KLASYCZNIE I PO AMERYKAŃSKU, CZYLI RZECZ O „TRANSFORMERS” I „G.I.JOE”

Dzisiejsi 30-latkowie zapewne przyznają mi rację, że ponure (z punktu widzenia umęczonego obywatela Polski) lata 80-te były wspaniałym okresem pod względem superbohaterskich wyczynów animowanych bohaterów. Zapewne garstka szczęśliwców miała okazję zapoznać się z osiągnięciami amerykańskiej szkoły animacji już w późnych latach 80-tych, lecz większość z nas zmierzyła się po raz pierwszy w takimi tytułami jak „G.I.Joe: The Movie” i „Transformers: The Movie” w erze wczesnego kapitalizmu lat 90-tych. Wyrastające wówczas jak grzyby po deszczu wypożyczalnie wideo zalewały zdezorientowanego fana filmów całą masą podrzędnych tytułów. Mimo to, wielu z nas z rozrzewnieniem wspomina tamte złote czasy odkrywania nieznanych dotychczas krain świata filmowego.

Młodym chłopcom zapewne szczególnie zapadły w pamięci wspomniane już dwa tytuły, które wywodzą się z firmy Hasbro. Seria figurek żołnierzy G.I.Joe oraz zmiennokształtnych robotów znanych jako Transformers, okazała się być talk wielkim hitem, że zadecydowano podbić nimi rynek telewizyjny. Krok ten przyniósł niezwykły rozgłos bohaterom tych popularnych marek i doprowadził do realizacji pełnometrażowych filmów animowanych.

W 1986 roku swoją premierę miał obraz zatytułowany „Transformers: The Movie”, który w prostej linii wywodził się z istniejącego już serialu o wielkich robotach. Japońsko-amerykańska kooperacja zgotowała widzom niesamowicie spektakularne dzieło, które niemal z marszu stało się kultowym widowiskiem. Kluczowym elementem fabularnym jest potężny Unicron, który swoją siłą i potęgą jest w stanie zagrozić niemal każdej planecie. Ten arcywróg wszelakich żywych form zamieszkujących przepastne wszechświaty obawiał się jedynie Matrycy Przywództwa, dzierżonej przez lidera Autobotów, Optimusa Prime’a. Unicron bardzo szybko wplątuje się w odwieczną wojnę pomiędzy Decepticonami i Autobotami, jednoznacznie opierając się na Megatronie i jego podwładnych. To, co wyróżnia tę produkcję to szaleńcze tempo akcji i niezwykłe zagęszczenie wątków. Spokoju zaznamy wyłącznie w początkowych minutach filmu, chociaż warto zaznaczyć, iż sekwencja otwierająca ten tytuł robi niesamowite wrażenie. W następujących po sobie minutach nasze zmysły atakowane są dziesiątkami bohaterów, niezliczoną liczbą potyczek, a także permanentnie zmieniającym się pejzażem.

Taka konstrukcja fabuły ma na celu przykucie młodego widza do telewizora i trzeba przyznać, że czyni to nadzwyczaj udanie. Jest to niewątpliwie zasługa bardzo dobrej kreski oraz animacji, która po dziś dzień robi znakomite wrażenie i to pomimo ponad dwudziestu lat na karku.

Stroną dominującą w tym filmie, przez prawie cały okres jego trwania, są Decepticony, Unicron i jego zastępy. Autoboty doprowadzone są do granicy wytrzymałości i postawione przed naprawdę nieciekawym zadaniem. Muszą powstrzymać nie tylko swoich odwiecznych rywali, ale także nowe niebezpieczeństwo, jakim jest wszechpotężny Unicron. Zdziesiątkowane i bez swojego lidera, starają się za wszelką cenę pogodzić wszystkie nierealne zadania. Wyjątkowe w tym filmie jest także to, że trup ściele się gęsto i nie są oszczędzani nawet najważniejsi bohaterowie. W monumentalnym pojedynku Optumusa Prime’a z Megatronem, w zgliszczach miasta Autobotów, Prime ginie, a jego pobratymcy zostają pozostawieni sami sobie.

Wściekły wyścig Unicrona po Matrycę Przywództwa oraz nieprzejednanie resztek Autobotów prowadzi do kolejnych ofiar z obu stron. Fakt ten wyraźnie odróżnia ów film od istniejącego wówczas serialu. Dzięki temu „Transformers: The Movie” nabiera wyraźnie mroczniejszej wymowy i automatycznie zapada w pamięci jako jeden z nielicznych obrazów animowanych, gdzie życie bohaterów może zgasnąć w każdej sekundzie.

