrzewany kotlet z „X-Men: Apocalypse”, bo tak w sumie jest. Jednak po tym, jak studio wypuściło film, który spotkał się ze znaczną krytyką i otrzymał mieszane oceny, powinno zmienić podejście. Tak się nie stało i otrzymaliśmy powtórkę z rozrywki. O ile można to nazwać jeszcze rozrywką.
Sophie Turner się męczyła?
Ten film ma sporo problemów. Pominę te „drobne”, które teoretycznie da się jakoś na siłę wyjaśnić w ramach praw, które rządzą tym uniwersum. Na przykład dlaczego Jean Grey jest w stanie oddychać w kosmosie. Dla mnie najistotniejszy jest fakt, że widzowi bardzo ciężko jest poczuć więź z główną bohaterką. Lubię Sophie Turner, odtwórczynię głównej roli, i nie zagrała najtragiczniej. To raczej wina scenariusza, w którym nie przewidziano, że by polubić bohatera, trzeba go znać. Kilka scen z poprzedniej części, wypuszczonej przed dwoma laty, to zdecydowanie za mało jako wprowadzenie. Nie pomógł także fakt, że już na samym początku dostajemy na tyle dużo akcji, że nie mamy kiedy polubić tej najsilniejszej mutantki.
Zachowanie Jean Grey zdaje się momentami nie mieć sensu (zresztą nie tylko jej). Dostaje moc, która powoduje, że, jak sama mówi, robi złe rzeczy, więc po walce z drużyną X-Men i zabiciu jednego z nich (jeśli ktoś oglądał trailery i inne materiały, to wie kogo) ucieka na wyspę Magneto. Oczekuje pomocy od człowieka, które nie zna i który de facto nie zna jej. Dyskusja, jaka się wtedy odbywa między nimi, jest raczej śmieszna. Tak jak argumenty, które w niej padają. Ale to pół biedy. Wiecie, jak objawia się pierwsze złe użycie mocy przez Jean, która powtarza potem, że czyni zło? Robi małe „bum” w trakcie ogniska młodych mutantów. Nie widzimy, by coś się komukolwiek stało. Ale Jean powtarza potem, że krzywdzi bliskich.
Do tego dostajemy kosmitów, polujących na moc, która owładnęła Jean. Konia z rzędem temu, kto po filmie będzie pamiętał, skąd są i jak się nazywają. Raz jest ich garstka, a w jednej z ostatnich scen filmu już cała chmara, są niczym szarańcza. Wiemy o nich jedno, chcą za pomocą mocy przejętej przez Jean przemienić nasz świat, uczynić go dla siebie domem i wskrzesić swoją rasę. Tego dowiadujemy się z jednego zdania rzuconego w trakcie seansu. Motywacja całkiem niezła, ale pomijając nawet, że „to już było”, to kompletnie nie czuć jej ciężaru.
Szkoda, a mogło być chociaż nieźle
Nie tylko ogólny sens scenariusza jest problematyczny. Pewne dziury, niedoskonałości, błędy logiczne w zachowaniu poszczególnych postaci czy też inne potknięcia dałoby się przełknąć, gdyby film miał odpowiednie (tzn. równe) tempo. Niestety i pod tym względem całość kuleje. Nie pomagają w jego utrzymaniu momentami sztuczne dialogi. Nawet jeśli aktorzy dali z siebie wszystko.
Czy „X-Men: Mroczna Phoenix” jest filmem tragicznym? Podejrzewam, że wielu to napisze. Moim zdaniem nie, ale po obrazie, który wieńczy pewną epokę, spodziewałbym się jednak znacznie więcej niż odgrzewana poprzednia część. Niestety wraz z jej największymi minusami. Dobrze, że jest nieco bardziej realistycznie niż w przypadku MCU, gdy ktoś dostaje po mordzie, naprawdę to widać.
Jednak wolę nieco mniej skrupulatne pod względem realizmu filmy o Thorze, Iron-Manie czy Kapitanie Ameryce, bo te postaci jesteśmy w stanie zrozumieć i mieliśmy czas, by je pokochać oraz poznać. W przypadku młodych Jean Grey, Cyclopsa nie bardzo było kiedy. Widz niby wie, że są w związku, a między nimi jest gorące uczucie, ale kompletnie tego nie widać. Niby wiem, że Jean pod wpływem kosmicznej mocy przechodzi wewnętrzną przemianę, bo mi to mówią w trakcie filmu. Jednak wolałbym to zobaczyć. Poczuć. Przejąć się. Tych autentycznych emocji najbardziej mi brakowało.