KWAK-CEPCJA!


Studio Disneya przeżywa wyjątkowo płodny okres. Nie mówię tu o coraz ambitniejszych animacjach Pixara, czy o powrocie do klasycznych animacji 2D, jaki zapoczątkowała „Księżniczka i żaba”. W przeciągu dwunastu miesięcy mieliśmy bowiem nie jeden, a dwa hity kinowe „oparte” na jakiejś własności Disneya i to niekoniecznie powstałe z ich woli. Pierwszy to oczywiście znakomity „remake” klasycznej już „Pocahontas”, jakim był „Avatar” Jamesa Camerona (jeśli ktoś ciągle uważa, że to po prostu „kilka” podobnych motywów i się ludzie czepiają, to proponuję ową animację sobie odświeżyć, bo identyczność scen, postaci i przebiegu akcji, przysłowiowo „daje po oczach”… Na serio czekałem na moment, kiedy Neytiri wyciągnie szopa z kolibrem i zacznie śpiewać piosenki o kolorowym wietrze albo o tym, jak się zmienia rzeka). Drugim dziełem, któremu pragnę poświęcić poniższy artykuł, jest „Incepcja” – twór Christophera Nolana, który po sprowadzeniu na mroczniejsze tory filmowych wersji Batmana i Jokera uznał, że przyszła kolej uczynienia tego samego z postaciami Wujka Sknerusa i Kaczora Donalda.

Komiksów Disneya powstały mrowia. Jedne – co tu wiele mówić – prezentują się dosyć infantylnie, będąc tworami scenarzystów nie nastawiających się specjalnie na odbiorcę powyżej ósmego roku życia. Drugie z kolei wychodzą z płodnych rąk naprawdę ambitnych twórców, potrafiących wciągnąć faktycznie świetnie dopracowaną historią (Romano Scarpa), zachwycić wspaniałymi rysunkami (Marco Rota), rozbawić do łez absurdalnymi sytuacjami (Rudy Salvagnini) lub nawet zainspirować swym dorobkiem nie tylko całe pokolenia nowych autorów, ale i znanych reżyserów filmowych (Carl Barks, o tak!) – uwierzycie, że wielki głaz, który gonił Indianę Jonesa, był hołdem w stronę komiksu o Sknerusie?

Z żyjących rysowników definitywnie najgłośniejszym nazwiskiem cieszy się Don Rosa. Podwójny laureat nagrody Eisnera doczekał się światowego kultu zarówno dzięki świetnej kresce i bogatemu stylowi, ale i wspaniałym scenariuszom naszpikowanym rozbrajającym humorem (często uderzającym bardziej do dorosłych, niż do dzieciaków) i niesamowicie kreatywnymi pomysłami. Dla mnie jednak największym atutem Rosy jest odświeżający sposób, w jaki udało mu się pokazywać niektórych bohaterów, często ujawniając ich głębię i to w dosyć mocno chwytający za serce sposób, czego najlepszym przykładem jest jego najbardziej znane dzieło: „Życie i czasy Sknerusa McKwacza”, które śmiało można nazwać „Strażnikami Disneya”. Kadry zachwycają bogactwem detali (często dopiero po entej lekturze odkrywa się jakiś drobny smaczek w tle), studium postaci Sknerusa doszczętnie oczyszcza bohatera z pozorów jednowymiarowości, a choć strony tętnią żartem, zwariowanymi oraz nieprzewidywalnymi sytuacjami, w pamięci najbardziej zostają te, od których łezka zaczyna się kręcić w oku. W dodatku dla wiernych fanów świętej pamięci Barksa (twórca postaci Sknerusa) komiks przesycony jest odwołaniami i ukłonami w jego stronę, choć w sumie nawet dla osób nieobeznanych z tym konkretnym autorem, lektura dostarcza niezwykłej satysfakcji.

O Rosie można powiedzieć jeszcze wiele dobrego i wymienić masę godnych uwagi pozycji, które spłodził (niekoniecznie Disneyowskich, był też autorem serii „Pertwillaby Papers” i „Adventures of Captain Kentucky”), jednak komiks, na jakim pragnę się tu skupić to „The Dream of A Lifetime” (w polskim wydaniu zatytułowany „Czy to jawa, czy sen?”) z 2004 roku.

Oto szajka przestępców, Bracia Be, kradnie skonstruowaną przez Diodaka maszynę pozwalającą wchodzić do czyichś snów, a następnie używa jej, by włamać się do snu miliardera, aby nakłonić go do podania kombinacji do Skarbca (w świecie snów Sknerus mówi wszystko, co myśli). Jak się okazuje, McKwacz co noc śni o wydarzeniach ze swojej młodości, w tym o wyjątkowo traumatycznym wydarzeniu, gdy nie udało mu się uratować ukochanej z płonącego salonu. Donald podłącza się do maszyny w celu wypędzenia przestępców ze snów wujka. Misja o tyle niebezpieczna, ponieważ jeśli Sknerus obudzi się przed Braćmi Be i Donaldem, pozostającymi w jego śnie, ich świadomości na zawsze zostaną uwięzione w jego umyśle…

