MARTIAN MANHUNTER


Marsjanie… Raczej nie sposób wyobrazić sobie literatury SF, czy też ogólnie kultury popularnej, bez ich udziału. Marsjan pełno już od chwili, gdy ludzka wyobraźnia sięgnęła Czerwonego Globu. Stąd nie zabrakło ich na kartach „Mnogości światów zamieszkałych” (1862 rok) Camille’a Flammarionne’a czy też w „Światach innych niż nasz” Richarda Proctora (1870). Nic dziwnego, że po domniemanych mieszkańców Czwartej Planety sięgnęli również twórcy literatury znacznie lżejszej gatunkowo.

W „Wojnie światów” Herberta George’a Wellsa (1898) miło raczej nie było, bo – jak pamiętamy – wyzbyci choćby śladowych uczuć Marsjanie „przespacerowali się” po ludzkości niczym słoń po mrowisku. Z kolei Edgar Rice Burroughs ukazał rozległą panoramę dziejów Marsa, pełną zmagających się królestw i walecznych wojowników zasiedlających trawiony globalną suszą świat. Za apogeum twórczości „okołomarsjańskiej” niezmiennie uznawane są „Kroniki Marsjańskie” (1950) Raya Bradbury’ego, które pomimo upływy kolejnych dekad, nic nie tracą na swej wymowie i literackiej finezji. Nie wspominając już o niezliczonych utworach filmowych czy radiowych, począwszy od Orsona Wellesa, a na Stevenie Spielbergu skończywszy. Jak widać, planeta boga wojny nie przestaje intrygować, a zarazem fascynować.

PRZYJAZNY OBCY

Ta tendencja znalazła swój przejaw w komiksie już od wczesnych lat trzydziestych. Do grona najsłynniejszych osobowości wywodzących się z Marsa wypadałoby zaliczyć J’onna J’onzza, zielonoskórego (jakżeby inaczej) herosa, który zadebiutował na łamach „Detective Comics” w listopadzie 1955 roku (numer 225). Ta nieszczególnie wyszukana fabuła, traktująca o teleportowanym na Ziemie osobniku, miała stanowić urozmaicenie dla głównych gospodarzy tegoż magazynu, Batmana i Robina, nadając mu przy okazji delikatny posmak SF. Nic w tym dziwnego, bowiem ów gatunek literacki przeżywał wówczas wyraźne ożywienie. Stąd z marketingowego punktu widzenia ów ruch wydawał się całkowicie zasadny.

Jak wspomniano, koncept Josepha Samachsona i Joe Certy (pomysłodawców postaci) trudno byłoby zaliczyć do wyjątkowo oryginalnych. Wszak opowieść pod wiele mówiącym tytułem „Dziwny eksperyment doktora Eldera” stanowiła typowy produkcyjniak tamtej epoki. W wielkim skrócie: naukowiec Saul Elder sprowadził przy użyciu maszyny teleportacyjnej przedstawiciela wymierającej cywilizacji Marsa. Przybysz rychło zaaklimatyzował się do nowych realiów i przy wykorzystaniu charakterystycznych dla jego gatunku nadnaturalnych zdolności (m.in. lewitacja, nadludzka siła i odporność, telepatia, zmiennokształtność) podjął się „fachu” superbohatera. Tym samym wypadałoby zaliczyć rzeczonego do grona tak zwanych „przyjaznych Obcych”, wśród których prym wiedzie pochodzący z Kryptona Superman czy zmodernizowana we wczesnych latach sześćdziesiątych wersja Hawkmana. Jak czas pokazał, ogół czytelników zaakceptował nowego herosa i tym samym J’onn „Martian Manhunter” J’onzz regularnie pojawiał się w kolejnych odsłonach „Detective Comics”. Nie mógł niestety liczyć na popularność, dzięki której zyskałby solowy tytuł; niemniej na stałe wpisał się w ówczesny komiksowy krajobraz.

LIGA RZĄDZI!