W pewnym momencie fabuła filmu rozwidla się w stronę trzech samodzielnych kierunków (Hot Rod z Kupem, Dinoboty oraz reszta Autobotów pod przywództwem Ultra Magnusa), aby ostatecznie scalić się w spektakularnej walce z Unicronem. Finał zawiera niespotykane zwroty akcji (jak choćby wolta Decepticonów przeciw pożeraczowi światów), dramatyczne kroki i tak oczywisty happy end.

Niespełna 80-minutowy film dostarcza fantastycznych emocji i nawet dziś sprawia bardzo przyjemne wrażenie, niezależnie od wieku oglądającego. Z całym szacunkiem dla dzisiejszych dokonać animatorów, scenarzystów i reżyserów, ale z całą stanowczością można stwierdzić, że dziś nie robi się już tego typu tytułów.

Gdyby ktoś po obejrzeniu „Transformers: The Movie” czuł niedosyt i zechciał zmierzyć się podobnym gatunkowo dziełem, najprostszym wyborem będzie „G.I.Joe: The Movie”. Dzielni wojacy z formacji G.I.Joe uderzyli rok później po swoich blaszanych kompanach i podobnie jak Transformers, okazali się być nadzwyczaj dobrym i przyswajalnym kawałkiem animacji. Tyle tylko, że perypetie powstania G.I. Joe okazały się być mocno zależne od „Transformers The Movie” i ostateczny kształt dalece odbiegał od pierwotnych założeń.

Śmierć tak wielu Autobotów odbiła się szerokim echem wśród widzów i sprawiła, że „Transformers The Movie” poniósł spektakularną klęskę w kinach. Mroczny ton nie specjalnie przypadł do gustu młodym widzom i zaczęto pospiesznie zmieniać główny koncept pełnometrażowej animacji o G.I.Joe. Zakładał on śmierć Duke’a, ale jak wiemy do niej nie doszło. Generalnie cała fabuła była zdecydowanie lżejsza w swej wymowie. Nie bez znaczenia był fakt, że film ten trafił bezpośrednio na rynek wideo, z pominięciem kin. Mimo wszystkich zawirowań i perturbacji „GI.Joe: The Movie” został bardzo ciepło przyjęty i może być stawiane na równi z poprzednikiem.

Oba filmy stworzyła ta sama ekipa, a prace nad nimi trwały jednocześnie. Podobna kreska, historie, bogactwo bohaterów, broni, lokacji i wątków cieszą oko i mile łechtają ego zatwardziałych fanów. Oczywiście pojawia się wiele odstępstw od serialu animowanego, ale jeżeli ktoś nie jest purystą, to nawet ich nie wyłapie.

Wątek fabularny skupia się na konfrontacji dwóch jakże odmiennych cywilizacji (ludzie reprezentowani przez formację G.I.Joe kontra przepotężna i niszczycielska organizacja Cobra La, wspierana przez terrorystów rodem z Cobry), odkupieniu swych czynów (porucznik Falcon) i koniec końców uratowaniu całego świata.

Jak już zostało wspomniane, w „G.I.Joe: The Movie” nie ginie praktycznie żaden bohater. Owszem, sytuacja Transformers miała na to wpływ, ale inna sprawa, że małym dzieciakom łatwiej utożsamiać się było z ludźmi z krwi i kości, a nie z blaszanymi, kilkumetrowymi robotami. Mimo wszystko akcja jest zawrotna i z minuty na minutę co raz bardziej spektakularna.

Osobiście „Akcję G.I.Joe” (polski tytuł) odkryłem pierwszą i przez wiele lat stanowiła on dla mnie synonim idealnej animacji zza wielkiej wody. Z czasem zapoznałem się z „Transformers: The Movie” i świat nie był już taki sam. Od tamtych czasów przybyło mi lat, ubyło włosów, ale mój zapał do obu filmów nie zmniejszył się. Raz obejrzane zapadają w pamięci na lata i wyzwalają chęć poznania dalszych losów naszych ulubionych bohaterów i ich znienawidzonych wrogów, a stąd prosta droga do kolekcjonowania figurek, kupowania komiksów i oglądania seriali. Wspaniały czar minionych lat wciąż działa.

Jacek „Buck10” Fokt