WILDSTORM
Jest druga połowa września 2010 roku, gdy Dan DiDio, szef wydawnictwa DC Comics, ogłasza, że wraz z końcem roku przestaje istnieć WildStorm Productions. Tym samym kończy się historia imprintu, który przeżył dokładnie 18 lat i wydał pod swoim szyldem wiele ciekawych komiksów. A to, że te niemal dwie dekady obfitowały w wiele dobrych tytułów i udanych inicjatyw, postaram się udowodnić opowiadając historię Wildstormu.
Lata w Image
Omawiane wydawnictwo zostaje zamknięte przez szefa DC, ale do życia powołano go, gdy swoje złote czasy przeżywał inny edytor – Image Comics. To właśnie tam po odejściu z Marvela wylądował Jim Lee – świetny rysownik, który do dziś dzierży rekord sprzedanych egzemplarzy pojedynczego komiksu. Skłócony z poprzednim szefostwem, Lee przyjął ofertę Todda McFarlane’a i rozpoczął pracę polegającą na stworzeniem nowych postaci, które mogłyby konkurować z tytułami wydawanymi przez amerykańską wydawniczą „wielką dwójkę”. Jim Lee ochoczo zabrał się do pracy, a ponieważ miał także talent do wyszukiwania młodych i uzdolnionych komiksowych twórców, jego ekipa zaczęła się rozrastać. W końcu Lee nawiązał bliską współpracę z takimi osobami jak Brandon Choi, Scott Campbell czy Whilce Portacio. To właśnie oni stoją za wielkim sukcesem, który wkrótce odniosły tytuły z Wildstormu.
Zanim jednak o nich, wyjaśnię tylko, że Image Comics było dość specyficznym wydawcą. Ich siłą, która z czasem okazała się piętą achillesową, miał być fakt, że w odróżnieniu od DC czy Marvela, posiadaczami większości praw do poszczególnych postaci były osoby fizyczne, a nie konkretny edytor. I choć komiksowe uniwersum Image tworzyło spójność, to jednak pewne grupy bohaterów tworzyły oddzielne kręgi, dla niepoznaki nazwane imprintami. I tak np. tytuły ze Spawnem żyły własnym życiem, „Witchblade” i „The Darkness” w końcu utworzyły Top Cow, a twory Jima Lee – Wildstorm. Nie było jednak żadnych przeszkód, by dochodziło do spotkań pomiędzy nimi. Przeciwnie, było to bardzo popularne.
Za oficjalny początek życia Wildstormu należy uznać rok 1992, gdy na półki sklepowe trafiły pierwsze numery „WildCATS v1” i „Gen13 v1”. Były to pierwsze, ale jednocześnie najważniejsze wyniki współpracy Jima Lee i Brandona Choia. Oba te tytuły odniosły sukces, ale także oba wywołały spory szum. Kontrowersje dotyczyły przede wszystkim zawartych w komiksach postaci kobiecych. Rysowane przez Jima Lee bohaterki „WildCATS” charakteryzowały się tym, iż były możliwie minimalnie odziane i prezentowane były w pozach, które eksponowały najbardziej ich „atuty”. Niemal te same oskarżenia dotykały serię „Gen13”, lecz tu sprawa była znacznie poważniejsza. Tytuł ten opowiadał o grupie kilkunastolatków obdarzonych supermocami, a tymczasem kolejni rysownicy uparcie odbierali im kolejne części garderoby. Oberwało się również Choiowi, który napisał do jednego z zeszytów dość „mocną” (jak na komiks dla nastolatków) scenę miłosną pomiędzy dwoma dziewczynami.
Jak nietrudno się domyślić, kontrowersje te nie zaszkodziły wspomnianym tytułom, lecz znacznie wywindowały je w górę w comiesięcznej liście sprzedaży. Sukces ten nie mógł przejść niezauważony i dlatego Lee i jego ekipa poszli za ciosem. W latach 1993-95 powstają takie tytuły jak „StormWatch”, „Deathblow” czy „Wetworks” (którego współtwórcą był Whilce Portacio), a „WildCATS” i Gen13” są z powodzeniem kontynuowane.