Wraz ze schyłkiem lat pięćdziesiątych stało się jasne, że podupadła dekadę wcześniej konwencja superbohaterska przeżywa swój renesans. „Zreformowane” wersje Flasha czy Green Lanterna, postaci znanych z komiksów publikowanych już w dobie II wojny światowej, spotkały się z entuzjastycznym przyjęciem, co dało asumpt do rozwoju tej linii historyjek obrazkowych. Za sprawą Juliusa Schwartza, redaktora National Comics (obecnie DC Comics), zdecydowano się powtórzyć eksperyment z niegdysiejszym Amerykańskim Stowarzyszeniem Sprawiedliwości znanym z kart między innymi magazynu „All-Star Comics”, organizacją grupującą również. wspomnianych wyżej herosów. Tym samym w lutym 1960 roku debiutowała Amerykańska Liga Sprawiedliwości („The Brave and The Bold” nr 28), w której pierwotnym składzie znalazł się – obok Black Canary, Flasha, Aquamana i Green Lanterna – właśnie Martian Manhunter. Był to istotny przełom w dziejach tej postaci, bowiem jak czas pokazał, J’onn na stałe związał się z tą grupą, stając się niejako jej wizytówką. Lakoniczny, sprawiający wrażenie trawionego nostalgią za wymarłymi pobratymcami, wspomagał swych towarzyszy z Ligi zarówno podczas bezpośrednich konfrontacji z łotrami pokroju Weapon Mastera czy Starro, jak też przy bardziej trywialnych czynnościach (na przykład doglądanie sprzętu komputerowego). Można zaryzykować tezę, że bez J’onna Liga Sprawiedliwości nie byłaby kompletna…

SOLO

Dziwi nieco okoliczność, że ów zasłużony bohater doczekał się własnej mini-serii stosunkowo późno. Musiał bowiem osiągnąć „wiek Chrystusowy”, by zarząd DC Comics podjął takowe ryzyko. Stało się to możliwe dzięki nadspodziewanemu sukcesowi miesięcznika „Justice League International”, realizowanego między innymi przez Keitha Giffena i Johna Marka DeMatteisa. Zestaw oryginalnych osobowości, spośród których przynajmniej część początkowo nie rokowała zbyt pomyślnie (zwłaszcza duet Booster Gold/Blue Beetle), okazał się przysłowiowym „strzałem w dziesiątkę”. Seria zyskała status komercyjnego hitu i po dzień dzisiejszy cieszy się opinią najbardziej udanej odsłony w liczących sobie już pół wieku dziejach Ligi. J’onn J’onzz był częścią tegoż zjawiska i stąd też wynikła decyzja o realizacji fabuły koncentrującej się na jego przypadkach.

Wybór scenarzysty mini-serii wydawał się naturalnym posunięciem i to nie tylko z tego względu, że wzmiankowany chwilę temu John Mark DeMatteis walnie przyczynił się do sukcesu „Justice League International”. Już wówczas cieszył się on estymą mistrza wewnętrznego monologu, który jak mało kto potrafi ukazać rozdarcie i ból trawiący rozpisywanych przezeń bohaterów. Tak właśnie było w przypadku opublikowanych także u nas „Ostatnich łowów Kravena” („Spider-Man” nr 1-3/1994), przez wielu uważanych za najdojrzalszą fabułę z udziałem Spider-Mana. Umiejętne sportretowanie profilu psychologicznego w gruncie rzeczy kuriozalnego oponenta Petera Parkera to zapewne jedno z największych osiągnięć w dotychczasowych dziejach superbohaterskiej konwencji. Podobnie rzecz się miała z Captainem America, targanym dylematami (w zeszytach 277-278 poświęconej mu serii) w obliczu kolejnego starcia z Baronem Zemo. Nic zatem dziwnego, że to właśnie DeMatteisa uznano za w pełni predestynowanego do stworzenia samodzielnej historii z udziałem poczciwego Marsjanina.