Patrząc wyżej, fabuła „Incepcji” wypisz-wymaluj. A tu podobieństwa się nie kończą. Sknerus co jakiś czas zmienia sen na inny, za każdym razem nie pamiętając, co miało miejsce w tym wcześniejszym – przez co Donald musi go prędko odszukać i wyjaśnić sytuację, nim zrobią to przeciwnicy. Co istotne, gdy postacie używające maszyny spadają w śnie, budzą się (tu swoją drogą fajne zagranie, albowiem im bardziej Sknerus oddala się od „gości”, rzeczywistość snu wokół nich zaczyna się rozpadać i postacie dosłownie wypadają z kadru, a tym samym wyrywają się ze snu), jednak największym podobieństwem – i tym, co najbardziej uderzyło mnie oglądając film Nolana – jest oddziaływanie świata snu na dźwięki słyszane przez śpiącą postać. Otóż gdy drzemiący Sknerus słyszy warkot silnika, niespodziewanie pojawia się przed nim autostrada, z kolei posypany na płetwy lód sprawia, że w świecie snu płetwy dosłownie zamarzają, a gdy bohater przez sen wącha samorodek złota (no, co?) przenosi się we śnie w czasy gorączki złota. Rosa bawi się światem snu nie gorzej niż Nolan. W dodatku, kiedy Donald się koncentruje, może przekazywać informacje mówiąc przez sen. Podobnie jak „Incepcja”, komiks Rosy kończy się puentą zostawiającą sporo do interpretacji i dopowiedzeń odbiorcy…

Nim ktoś skoczy mi do gardła – pomysł z maszyną pozwalającą wchodzić w sny istnieje od dawien dawna, a pewne ciągnące się za tym konceptem pomysły są wręcz nieuniknione do powtórzenia. Uważam, że Nolan mógł spokojnie napisać swój scenariusz nigdy nie mając w ręku „A dream of Life time”, choć z drugiej strony zarówno on, jak i jego brat, dali się poznać jako wielcy fani komiksów – pamiętam dobrze, jak w dodatkach na DVD do „Batman: Początek” jeden opowiadał o znajomku prowadzącym sklep z komiksami, więc spore jest prawdopodobieństwo, że jakiś zaprzyjaźniony geek podrzucił mu egzemplarz, słysząc o czym planuje zrobić swoje najnowsze dzieło.

Wypada się zastanowić – zakładając na moment, że Nolan de facto się owym komiksem zainspirował albo przynajmniej wiedział o jego istnieniu – co w tym złego? Prawdę mówiąc nic większego. To trochę jak ze sporem „Asteriks” kontra „Kajko i Kokosz” – jasne, można wytknąć Chriście listę podobieństw między tymi tytułami – bo scena, gdzie dwaj woje krępują fałszującego barda w ogóle nie wygląda znajomo – jednak w serii polskiego autora jego własna kreatywność, unikatowe postacie i odmienność klimatów są na tyle przeważające, że ciężko nazwać ogół dzieła plagiatem, a co najwyżej zwykłą inspiracją. Tak samo jest w przypadku „Incepcji” – postacie są inne, przebieg akcji jest inny, a Nolan (znów tylko hipotetycznie zakładając, że znał ten komiks) na tyle ubarwił całość własną kreacją, że zrobił coś zupełnie nowego i – co najważniejsze – własnego.

Jedyny problem, jaki dostrzegam, to że za dziesięć lat część fanów widząc komiks Rosy zareaguje w sposób: „O! Parodia „Incepcji” z Kaczorem Donaldem. Fajnie!” Wielka byłaby szkoda, gdyż komiks nie tylko powstał lata wcześniej, ale sam w sobie, jako dzieło, prezentuje wiele fantazji, jak również świetnych (niekiedy bardzo zabawnych) pomysłów. Pozostaje mieć nadzieje, że jeśli teoria o Disneyowskich inspiracjach Nolana jest prawdziwa, nie będzie on miał problemu mówienia o tym w wywiadach – Spilberg i Lucas nie mieli problemu z mówieniem, jaki wkład komiksy Barksa miały w stworzenie Indiany Jonesa (ten drugi nawet nie tak dawno napisał o tym esej, który załączono do jednego z wydań komiksów o Sknerusie), choć też liczę na wydawców Disneya, że w późniejszych reprintach być może zadbają o zaznaczenie, że oni byli pierwsi z tym konceptem.

Kończąc, chciałbym zaznaczyć – nie lekceważcie komiksów Disneya! Wielu fanów historii obrazkowych niesłusznie pogardza nimi, zakładając, że ponad tanią rozrywkę dla dzieci nie mają one nic do zaoferowania. Tymczasem na ich kartach można znaleźć tony naprawdę świetnych pomysłów, które niestety pozostaną w cieniu do chwili, gdy po identyczny pomysł sięgnie jakiś znany filmowiec. Inna kwestia to rozeznanie się, na dzieła których twórców najbardziej warto rzucić okiem, a których można sobie spokojnie darować, ale wydaje mi się, że nazwiska jakimi rzuciłem w ramach tego artykułu powinny na dobry początek wystarczyć…

Maciek Kur