Aby wykorzystać niewątpliwy sukces przedsięwzięcia, Lee postanawia oddzielić swoje tytuły od reszty Imageverse. Tak powstaje projekt o nazwie „Wildstorm Rising”, który okazuje się pierwszym w historii wydawcy crossoverem, który skupiał jedynie tytuły, jakich twórcą był Jim lub jego najbliżsi współpracownicy. Po jego zakończeniu, Wildstorm staje się już oficjalnie oddzielnym tworem w wydawnictwie Image. By zdobyć jak najwięcej nowych odbiorców, wkrótce powstają dwa animowane projekty. Niestety, kreskówkowe „WildCATS” zostaje szybko skasowane, a „Gen13” nie doczekuje nawet emisji pierwszego odcinka. Porażkę w tym polu wydawnictwo powetowało sobie dość dużą i niespodziewaną popularnością gry karcianej osadzonej w realiach Wildstorm Universe.
Rok 1995 przynosi debiut pierwszego imprintu wydawnictwa – Homage Comics skupia się na autorskich projektach wielu uznanych, komiksowych twórców, nie mających jednak nic wspólnego z głównym uniwersum Wildstormu. I projekt ten okazuje się być kolejnym strzałem w przysłowiową dziesiątkę, gdyż przynosi wiele doskonałych tytułów. To właśnie pod szyldem Homage wydane zostają takie komiksy jak „Astro City” Kurta Busieka, „Strangers In the Paradise” Terry’ego Moore’a, „Red” Warrena Ellisa czy „The Maxx” i „Zero Girl” Sama Kietha. Imprint ten przetrwał do roku 2004, gdy tytuły wchodzące w jego skład zostały włączone do tworu zwanego Wildstorm Signature Series.
Niemal dokładnie dwa lata później Wildstorm Productions sprowadza na świat swoje drugie dziecko. Cliffhanger, bo o tym malutkim wydawnictwie mowa, założony został przez Joego Madureirę, J. Scotta Campbella i Humberto Ramosa. Panowie ci również stworzyli kilka udanych tytułów, takich jak „Battle Chasers”, „Steampunk” czy wydany i w naszym kraju „Arrowsmith”. Podobnie jak Homage, również i Cliffhanger przetrwał do 2004 roku i stał się częścią Wildstorm Signature Series, które połączyło oba te imprinty w jeden.
Rok 1997 był przełomowym dla Wildstormu. To właśnie wtedy zdecydowano się oddać wszystkie główne serie wydawcy w ręce nowych, pierwszoligowych scenarzystów i rysowników. Przykładowo, Alan Moore dostał za zadanie zakończyć z klasą pierwszy wolumin „WildCATS”, a Joe Casey i Sean Phillips rozpoczęli pracę nad drugim. Adam Warren przejął pisanie „Gen13 v1” i całkowicie zmienił oblicze tej serii. Największe i najważniejsze były jednak zmiany, których sprawcą został Warren Ellis. Scenarzysta ten zajął się odświeżeniem nieco podupadłej serii „StormWatch”, a także wprowadził do WS Universe grupę bohaterów nazywających się DV8. Z obu tych zadań wyszedł nawet bardziej niż z obronną ręką, bo oba te tytuły, wraz z „WildCats v2”, zostały rynkowymi przebojami i każdy z nich sprzedawał się bardzo dobrze.
Niestety, pod koniec XX wieku rozpoczął się kryzys na amerykańskim rynku komiksowym, który uderzył zwłaszcza w mniejszych edytorów. Zauważając malejące słupki sprzedaży, Jim Lee rozpoczął szukać sposobu, który sprawiłby, że tytuły z Wildstormu nie musiałyby martwić się o swoją przyszłość. Zagwarantowałoby to tylko wykupienie od Image Comics przez jednego z wydawniczej „wielkiej dwójki”. Tak też się stało i w 1998 Wildstorm przeniósł się do DC Comics, stając się tym razem imprintem tego edytora.
Lata w DC
Dziecko Jima Lee rozpoczęło działalność w nowym domu od mocnego uderzenia. Ellis, który odpowiednio wcześniej doprowadził do zamknięcia swojego „StormWatch v2”, zaatakował półki sklepowe dziełem kontrowersyjnym i zmieniającym wówczas podejście do kwestii superbohaterów. „The Authority”, bo o tej serii mowa, wraz z końcem XX wieku wprowadza do tego typu komiksów nieco świeżości. Postacie w niej występujące metodami działania są dalecy od ideału: nie boją się zabijać, są brutalni, a swoją działalność opierają na zastraszaniu i groźbach. Jeśli dodamy do tego homoseksualne wersje Batmana i Supermana, to mamy przepis na medialny szum i… murowany sukces. Ale to nie wszystko, bowiem wraz z Johnem Cassadayem – piekielnie uzdolnionym rysownikiem, Ellis stworzył „Planetary” – serię opowiadającą o tajnej organizacji zrzeszającej post-ludzi (czyli osobników z nadprzyrodzonymi mocami), która zajmowała się poznawaniem tajemnic, jakie stoją za powstaniem świata. Pomimo ciągłych opóźnień, seria ta była jedną z najchętniej kupowanych pozycji z logiem Wildstormu aż do jej zakończenia w 2009 roku.
