„FANI KOMIKSÓW WIECZNIE CHODZILI NA KOMIKSOWYM GŁODZIE, A JA CHCIAŁEM ICH NAKARMIĆ”

ROZMOWA Z MICHAŁEM ANTOSIEWICZEM – POMYSŁODAWCĄ, REDAKTOREM NACZELNYM I WYDAWCĄ MAGAZYNU „KRAKERS”.


KZ: Zacznijmy niejako od końca: zechciej nam przybliżyć okoliczności zaistnienia pomysłu jubileuszowego wydania „Krakersa”. Wylany przypadkowo jogurt ułożył się w logo magazynu, czy też obyło się bez czynnika metafizycznego?

Michał Antosiewicz (MA): Jakoś tak wyszło samo z siebie… Po ośmiu latach przerwy przeglądałem stare „Krakersy” i tak sobie pomyślałem, że może by spróbować jeszcze raz? Zobaczyć, czy ktoś jeszcze „Krakersa” pamięta i lubi. Rzuciłem pomysł na forum, spodobał się ludziom, to wydaję…

KZ: Powróćmy do nieco bardziej zamierzchłych czasów: kiedy po raz pierwszy zetknąłeś się z komiksowym medium?

MA: Miałem pięć lat, jak pod choinką pojawił się „Relax”. W środku był jakiś paskudny komiks „Bionik Jaga”, czy jakoś tak, który straszył dzieci. Pomyślałem sobie, że zrobię lepszy komiks i wyślę autorowi, by go zawstydzić. No i narysowałem w jeden wieczór antywojenny komiks „Zaczarowana szabla”, w którym szable ożyły i na znak protestu przeciwko mordowaniu złamały się. Krótka historyjka na dwie strony, ale z głębokim dnem. Nawet jak na pięciolatka. Tu muszę zaznaczyć, że byłem zdolnym dzieckiem, ominął mnie etap raczkowania, a w piątym roku życia potrafiłem czytać, pisać i terroryzować panie w przedszkolu, że jak noża do widelca mi nie dadzą, to obiadu nie zjem.

KZ: Co sprawiło, że „wsiąkłeś” i najprawdopodobniej wciąż tkwisz w gronie kilkutysięcznej elity, której – pomimo inwazji multimediów – zamiłowanie do komiksu wciąż nie przeminęło?

MA: Kurczę, zaskoczyłeś mnie… Pierwsze słyszę, bym należał do jakiejś elity… Ojeju… A jeśli chodzi o wsiąknięcie… Nie wiem, szedłem sobie, szedłem i nagle wsysss… Jakoś tak to było. A jak wysysssło na zewnątrz z drugiej strony, to okazało się, że osiem lat minęło, broda mi urosła i muszę się ogolić…

KZ: Gdy w 1997 roku na kioskowych witrynach wciąż zdawały się mieć nieźle komiksy spod szyldu TM-Semic, krajowi twórcy trzymali się raczej tworzenia na potrzeby zinów, a nieliczne próby przebicia się do głównego obiegu (np. w postaci nieodżałowanego magazynu „Czas Komiksu”) z reguły kończyły się artystycznym triumfem przemieszanym z komercyjną porażką. W tym czasie po cichu debiutował Twój z początku niemal autorski „Krakers”. Czy byłbyś skłonny przybliżyć czytelnikom „KZ” ów „okres kładzenia zrębów i podwalin”? Co też przekonało Cię, że nadszedł czas, by z odbiorcy historyjek obrazkowych przeobrazić się w twórcę i redaktora?

