DHAMPIRE: STILLBORN
Bunt, odmienność, odrzucenie przez społeczeństwo i najbliższych – taka tematyka to istna kura znosząca złote jajka, szczególnie gdy stwierdzi się jasno i wyraźnie, że to buntownik ma rację. Niektórzy „młodzi gniewni” łykną nawet najgorszy gniot, jeśli będą mogli twierdzić, że odnajdują w nim siebie. Pewne dozy brutalności, seksu i mroku na pewno nie zaszkodzą. A gdy jeszcze dodać do tego wampiry, to mamy już koktajl idealny. Mieszanka ma duży potencjał – twórca z wyższej półki może ją przekształcić w coś genialnego, a dobry rzemieślnik – w lekkostrawne danie, które na pewno znajdzie sobie fanów. Wykorzystały ją na swój sposób i „Kroniki wampirów” Anny Rice (przynajmniej w pierwszych tomach) i saga „Zmierzch”, w obu przypadkach z dobrym skutkiem. Lecz tych elementów trzeba używać z rozsądkiem, w miarę możliwości nie opierając się tylko na nich i dodając przy okazji interesującą fabułę. Co się stanie, gdy tego się nie zrobi? Powstanie coś takiego jak „Dhampire: Stillborn”.
Muszę przyznać, że sam byłem zdziwiony zarówno płytkością, jak i brakiem rozrywki dostarczanej przez ten komiks. Wydany już jakiś czas temu, a mianowicie w kwietniu 1997 roku, nie jest jednym z tysięcy wampirotematycznych tworów, które powstają teraz na fali popularności sagi Stephenie Meyer. Nie jest to też pierwsze spotkanie autorki, Nancy A. Collins, czy to z tematyką wampirów, czy to z medium komiksu. Znana głównie jako twórczyni brutalnej i mrocznej serii książek o wampirzycy Sonji Blue, ma bardzo duże doświadczenie w tworzeniu interesujących postaci w krwawym świecie. Dziwi więc to, że wobec głównego bohatera „Dhampire”, Nicholasa Gaunta, trudno czuć cokolwiek innego, niż irytację.
Już na samym początku historii widzimy, jak próbuje on popełnić samobójstwo. Łykając tabletki nasenne i podcinając sobie żyły brzytwą, zastanawia się, czy napisać list pożegnalny, a także nad tym, dlaczego to robi. Przez całe moje dotychczasowe życie odnosiłem wrażenie, że samobójcy próbując pozbawić się życia, zwykle mają choć trochę wykrystalizowany (nawet jeśli abstrakcyjny) powód, dla którego to robią. Nie ma znaczenia, czy to ogromne straty na giełdzie, czy odczucie bezsensu otaczającego świata. Wiedzą, dlaczego to robią. Jednak nie Nicholas – jego powodem jest to, że urodził się wcześniakiem. Lekarz odbierający poród stwierdził jego zgon w momencie przyjścia na świat, lecz jak się okazało – błędnie. Jednak Nicholas czuje, że nie powinien egzystować, dlatego podejmuje już trzecią próbę samobójczą w swoim dwudziestotrzyletnim życiu. Zostaje ocalony przez własną matkę, która w czasie jego rozmyślań i działań dzwoni na policję. Niedoszły samobójca tracąc przytomność, widzi policjanta wyważającego drzwi. Uratowany, w szpitalu otrzymuje pomoc psychiatryczną. Dowiadujemy się też więcej o jego dzieciństwie – prawie zawsze był inny, zafascynowany śmiercią i nielubiany przez ludzi. Nie zawsze jego zachowania były też autodestrukcyjne – w wieku trzech lat zapowiadał się raczej na seryjnego mordercę w typie serialowego Dextera niż samobójcę. Usprawiedliwia go brak jakiejkolwiek miłości rodzicielskiej, a także sekret, który skrywa jego pochodzenie. Sekret powiązany nierozerwalnie z nieumarłymi i śmiercią.
Nicholas nie jest postacią chwytającą za serce. Wydawałoby się, że jego problemy i trudności w walce ze światem sprawią, że będzie intrygować i ciekawić. Wręcz przeciwnie, jego mdłość i marazm, mimo uzasadnienia fabularnego, są odstręczające. Lubimy bohaterów ludzkich. Takich, u których odnajdujemy swoje problemy i słabości, vide Tony Stark i jego alkoholizm. Jednak trudno wybaczyć bohaterowi składanie się z samych słabości. Taki antyideał jest bardziej nieludzki niż prawdziwy ideał. W efekcie momenty, w których decyduje się coś zrobić, gdy już podejmuje decyzje, są najbardziej zaskakującymi momentami całej historii. I to nie z powodu tego, jakie są jego działania, tylko dlatego, że jakieś są. U Nicholasa nawet oddychanie wydaje się zbyt aktywną czynnością.
Najjaśniejszym punktem w opowieści jest pojawiająca się w połowie drugoplanowa postać Tanithy, tancerki klubu nocnego. Trochę zwariowana i perwersyjna, pełna chęci do życia, niesamowicie kontrastuje z Nicholasem. Jej obecność rozświetla i przykuwa do historii w momencie, gdy juz traci się nadzieję na cokolwiek godnego uwagi. Mówiąc o zaletach, nie można zapomnieć o świetnych rysunkach Paula Lee. Momentami realistyczne, momentami oniryczne, przykują uwagę bardziej niż sama akcja. Są idealnie dostosowane do momentu i pozwalają częściowo przymknąć oko na samą historię. Forma znacznie przerosła treść w tym przypadku, ale przynajmniej jedna z tych rzeczy jest dobra. Opowieść o panu Gauntcie nie porusza ani nie bawi. Rzeczony znajdując się gdzieś pomiędzy tymi rozwiązaniami, nie wie, co ma ze sobą zrobić. Jest to jeden z tych przypadków, gdy nie ujęcie części prób rozwoju głównego bohatera, a wrzucenie większych dawek seksu i przemocy poprawiłoby całość. Przyciągnęłoby to na pewno większe zainteresowanie wkurzonych na świat nastolatków, poszukujących wszystkiego, co makabryczne i mroczne, nawet jeśli na siłę. Bo niewielu innym odbiorcom „Dhampire: Stillborn” może się spodobać.
Bartosz Spytkowski
„Dhampire: Stillborn”
Scenariusz: Nancy A Collins
Rysunki, kolory tusz i okładka: Paul Lee
Liternictwo: Richard Starkings, Comicraft
Wydawca: DC Comics Vertigo
Data wydania: Kwiecień 1997
Objętość: 64 strony
Druk: kolorowy
Oprawa: miękka
Cena: $5.95