Rok 1999 wart jest jednak odnotowania z jeszcze jednego powodu – powstania trzeciego już imprintu w strukturach Wildstormu. Tym razem na jego czele stanęła jedna osoba i był nią sam Alan Moore. Americas Best Comics (niezbyt skromna nazwa, nieprawdaż?) startuje z takimi tytułami jak „Liga Niezwykłych Gentlemanów”, „Top 10” czy „Tom Strong”. Jako ciekawostkę dodam, że ABC formalnie nadal istniało do końca 2010 roku, choć już od ładnych paru lat nie wypuszczano więcej jak jeden tytuł rocznie (2009 – „Top Ten v2”, 2010 – „Tom Strong and the Robots of Doom”). Sam Alan Moore odszedł pod koniec 2008 roku, by ponownie pisać komiksy niezależne, a jedyny tytuł z ABC, jaki przy nim pozostał, to „Liga…”, której nowe przygody wydaje już Top Shelf.
Kolejną wartą odnotowania datą jest z pewnością rok 2001, gdy zdecydowano się na krok, który stał się pierwszym w kierunku zniszczenia Wildstormu. Tytuły dotąd związane z głównym uniwersum tego wydawcy dostały na okładkach znaczek „Eye of the Storm” i przemianowane zostały na komiksy dla dorosłego czytelnika (za wyjątkiem „Gen13 v2”). Ruszają takie serie jak „The Authority v2” Rabbiego Morrisona, „StormWatch: Team Achilles”, „Sleeper” Eda Brubakera i wreszcie „WildCats 3.0” Joego Caseya. O ile dwie pierwsze nie zostały przez fanów przyjęte zbyt ciepło, o tyle kolejne aspirowały do miana najlepszych tytułów w historii Wildstormu. Żeby to udowodnić, wystarczy wspomnieć, że seria „WildCats 3.0” została uznana jedną z dziesięciu najlepszych comiesięcznych pozycji komiksowych lat 2001-2010. Niestety, całą wymienioną powyżej czwórkę łączyło jedno – sprzedaż znacznie poniżej oczekiwanych wyników. Kilka miesięcy po crossoverze „Coup D’Etat” wszystkie te serie zostały skasowane. Najbardziej uderzyło to w Joego Caseya, który zrealizował jedynie nieco ponad połowę tego, co chciał pokazać w trzeciej serii o przygodach „Dzikich Kotów”.
Niepowodzenie to sprawiło, że serie spod szyldu Wildstorm Universe zaczęły być traktowane jako spory problem. Dlatego w latach 2004-2007 ciężko było doszukiwać się jakiejś porażającej ilości nowych propozycji. Z tego okresu, czytelnicy pamiętają w zasadzie jedynie „The Authority Revolution” Eda Brubakera, wydawane zaledwie rok „Gen13 v3” i promowanego nawet w regularnym DC „Majestica”. Oprócz tego pojawiło się kilka mini-serii, jednak żadna z nich nie odniosła spektakularnego sukcesu. Próbowano jednak odbić sobie tę porażkę poprzez reorganizację imprintów. Rok 2004 przynosi wspomniane już narodziny „Wildstorm Signature Series”, gdzie debiutują przykładowo znakomita „Ex Machina” Brian K. Vaughana, „Desolation Jones” Warrena Ellisa czy „Albion” napisany przez córkę Alana Moore’a. Jednakże już w 2006 znaczek „W:SS” zniknął z okładek komiksów, a sama ich liczba została drastycznie ograniczona.
Droga ku zagładzie
Ponieważ liczby nie kłamią, szefostwo Wildstormu zauważyło, że niemal wszystkie ich propozycje sprzedają się słabo. Postanowiono ratować jakoś finanse wydawnictwa i zrobiono to w najgorszy możliwy sposób. Dwa kroki, które postawiono, doprowadziły do tego, że wraz z końcem 2010 roku Wildstorm przestał istnieć. Prześledźmy je.