MA: Wydawałem niezależne gazetki z komiksami w ósmej klasie podstawówki i w liceum, więc wydawcą byłem wcześniej. Podczas studiów poznałem Tomasza Królika, który pokazał mi „Komiks Forum” i „Czas Komiksu”. Wtedy postanowiłem wydać własnego zina komiksowego. Tomek zapalił się do pomysłu i tak powstały dwa pierwsze numery. Pierwszy był składanką moich prac z czasów licealnych, drugi nowymi komiksami tworzonymi do spółki. Była to zabawa, bo nie myślałem wówczas o wydawaniu na poważnie. Po jakimś czasie zorientowałem się, że komiks polski okupowany jest przez komiksowe nawalanki pozbawione fabuły. Nie podobało mi się to i postanowiłem pokazać, że można wydawać ziny z normalnymi komiksami dla normalnych ludzi, którzy będą chcieli je kupić, mimo że nie ma w nich cyberżołnierzy, trupów i wybuchów. Stąd się wzięła późniejsza nazwa wydawnictwa „Michaś Potrafi”. Postanowiłem więc wydać numer z większą ilością autorów na VIII OKTK w Łodzi i okazało się to strzałem w dziesiątkę. Szybko zszedł cały nakład. To były czasy, gdy na giełdach komiksów w Łodzi było więcej kupujących niż wydawców, a nie na odwrót. Drzwi trzeszczały pod naporem śliniących się na widok komiksów fanów, którzy napierali, jakby chcieli je wyważyć. A jak otwarli, tłum rzucał się do stolików i każdy rywalizował z każdym, kto kupi szybciej… No a potem było już z górki. Tomek znalazł tanią drukarnię, szef dał mi nieoprocentowaną pożyczkę na wydanie piątego numeru i jakoś to się rozkręciło…

KZ: Skąd pomysł na tytuł magazynu kojarzący się raczej z branżą spożywczą?

MA: W latach dziewięćdziesiątych fani komiksów wiecznie chodzili na komiksowym głodzie, a ja chciałem ich nakarmić czymś zjadliwym… Miałem do wyboru „Krakersa” i „Biszkopta”, ale po fazie eksperymentów w kuchni zauważyłem, że biszkopty wchłaniają więcej wody niż krakersy, więc wybrałem „Krakersa”. Wiesz, chciałem, by to było treściwe pismo, a nie wodolejstwo…

KZ: Ewolucja zawartości „Krakersa” postępowała stosunkowo prędko. Czy kierowałeś się wówczas jasno sprecyzowanymi założeniami, opierając się na konkretnych wzorcach (np. komiksowej prasie frankofońskiej z jej złotych czasów), czy też wczesny etap bytu „Krakersa” znamionowała przysłowiowa radosna twórczość?

MA: Inspirowałem się „Relaxem” (stąd komiksy) i fanzinem Śląskiego Klubu Fantastyki „Fikcje” z lat PRL-owskich (stąd publicystyka i streszczenia komiksów, bo w „Fikcjach” streszczano zagraniczne książki). Jako że jestem indywidualistą i wszystko robię po swojemu, postanowiłem obok komiksów polskich publikować prace z innych krajów słowiańskich, autorów, którzy nigdy by nie zaistnieli na polskim rynku. Myślę, że to było swoistego rodzaju novum – coś, co pozwoliło wyrobić „Krakersowi” renomę i popularność… Po kilku numerach „Krakersa” zobaczyłem „AQQ”, które miało podobną formułę. Niemniej „Krakers” powstał niezależnie od „AQQ”.

KZ: Twój magazyn nie narzekał na brak „towarzystwa”, bo mniej więcej w tym samym czasie z powodzeniem funkcjonowała konkurencja – m.in. „KKK”, „ZNAKomiks”, „AQQ”, „Produkt” (nie wspominając już o całej masie kserowanych zinów). W przypadku redakcji ostatniego z wymienionych nie darzono „Krakersa” nadmiarem uwielbienia. Zdaje się, że nie obyło się bez docinek pod adresem efektów Twojej pracy… Z czego wynikł ten antagonizm?

MA: Należałoby o to zapytać Michała Śledzińskiego i jego psychoanalityka. Może to jakiś uraz z dzieciństwa? Nie wiem… Ale jeśli dzięki temu poczuł się lepszy i dowartościowany, jak prawdziwy mężczyzna, to niech mu na zdrowie będzie…

KZ: Pytanie z gatunku do bólu „oklepanych”, niemniej wypada je zadać. Jakiego rodzaju komiksy cenisz najbardziej? Frankofońskie, amerykańskie, rodzime produkcje? Czy któryś z gatunków darzysz szczególnym sentymentem?

