LEAST I COULD DO
Życie komiksu sieciowego zazwyczaj zaczyna się od pomysłu na parę śmiesznych obrazków. Jeśli talentu twórcy starcza, to sam stacza bój z obrazkami, często jednak zbiera się dwóch (lub więcej) facetów do kupy i razem wyrzucają z siebie kolejne rysunki. Te czasem rozwijają się w coś większego, czasem umierają śmiercią naturalną, kiedy twórcy się pokłócą (albo i nie umierają, choć powinny, jak to było w przypadku „Megatokio”), a czasem… cóż, czasem stają się takim „Least I Could Do”.
W lutym 2003 pojawił się w sieci pierwszy koślawy obrazek, który dość jednoznacznie przedstawił tematykę komiksu. W kadrach widzimy młodego faceta, który gratuluje swojemu penisowi zaliczenia pięćdziesiątej panienki. Brzmi infantylnie, seksistowsko i żałośnie? Ano, brzmi. I jest. Seksistowsko, infantylnie, ale o dziwo – nie żałośnie. Brnę obrazek za obrazkiem, czytam o facecie, który uważa, że skromność jest produktem spisku masonów, zaciąga do łóżka wszystko, co jest kobietą (byleby nie była gruba i brzydka), wycina okrutne numery swoim znajomym, wykorzystuje wszystkich dookoła, jest bezczelny, bezmyślnie kłapie jadaczką i uważa, że seks jest lekarstwem na wszystko (prostytutka dla konia? Czemu nie?). Czytam… i nie mogę się przestać śmiać.
Znajomi, którzy za moją namową sięgnęli do komiksu, nie mogą się nadziwić, czemu ja, parskająca jadem na „Californication”, jestem w stanie tolerować Rayne’a. Odpowiedź jest prosta – o ile Duchovny jest żałosnym, niedojrzałym facetem, który swą infantylność przykrywa beztroską seksualną, o tyle Rayne jest szczery aż do bólu i nie udaje nikogo innego. On nic nie musi udowadniać – po prostu jest najwspanialszym mężczyzną na świecie i tyle. Przypomina trochę Joe’a z „Przyjaciół”, tylko – w przeciwieństwie do niego – jest błyskotliwy i dowcipny. Po przejściu paru miesięcy obrazków z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że facet jest rewelacyjny… i że nigdy, nigdy bym się nie chciała z nim spotkać na gruncie innym niż przyjacielski. Jest to facet, którym matki straszą swoje córki, serio. A że dziewczyny lecą na hasła w stylu: „Michał Anioł użył mnie jako modelu do rzeźby Dawida, ale cenzorzy zmusili go by poskąpił marmuru na odwzorowanie penisa”, to nawet nie ma o co się obrażać, siostry feministki. Za to nie-epizodyczne postacie kobiece są konkretnymi, uroczymi babeczkami, które wiedzą, czego chcą od życia i nawet, jeśli to jest numerek z Raynem, to jest ich wybór. Zazwyczaj jednak każą się długo prosić…
Zaletą komiksu jest lekka absurdalność humoru, która wymaga czasem od czytelnika niewielkiej gimnastyki umysłowej. Dodatkowo przyjaciele Rayne’a są świetnie stworzonymi postaciami, mają swoje charaktery, przyzwyczajenia, poglądy. Niektóre postaci epizodyczne urastają do stałego dowcipu (na przykład bardzo specyficzna pani, która obiecuje pewną usługę za dolara czy lama, która dostała więcej głosów w konkursie popularności niż Rayne… o tak, lama jest genialną postacią), niektóre kwestie wrastają w klimat komiksu, ale nawet, jeśli czytelnik zacznie swą przygodę z komiksem dzisiaj, będzie w stanie szybko nadążyć za fabułą.
Właśnie, fabuła. Ryan Sohmer celuje w krótkich, dwu-trzy dniowych cyklach, dzięki czemu komiks nie rozwleka się w melodramatyczne wątki obyczajowe, nie nudzi się i nieustannie trzyma wysoki poziom. Dzięki wam, Muzy, że nie pozwoliłyście autorowi na wodę sodową w głowie, która nieodmiennie powoduje, że twórca chce nieść „przesłanie” czy jakieś inne nie wiadomo co. Nie, komiks nadal trzyma konwencję żartów o podtekście seksualnym, a postać Rayne’a doskonale nadaje się do ukazania absurdów współczesnej popkultury, nie przekraczając jednak cienkiej granicy dobrego satyrycznego smaku. A jeśli ją przekracza, to z hukiem (wystrzelonego z ręcznej katapulty gołębia). Dzieje się tak przede wszystkim dzięki postaci głównego bohatera, który, moim skromnym zdaniem, jest… smaczniutki. Ale na odległość.
Jednolitość fabularną zawdzięczamy jednemu twórcy, jeśli zaś chodzi o rysunki, mamy do czynienia aż z czterema rysownikami, z których jeden – Lar deSouza, współpracuje z Sohmerem do dziś. Współpraca obu panów układa się jak najlepiej, czego dowodem jest inny ich wspólny komiks sieciowy – „Looking for a Group”, będący parodią popularnych systemów RPG i bawiący się z konwencją heroic fantasy – ale o nim innym razem. Lar stanął przed trudnym zadaniem utrzymania koncepcji obrazowej swojego poprzednika – Chada WM Portera, jednak stopniowo postacie ewoluują. Twórcy sprytnie wybrnęli z problemu zmiany designu postaci poprzez pasek komiksowy, w którym postacie decydują się „dorastać”, czyli przestają być zamrożone w czasie rzeczywistości komiksowej. Kreska Lara jest przejrzysta i zgrabna, aż przyjemnie na nią popatrzeć. Uwielbiam mimikę postaci (i zwierząt, nie zapominajmy o kotach i lamie!).
Na koniec – polecam wszystkim, którzy nie boją się pośmiać z seksu, związków, „Gwiezdnych Wojen”, „Władcy Pierścieni”, kobiecych biustów i nie boją się skoczyć na spadochronie, z olbrzymim, nagim kowbojem za plecami…
Joanna Pastuszka
„Least I Could Do”
Scenariusz: Ryan Sohmer
Rysunki: Lar deSouza
Data publikacji: 10.02.2003 – do teraz
Strona oficjalna: http://leasticoulddo.com