Po pierwsze: by przyciągnąć nowych odbiorców, wydawca zaczął wydawać komiksy na licencjach znanych marek. Teoretycznie nie ma w tym nic złego, jeśli wybierze się odpowiedni produkt i wyda go na dobrym poziomie. Niestety, po sukcesie serii „World of Warcraft” – jednej z pierwszych, które Wildstorm wydał na licencji, szefowie uwierzyli w to, że wszystko, co wydadzą, przyniesie spory zysk. Od tego momentu rozpoczyna się zalewanie rynku rozmaitymi pozycjami, które prześcigały się w tym, która z nich będzie gorsza. Przez cztery lata tytuły licencjonowane sukcesywnie wypierały projekty autorskie, jednak o jakimkolwiek sukcesie można mówić tylko w przypadku trzech. Zarobiły na siebie i nie raziły głupotą wspomniany wyżej „WoW” i oparte na innych grach „Gears of War” oraz „God of War”.
Po drugie: w 2006 roku postanowiono dać jeszcze jedną szansę Wildstorm Universe. Uniwersum to zostało oficjalnie uznane za Ziemię-50 w świecie DC (co dało przykładowo możliwość konfrontowania Authority z Justice League of America), a następnie zatrudniono najlepszych scenarzystów, by przywrócili blask poszczególnym tytułom. Akcja znana pod nazwą „Worldstorm” zupełnie jednak nie wypaliła. Murowane hity, jakimi miały być „WildCats v4” i „The Authority v3”, zostały skasowane po odpowiednio jednym i dwóch numerach. Powód? Scenarzysta obu tytułów, którym był Grant Morrison, zerwał kontrakt z Wildstormem, gdyż nie umiał porozumieć się z Jimem Lee w sprawie losów obu serii. Nieoficjalnie mówi się, że denerwowały go wieczne opóźnienia w pracach rysowników obu pozycji, a w końcu za stronę graficzną „WildCats v4” odpowiadał sam założyciel wydawnictwa.
Inne tytuły również okazały się niewypałem, tym razem jednak pod względem finansowym. Nadmienić trzeba też jednak, że Brian Azzarello („Deathblow v2”) i Mike Carey („Wetworks v2”) stworzyli chyba najsłabsze dzieła w swych karierach. Z całego Worldstormu z życiem wyszły jedynie „Gen13 v4” i „StormWatch PHD”, które to zostało skasowane po numerze dwunastym, ale decyzję zmieniono i pół roku później wydano kolejny.
W 2008 roku postacie z Wildstormverse uczestniczyły w kolejnym crossoverze, którego reperkusje dawały nadzieje na lepsze jutro. Trzy, następujące po sobie historie: „Wildstorm: Armageddon”, „Wildstorm: Revolutions” i „Number of the Beast” sprawiły, że Ziemia-50 została niemal zupełnie zniszczona w wyniku ataku post-ludzi, a 90% ludzkości zginęło. Głównym zajęciem bohaterów staje się ochrona tych, którym udało się przetrwać i zapewnienie im bytu, a także próba uratowania planety, która powoli zmienia się w martwą pustynię. Tu, do wspomnianych wyżej dwóch tytułów dołączają kolejne odsłony „The Authority” i „WildCats” i choć okres ten przynosi kilka naprawdę dobrych historii (z dobrej strony pokazał się zwłaszcza Ian Edginton w „StormWatch PHD”), to jednak słupki sprzedaży zatrzymały się w okolicach 6-8 tysięcy sprzedanych egzemplarzy, co nie mogło nikogo zadowalać.
Początek roku 2010 przynosi kolejne ciosy – zakończone zostają najbardziej dochodowe serie, czyli „Ex Machina” i „World of Warcraft”, a Kurt Busiek ogłasza, że jego „Astro City” udaje się na kilkumiesięczny odpoczynek. Dodatkowo, ponieważ ostro promowane „DV8: Gods and Monsters” B.K.Vaughana i „Victoria Undead” Iana Edgintona nie okazały się być nadzwyczajnym sukcesem finansowym wiadomym było, że nad Wildstormem zbierają się ciemne chmury. W końcu, wrzesień 2010 przynosi wiadomość o likwidacji imprintu.
Tak wyglądała historia wydawnictwa, które przeszło długą drogę, ocierając się zarówno o bramy komiksowego nieba, kończąc jednak w ekonomicznym piekle. Życzę jednak Wam i sobie, by tytuły tego edytora zostały na długo zapamiętane. Z pewnością są tego warte.
Krzysztof „Lokus” Tymczyński