MA: Lubię komiksy zachodnioeuropejskie i japońskie, z wyjątkiem nawalanek. Darzę też sympatią komiksy zza wschodniej granicy oraz polskie komiksy z czasów PRL-u, z których wiele stało na światowym poziomie. Nie darzę natomiast miłością komiksów o superbohaterach, w których na osiemnastu stronach wszyscy się biją, a na czterech rozmawiają lub udają, że nie dłubią w nosie. Dla mnie komiks musi posiadać ciekawą fabułę. Nie ekscytuje mnie, który superbohater któremu superbohaterowi mocniej skopie tyłek, tylko psychologiczna głębia, ciekawy pomysł i wciągająca narracja. Wśród komiksów amerykańskich także zdarzają się perełki, ale generalnie wrestling mnie nie bawi.

KZ: Co najmniej od kilkunastu miesięcy daje się zauważyć postępujący regres naszego rynku, co dotyczy nie tylko największego wydawcy, ale też i skromniejszych podmiotów wydawniczych. Równolegle na dawno niespotykaną skalę aktywizują się polscy twórcy. Obniżenie kosztów poligraficznych sprawiło, że mamy do czynienia z całkiem sporą gromadką nowej fali realizatorów komiksu. Czyżby historia zatoczyła swoiste koło i tym samym jesteśmy świadkami powtórki sytuacji z przełomu wieków – gdy w obliczu stosunkowo skromnej oferty wydawnictw dostarczających zagraniczne przedruki, aktywność wzmogli krajowi komiksiarze? Czy w tych realiach dostrzegasz szansę na rynkowy byt periodyku takiego jak „Krakers”?

MA: Nie wiem, co się dzieje na polskim rynku komiksów i prawdę mówiąc, nie za bardzo mnie to interesuje. Jak już wspomniałem, wyssało mnie z branży osiem lat temu, gdy Egmont przesycił rynek komiksowy, i straciłem z nią kontakt. Wracam z sentymentu, by sprawdzić, czy „Michaś Potrafi” jeszcze wydawać komiksy i czy będą tak atrakcyjne, że ktoś zechce je kupić. Zawsze byłem indywidualistą i robiłem wszystko po swojemu. Teraz też robię „Krakersa” nie po to, by naśladować innych, odbudowywać polski rynek komiksowy czy robić coś równie heroicznego, ale dla zwykłej przyjemności i radości wydawania. Bo lubię to robić…

KZ: U schyłku 2001 r. specjalizujące się w komiksie frankofońskim wydawnictwo „Motopol – Twój Komiks” zdawało się z impetem wkraczać na nasz rynek. Energicznie włączyłeś się w promowanie tegoż wydawnictwa, a z czasem sam podjąłeś się pracy w „Motopolu”. Jak wspominasz ten etap swojej aktywności?

MA: Bardzo dobrze. Sami do mnie zadzwonili, gdy byłem na bezrobociu i widmo głodu smętnie spoglądało mi w oczy. Zaoferowali pracę. To były całkiem przyjemne dwa lata życia. Niestety, były też minusy. Szef nie słuchał moich rad i sugestii, bo byłem tylko sprzedawcą i osobą odpowiedzialną za PR. Oprócz tego razem z Warlockiem tworzyłem internetową witrynę „Twojego Komiksu”, o której Witold Idczak w festiwalowej „Emefce” napisał, że to najlepsza strona wydawnictwa komiksowego w Polsce. Przybyłem do wydawnictwa pełen nadziei, że coś zmienię na lepsze, odcisnę jakieś piętno na wydawnictwie, a okazało się, że to ono odcisnęło piętno na mnie. Spis komiksów wartych wydania leżał, co jakiś czas ścierałem z niego kurz by skreślić kolejną pozycję, którą wydała konkurencja… Ale mimo to, miło wspominam ten czas, zwłaszcza czytanie komiksów w czasie fazy korekty. Kilka z moich pomysłów dośmieszyło „Gastona”…

KZ: Nawiązując do poprzedniego pytania: tzw. wieść gminna obarcza Cię domniemaną winą za brak publikacji przez „Motopol” ostatniego tomu „Rorka”. Ponoć były na to pieniądze; zabrakło natomiast przygotowanych materiałów, co sprawiło, że zamiast „Powrotu” wznowiono czwarty tom wspomnianego cyklu („Gwiezdne światło”). Ile w tym prawdy, a ile fikcji „życzliwie” usposobionych osób?