Tak jak w przypadku wspomnianych „Ostatnich łowów…” czy też późniejszych o przeszło dekadę opowieści z udziałem Spectre, także i tu mamy do czynienia z bohaterem u progu przewartościowania własnej tożsamości. Trawiony wspomnieniami dawnego Marsa, J’onn popada w swoistą schizofrenię upostaciowioną w osobie bóstwa wojny niegdysiejszych mieszkańców tej planety. H’ronmeer, bo o nim właśnie mowa, to jedna z ważniejszych postaci w rozległym panteonie bóstw czczonych niegdyś przez pobratymców J’onna. I to właśnie ta nadistota zdaje się prześladować tytułowego bohatera. Pytanie tylko, czy Martian Manhunter rzeczywiście ma do czynienia z autentycznym boskim bytem, czy też raczej projekcją własnej psychiki rozpadającej się pod wpływem przebudzonych, traumatycznych wspomnień…

PRZYPOMNIMY TO PANU HURTOWO

Powyższe sformułowanie zaczerpnięto z tomu opowiadań Phillipa K. Dicka, w którym zawarto utwór pod tym właśnie tytułem. Ów wybór bynajmniej nie jest kwestią przypadku, bowiem wiąże się z omawianą mini-serią z dwóch powodów. Po pierwsze, tło dla toku fabuły tegoż opowiadania stanowi Mars, co zresztą widać w powstałym na jego kanwie filmie „Pamięć absolutna” (1990). Po drugie, podobnie jak bohater Dicka, Douglas Quail, także i J’onn odkrywa, że znana mu wizja przeszłości, zarówno jego rodziny, jak i ojczystej planety, dalece odbiega od rzeczywistości. A to z kolei generuje egzystencjalny lęk, któremu towarzyszą objawy porównywalne ze schizofrenią paranoidalną. Martian Manhunter niemal dosłownie rozpada się na kawałki – tak pod względem fizycznym (co biorąc pod uwagę jego zmiennokształtność – nie dziwi), jak i psychicznym. Mnogość przebijających się z podświadomości wspomnień zdaje się prowadzić do atrofii osobowości J’onna. Jak to jednak bywa w przypadku fabuł sygnowanych nazwiskiem DeMatteisa, mamy tu do czynienia ze swoistą, niemal szamanistyczną inicjacją stanowiącą początek drogi ku właściwemu samopoznaniu. Podobnie rzecz się miała zarówno w przywoływanych wyżej „Ostatnich łowach Kravena” w kontekście Petera Parkera (co idealnie ukazał ilustrator tej opowieści, Mike Zeck), jak też i Hala „Green Lanterna” Jordana w „Ressurrection of Sinestro” („The Spectre vol.4” nr 21-23) oraz rozrysowanym przez Setha Fishera „Will World”. Jak widać ów scenarzysta niemal przez całą swoją twórczość eksploatuje motyw odkształconej rzeczywistości i pogrążonej w niej bohatera zmuszonego do odnalezienia prawdziwego „ja”. Okoliczność, że pomimo upływu lat robi to wciąż znakomicie, dobitnie świadczy o wyjątkowości kunsztu Johna Marka DeMatteisa.

Zaskakująco oryginalnie ukazano również sprawcę pojawienia się J’onzza na Ziemi. Saul Elder, konstruktor urządzenia teleportacyjnego, całkowicie wyłamuje się ze schematu akademickiego naukowca, jakim znali go czytelnicy od zamierzchłych lat pięćdziesiątych. Jak sam o sobie wspomina, nie ma w nim nic z „jajogłowych” scjentystów zapatrzonych w ciągi równań matematycznych. Miast tego zdefiniował się jako marzyciela zafascynowanego literaturą SF publikowaną w pulpowych magazynach. To właśnie pod wpływem tej pasji podjął się z gruntu utopijnego zamysłu budowy wspomnianego urządzenia. Nawet pod względem fizykalnym, rzeczony dalece odbiega od standardowego wyobrażenia o „genialnym badaczu”, co zresztą widać przy zestawieniu ze znanym z „Supermana” Emilem Hamiltonem. Elder prezentuje się niczym przeciętny przedstawiciel tłumu bez śladowych chociażby objawów ekstrawagancji.

Scenarzysta nie omieszkał wkomponować w tok fabuły gościnnych występów „kolegów po fachu” Martiana Manhuntera. Stąd na karty niniejszej mini-serii „zawitali” między innymi Captain Atom, komiczny tandem Booster/Beetle (jeden z niewielu obecnych tu akcentów humorystycznych) czy Mister Miracle. Szczególna rola przypadła Batmanowi, który jako znany „bystrzak” podjął się trudu rozwiązania problemów targających jego marsjańskim przyjacielem. Sekwencje z udziałem wspomnianych herosów wypadają naturalnie i nie „gryzą się” z ogólną wymową opowieści.

