LUCYFER tom 5: INFERNO

IM DALEJ, TYM LEPIEJ


Na kartach Biblii, apokryfów, Koranu czy Talmudu, za przeważającą część problematycznych zjawisk w naturze wszechświata zwykle obarczany jest pewien osobnik, swego czasu uchodzący za pierwszego wśród Archaniołów (a przynajmniej takowy bieg spraw zdaje się sugerować autor Proto-Izajasza – zwłaszcza w czternastym rozdziale tej księgi). W przypadku serii „Lucyfer” mamy do czynienia z przewrotnym odwróceniem wspomnianej interpretacji. Bowiem – o dziwo – to właśnie „Gwiazda Zaranna” sprawia wrażenie jednej z nielicznych „normalnych” osobowości, wobec której tabuny nadprzyrodzonych istot zgłaszają szereg pretensji i żądań. Tymczasem on sam zdaje się konsekwentnie realizować trudny do ogarnięcia plan, stanowiący przejaw samoobrony wobec ofensywnych poczynań jego oponentów. A tych mu zaiste nie brak, bo w ciągu eonów swej kariery Lucyfer dorobił się całego legionu zawistnych przeciwników. Jednak niesnaski na tle jego niełatwych relacji z bóstwami dawnych Chin czy Skandynawii to jedynie tło i preludium do znacznie większej rozgrywki…

Piąty tom perypetii Lucyfera kontynuuje jego zmagania na licznych „frontach”. Pomimo znacznego osłabienia po konfrontacji z Basanosami, podejmuje wyzwanie niedawnego „hetmana” anielskich zastępów, Amenadiela. W międzyczasie zgrabnie unika kilku zmyślnych pułapek, podążając równocześnie w sprecyzowanym – choć dla czytelnika nie w pełni jeszcze uchwytnym – kierunku. Nie zdradzając więcej szczegółów wypada przyznać, że z tomu na tom napięcie rośnie.

To tylko ważniejsze z co najmniej kilku istotnych elementów, które czynią ów tytuł jednym z najciekawszych w ofercie Vertigo od czasów zaistnienia tego imprintu. Mike Carey cieszy się opinią wprawnego, a zarazem terminowego rzemieślnika. Tymczasem „Lucyfer” (a zdaniem piszącego te słowa również jego „Hellblazer” oraz marvelowski „X-Men Legacy”) wznosi się na fabularne wyżyny, których nie powstydziłby się nawet tytułowy bohater cyklu (por. Izajasza 14, 13-14). Im dalej rozwija się opowieść, tym bardziej ma się poczucie harmonijnej i gruntownie przemyślanej złożoności tej historii, zmierzającej – miejmy nadzieję – do niebanalnego finału. Z kolei wątki poboczne, pozornie nie mające wiele wspólnego z głównym nurtem, w coraz większym stopniu zdają się częścią rozleglejszej mozaiki.

Podobnie jak w, „macierzystym” wobec „Lucyfera, cyklu o „Władcy Snów”, również i tu aż roi się od nawiązań do systemów religijnych i mitologicznych. Obok wątków judeo-chrześcijańskich, Carey obficie czerpie z tradycji mitycznych dawnych Chin, Skandynawii czy też o wiele młodszego ezoteryzmu. Mimo że tym samym wpisuje się w obecną tendencję do synkretyzacji wierzeń, to jednak w jego fabułach obce kulturowo elementy zdają się „bez zgrzytów” współgrać w ramach spójnego, duchowego uniwersum. Stąd sceny, w których Lucyfer napotyka lodowych gigantów, Lokiego czy sintoistyczne bóstwa, nie sprawiają nienaturalnego wrażenia.

W twórczym trudzie Careyowi sekunduje znany z poprzednich tomów zespół ilustratorów. Z wyjątkiem Deana Ormstona, stosującego momentami stylistykę lekko pokrewną niektórym pracom Chrisa Bachalo, widać jak bardzo doskwiera im pośpieszny tryb pracy. Trudno wyzbyć się odczucia, że Peter Gross i Ryan Kelly chętnie dopracowaliby w gruncie rzeczy szkicowo zarysowane ilustracje. Z kolei gościnny występ Craiga Hamiltona to zupełnie osobna sprawa. W powierzonym mu epizodzie również widoczne są znamiona pośpiechu; niemniej jedyne w swoim rodzaju, charakterystyczne dlań „siankowanie” – przywodzące na myśl osiemnastowieczne miedzioryty – przynajmniej w części kompensuje brak dopracowania szkicu (czy jak kto woli – zsyntetyzowanego ujęcia rysunku). Stonowana, momentami ponura kolorystyka Daniela Vozzo zdaje się właściwie współgrać z nastrojem serii. Mimo wszystko piszący te słowa nie może wyzbyć się odczucia, że w tej roli jeszcze lepiej sprawdziłby się Guy Major lub też James Sinclair, preferujący chłodne odcienie barw.

Wstyd przyznać, ale lektura serii wiąże się z ryzykiem zostania lucyferianinem. Im dalej, tym ryzyko staje się większe. Na szczęście wyłącznie w odmianie „vertigowskiej”, z reguły niegroźnej dla otoczenia.

Przemysław Mazur

Inne opinie

Piąty tom „Lucyfera” składa się z trzech, pozornie odrębnych części. Najdłuższa z nich – tytułowa „Inferno”, przedstawiająca pojedynek Gwiazdy zarannej z aniołem Emadielem – jest ciekawa, ale najsłabsza. Najciekawsza jest krótka opowieść o sklepikarzu, w której nie pojawia się tytułowa postać i która nie wiąże się specjalnie z serią. Opowieść ta, zatytułowana „Niosąc dary”, przypomina bardziej historie zamknięte w serii „Sandman” i przypomina jak była ona wspaniała. Seria „Lucyfer” nie jest aż tak dobra, jednak mimo to – polecam. Ciekawe co jeszcze może wymyślić Mike Carey. Po przeczytaniu tego tomu wydaje się, że cykl może się toczyć w nieskończoność i nikt nie jest w stanie przeniknąć planów „upadłego anioła”, nawet autor…

Robert Góralczyk

Mike Carey, Lucyfer i wszystko jasne. Kolejny tom przygód Gwiazdy Zarannej, który dla swoich potrzeb po mistrzowsku manipuluje wszystkimi . Czytać, bo warto. Plus jedna z najlepszych okładek roku.

Damian „Damex” Maksymowicz

„Lucyfer” tom 5: „Inferno”
Tytuł oryginału: „Inferno”
Scenariusz: Mike Carey
Rysunki: Peter Gross, Ryan Kelly, Dean Ormston, Craig Hamilton
Kolory: Daniel Vozzo
Okładka: Christopher Moeller
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Wydawca: Egmont Polska
Data wydania: 19.04.2010
Wydawca oryginału: DC Comics – Vertigo
Data wydania oryginału: 02.2004
Objętość: 168 stron
Format: 170 x 260 mm
Oprawa: miękka
Papier: offsetowy
Druk: kolorowy
Dystrybucja: księgarnie
Cena: 54,90 zł