MA: To złośliwości. Największy wpływ na to, co się ukazywało, miał Xavier Retat, szef Motopolu, oraz Agata Piasny, jego prawa ręka. Miałem niewielki wpływ na politykę wydawniczą, a moje zdanie rzadko było brane pod uwagę. Powiodły się jedynie naciski na wydanie piątego i szóstego albumu „Rorka”. Próbowałem też naciskać w sprawie siódmego „Rorka” i piątego tomu „W kręgu podejrzeń”, ale nie udało się. Zależało mi jak diabli, bo wywindowałyby mi miesięczną sprzedaż. Osoby, które obarczają mnie winą za niewydanie ostatniego „Rorka”, przeceniają moją rolę w Motopolu. „Gwiezdne światło” wznowiono, bo to jedyny komiks, którego stan magazynowy się wyczerpał – zgodnie z polityką firmy, gdy jakiś komiks się wyczerpał, trzeba było go dodrukować. Niedługo potem firma zaczęła upadać i taki dodruk byłby już niemożliwy. W pewnym momencie złożyłem wypowiedzenie, bo miałem już dosyć obrywania ze wszystkich stron. Ze strony szefa, że nie sprzedaję „Michela Vaillanta” tak dobrze jak „Rorka”, a ze strony czytelników, że firma wydała kolejnego „Michela Vailanta” zamiast „Rorka”. Myślę, że szef nie wykorzystał wielkiej okazji, jaką dał mu los, czyli mnie. Znałem rynek komiksowy w Polsce od podszewki, gusta czytelników, a mimo to podejmując kluczowe dla firmy decyzje – co wydać, a czego nie – nie konsultował ich ze mną. O tym, co się ukaże, dowiadywałem się ostatni.

KZ: Od pewnego momentu dałeś się poznać jako osoba o ambicjach literackich. Czy wciąż realizujesz się na tym polu?

MA: Czasami coś tam skrobnę, ale generalnie zapał twórczy wyparował. To pewnie przez to globalne ocieplenie, o którym w mediach trąbią podczas zimowych zamieci…

KZ: Czy dzięki „Krakersowi” jakiś twórca odniósł sukces? Został zauważony?

MA: Myślę, że najlepiej na publikacji komiksów w „Krakersie” wyszedł Sławomir Kiełbus. Wcześniej o Kiełbusie słyszeli tylko czytelnicy „Angory”, w której ukazywały się jego paski i dowcipy. „Krakers” pozwolił mu pokazać się w środowisku komiksowym. Mniej więcej w okresie, gdy wydawałem dziesiąty numer „Krakersa”, w tym samym budynku co ja pracował Jarek Szkutak z kolegą i zaprzyjaźniliśmy się. Choć drogi nasze się rozeszły, po kilku latach nawiązał ze mną kontakt i zapytał, czy znam kogoś, kto nadawałby się do rysowania komiksów ekologicznych dla dzieci. No to dałem mu namiar na Kiełbusa, bo uważałem, że będzie idealny. Dzięki temu Sławek ma teraz na koncie już z dziesięć albumów komiksowych. Z kolei Jarosław Gach doczekał się kilku albumów komiksowych. Myślę, że sukces mógł również odnieść – i to na skalę europejska – Maciej Mazur, którego komiks w dziesiątym numerze „Krakersa” zobaczył Grzegorz Rosiński. Tak bardzo przypadła mu do gustu kreska, że zaproponował Maciejowi narysowanie trzeciego albumu „Fantastycznej podróży”. Niestety, z tego co mi wiadomo, Maciej nie zgodził się, by jego praca była firmowana nazwiskiem Rosińskiego, a on miał figurować jako kolorysta, czy coś w tym rodzaju… Myślę, że gdyby zacisnął zęby i przyjął ofertę, to wkrótce dostałby nowe zlecenia, które pozwoliłyby mu rozwinąć skrzydła i zaistnieć na rynku frankofońskim pod własnym szyldem. No, ale historia potoczyła się inaczej i aktualnie Maciej Mazur komiksów już nie rysuje, o czym niedawno mi napisał. Bardzo tego żałuję, bo to bardzo utalentowany rysownik, który popadł w zapomnienie.