Tym samym niniejszą fabułę wypadałoby uznać za redefiniującą Martiana Manhuntera. „Mitologia” Marsa w ramach uniwersum DC miała ulec rozwinięciu dopiero na kartach miesięcznika „JLA” (a zwłaszcza jego czterech pierwszych epizodów, opublikowanych w zbiorczym wydaniu jako „New World Order”) oraz serii odpryskowej zatytułowanej po prostu… „Martian Manhunter”, tworzonej przez sprawdzony przy „Spectre vol.3” duet John Ostrander/Tom Mandrake. Stąd brak tu jeszcze wzmianek o gatunkowym zróżnicowaniu Marsjan na agresywnych „białych” i rozmiłowanych w poezji „zielonych”. Niemniej to właśnie DeMatteis położył podwaliny pod zaniedbywaną latami genezę tej postaci, jak też i dziejów wymarłej cywilizacji Czerwonej Planety. Jego wizja, choć ograniczona ramami założonej fabuły, wypada przekonująco, a momentami wręcz odkrywczo.

Oprawę graficzną powierzono w całości Markowi Badgerowi. Przyjęte przezeń standardy graficzne dalece odbiegają od obecnie preferowanej maniery. Zsyntetyzowany szkic, momentami pozornie uproszczony sprawia wrażenie wręcz awangardowego jak na komiks superbohaterski. Współcześnie tego typu stylistyka prawdopodobnie nie miałaby szans czytelniczej akceptacji, a przynajmniej w głównonurtowej produkcji superbohaterskiej. Takowa konwencja cieszyła się jednak wówczas znaczną przychylnością. Wszak w podobnej formule realizował m.in. przywoływany chwile temu Mike Zeck („Secret Wars”) czy wczesny Marc Silvestri (niedowiarkom wypada polecić „zlustrowanie” „Fall of the Mutants” w polskim „X-Men” nr 2-3/1994). Badger podążył jednak dalej, bowiem szkicowemu zarysowi postaci towarzyszą eksperymenty graficzne (na przykład sposób ukazania ewolucji Marsjan) – zapewne w chęci dotrzymania kroku narracyjnym udziwnieniom (w pozytywnym rozumieniu tegoż słowa) DeMatteisa. Cieszy też umiejętne komponowanie zarówno kadrów, jak i okładek mini-serii – zwłaszcza pierwszej i czwartej. Stonowana, przygaszona kolorystyka idealnie oddaje nastrój zagubienia J’onna.

Niniejsza mini-seria nigdy nie doczekała się zbiorczego wydania. Nie stała się też na tyle popularna, by zainicjować pełnowymiarowy cykl wydawniczy poświęcony „Ostatniemu Marsjaninowi”. Nikt się zresztą nie łudził, by mogło być inaczej. Dopiero w dobie popularności „JLA” Morrisona J’onn J’onzz „dorobił się” własnego miesięcznika publikowanego przez przeszło trzy lata (październik 1998 – listopad 2001). Mimo braku poklasku u czytelniczej braci, porównywalnego z zachwytami wokół między innymi Green Lanterna czy Batmana, raczej trudno byłoby wyobrazić sobie uniwersum DC bez obecności Martiana Manhuntera. I chociaż obecnie przebywa on w komiksowym „niebycie”, po tym jak zginał z ręki Libry podczas „Final Crisis” latem 2008 roku, to jednak jest niemal pewne, że wcześniej czy później ów bohater, podobnie jak wielu przed nim, powróci zza grobu. Mini-seria DeMatteisa pozostanie zaś istotnym epizodem w przeszło półwiecznych dziejach tej wyjątkowej i w gruncie rzeczy wciąż niedocenionej postaci.

Przemysław Mazur

„Martian Manhunter vol.1” #1-4
Scenariusz: John Mark DeMatteis
Szkic, tusz, kolory i okładki: Mark Badger
Liternictwo: Bob Lappan
Wydawca: DC Comics
Czas publikacji: 05-08.1988
Format: 17 x 26 cm
Druk: kolor
Ilość stron: 32 x 4
Cena: $1,25 x 4