Z ODMĘTÓW SŁODKOŚCI
JAKI DUZI, ŹLI AMERYKANIE MALTRETOWALI MAŁE, BIEDNE SMERFY…
Pamiętam, jak lata temu, pokłóciłem się z koleżanką o to, dlaczego Gargamel prześladował Smerfy. Ona upierała się, że chciał je zjeść w zupie, ja zapewniałem, że pierwotnym celem czarodzieja było przetopienie Smerfów w rycynie na złoto. Co ciekawe, w dyskusję włączyło się kilka osób, broniąc stanowiska koleżanki, ale nie ma co się dziwić – oni nie chowali się na komiksie Peyo, tylko animowanej adaptacji Hanny-Barbery.
Peyo wywodzi się z tego samego szczebla artystów, co Franquin czy Hergé. Jego „Smerfy” podchodziły poziomem pod „Asteriksa”, oferując nie tylko humor sytuacyjny i słowny, ale sporo satyry i sprytnych aluzji, które trafiały niekiedy bardziej do dorosłego czytelnika. W jednej historii obśmiewana jest demokracja, w innej belgijska wojna dialektowa, zaś sama Smerfetka stworzona została, by pokazać jak „destrukcyjne” skutki może mieć obecność jednej kobiety w wyłącznie męskim gronie. Dziś brzmiące prześmiewczo zarzuty, że wioska Smerfów miałaby reprezentować społeczeństwo komunistyczne, a Papa Smerf karykaturę Marksa, są o wiele wyraźniejsze w pierwszych występach na łamach serii „Johan et Pirlouit”, gdzie – poza „hersztem” – postaci nie miały nawet odrębnych imion czy cech charakteru (każdy miał na imię po prostu Smerf). Papa był o wiele agresywniejszy, zwłaszcza w gonieniu innych do roboty. Ważniak nie był mądralą, a typem konfidenta i lizusa wiecznie przyklaskującemu temu, kto miał większe poparcie. Niebieskie ludki nie zawsze uciekały przed Gargamelem, niekiedy rzucając się na niego kupą (bo w kupie siła!). Ten z kolei – będąc w komiksie alchemikiem potrzebującym Smerfów do uzyskania kamienia filozoficznego – uważany był przez jednych za symbol kapitalizmu bądź (ze względu na pokaźny nochal) stereotypowego Żyda.
Żeby nie było – lubię animowane „Smerfy”. Posiadają przyjemny i sympatyczny klimacik, a po latach nie straciły uroku, jaki pamiętam z dzieciństwa. Niestety, przyrównując je do komiksowej wersji, wydają mi się – brzydko mówiąc – dosyć ogłupione, co najbardziej razi, kiedy popatrzy się na adaptacje konkretnych historii. Satyra prysła, charaktery zostały uproszczone, a nowe dodatki (Smerfiki) zwykle mają nazbyt infantylny wydźwięk. Sam Peyo ucierpiał na serialu. Po zakończeniu pierwszych dziesięciu albumów udał się tworzyć inne rzeczy, jednak parę lat później popularność animowanej adaptacji wymusiła na nim skupienie się wyłącznie na Smerfach, które ponoć obrzydły mu straszliwie – co zresztą widać, gdyż późniejsze odsłony nie tylko nie mają dawnej lekkości, ale były robione głównie pod serial (nawet Gargamel porzucił próby uzyskania złota, skupiając się tylko na zupie).
Zawsze uważałem, że Amerykanie nie mają zielonego pojęcia, jak się brać za franko-belgijskie komiksy. Ich wersja „Lucky Luke’a” była jeszcze bardziej spłycona i ogłupiona niż powyższy przykład, a gdy studio Disneya zabrało się za animowany serial o „Marsupilami”, praktycznie nie wykorzystano nic z komiksu, poza samym wizerunkiem bohatera (którego charakter miał się nijak do wyjściowego), zapychając wszystko własnymi, dosyć średnimi, tworami. Najwyraźniej ma się to nie tylko do adaptacji, ale i do traktowania samych pozycji, gdyż oto wydawnictwo Papercutz ogłosiło, że planuje wydać w tomach wszystkie Smerfy Peyo (łącznie z ich występami na łamach serii „Johan et Pirlouit”), ale niestety już pierwsza okładka odstrasza wiernego fana od zakupu.
W czym problem? Otóż w pierwszym tomie serii, zatytułowanym „Les Schtroumpfs Noirs” („Czarne Smerfy”), mieszkańcy osady muszą stawić czoła roznoszonej przez muchę epidemii, w wyniku której wchodzą w zombie-podobny stan – ich skóra robi się czarna i zaczynają gryźć inne Smerfy, zarażając je. Wydawca, uznając że czarne Smerfy mogą mieć zły wydźwięk w oczach afroamerykańskich odbiorców, kazał przekolorować cały komiks, od deski do deski, zastępując czarne Smerfy fioletowymi, a tytuł zmieniając na „The Purple Smurfs” („Fioletowe Smerfy”).
Jak ja nie znoszę poprawności politycznej! Zmiana koloru pozbawia zombie-Smerfy upiornego wydźwięku, a biorąc pod uwagę, że komiks nawiązywał do dżumy (tzw. zarazy „czarnej śmierci”), decyzję uważam za dosyć powierzchowną. W sumie sama zmiana przymiotnika w tytule z „czarnego” na przykład na „mroczny” czy „ciemny”, byłaby lepszym uniknięciem kontrowersji, choć tak naprawdę zbędnym, gdyż komiks wychodził przez dekady w Europie i nikt jakoś nikt nie robił mu z tego powodu wyrzutów. Wyczuwam też lekką chęć popisania się – „Hej! Patrzcie, jaki zrobiliśmy postęp względem głupiutkich Europejczyków, którzy bezmyślnie publikują takie rasistowskie komiksy!” (choć to akurat może nadinterpretacja z mojej strony).
Szczerze, boję się pomyśleć, jakie inne zmiany zostały wprowadzone w tej serii i ile rzeczy zostało spłyconych bądź okrojonych, by zaspokoić wyłącznie najmłodszych czytelników (a raczej ich przewrażliwionych rodziców). Szkoda. Nic dodać, nic ująć.
Innym „smerfnym” rozczarowaniem był dla mnie ostatnio zwiastun nadchodzącej aktorskiej wersji „Smerfów”, w której Smerfy przenoszą się do Nowego Yorku… Ale na razie szkoda sobie strzępić na to język. Posmerfujemy, zobaczymy…
Maciek Kur