KZ: Zawartość jubileuszowego „Krakersa” jest już znana. Miłym zaskoczeniem jest udział w antologii Romana Surżenki (autora warstwy graficznej albumu „Raissa”, inicjującego kolejną serię odpryskową od „Thorgala”). Jakim cudem udało Ci się nawiązać z nim współpracę? A przy okazji, kto zajmie się przekładem zaproponowanej przezeń opowieści?

MA: To nie jest miłe zaskoczenie. To jest OGROMNE zaskoczenie. Zwłaszcza dla mnie… Niechcący tak jakoś wyszło. Brakowało mi komiksów do nowego „Krakersa”. Kilku autorów przyłączyło do projektu, ale to było za mało, by zapełnić planowaną ilość stron. Wielu autorów przestało tworzyć, a jeszcze inni nie odpisywali. No i tak sobie chlipałem w poduszkę, że nikt mnie już chyba nie lubi, itd., aż przyszła mi do głowy myśl, by poszukać komiksów za granicą. Przejrzałem sporo stron internetowych, aż trafiłam na Deviantarcie na kilkustronicowy komiks science fiction, który mi się spodobał. Napisałem więc do – jak mi się wtedy zdawało – autora zapytanie, czy by nie dołączył do „Krakersa”, ale okazało się, że to nie jego komiks, że tylko go tłumaczył na angielski z rosyjskiego, ale dał namiary na autora – Romana Surżenko – i zażyczył powodzenia. Powtórzyłem pytanie autorowi, wyjaśniłem, że po ośmiu latach przerwy w piętnastą rocznicę „Krakersa” wydaję okolicznościowy numer i zapytałem, czy by nie dołączył do projektu, bo ma fajną kreskę i w ogóle. No i zaproponował mi lekką ręką trzy albumy z serii „Wielesław”, takiej słowiańskiej fantasy, których łączna ilość stron wyniosła siedemdziesiąt. Oczywiście od razu się zgodziłem. Było to jak cud. A potem zastrzelił mnie „niechcący” informacją, że narysował pierwszy album do nowej serii pobocznej „Thorgala”, który ukaże się lada moment. Najpierw byłem zszokowany, że dostałem siedemdziesiąt stron fajnego komiksu, a teraz, że stoi za tym rysownik „Thorgala – Louve”, a więc nie byle kto, bo byle kto „Thorgala” by nie rysował… Przez tydzień spać z wrażenia nie mogłem, łaziłem w kółko, radość we mnie pękała i wszystkich dookoła wkurzałem słowami „Surżenko się zgodził i dał siedemdziesiąt plansz! On rysuje Thorgala! Rany! Surżenko się zgodził i dał…” I tak na okrągło jak katarynka… Pewnie gdybym tak trajkotał kolejny tydzień, rodzina z domu by mnie wypędziła… Ale uspokoiłem się i nie muszę się już obawiać noclegowni… Zima się zbliża, więc ochłonąłem i mogę teraz spokojnie pracować nad rocznicowym „Krakersem”. A co będzie dalej, zobaczymy…

KZ: Obyśmy zobaczyli jeszcze niejednego „Krakersa” z tak rewelacyjnie zapowiadającym się materiałem. Dziękujemy bardzo za rozmowę.

MA: Wydanie okolicznościowe „Krakersa” z okazji piętnastej rocznicy powstania pisma będzie miało swą premierę najpóźniej 1 marca 2012 r. Obok wspomnianego wyżej Romana Surżenki, który przekazał wydawcy trzy albumy słowiańskiej fantasy do scenariusza Wiktora Agafonowa, swoje prace zaprezentują m.in. Szarlota Pawel (komiks o przygodach Jonki, Jonka i Kleksa), Wojciech Birek (album science fiction), Sławomir Kiełbus, Mikołaj Ratka (scen. Daniel Gizicki), Maciej Pałka, Jarosław Gach, Adam Święcki, Mateusz Skutnik, Marek Turek i Aleksander „Alex” Jasiński. Objętość antologii wyniesie 180 stron (format A5, czarno-biały, kolorowa okładka). Pierwszych 100 egzemplarzy minimalnego nakładu zostało zamówionych w rekordowym tempie zaledwie trzech tygodni od momentu ogłoszenia reaktywacji magazynu. Wciąż można jednak składać nowe zamówienia TUTAJ. „KZ” jest jednym z patronów medialnych tej inicjatywy.

Pytania zadawał Przemysław Mazur