PRZYGODY TINTINA – „PRZYGODY TINTINA, REPORTERA „PETIT VINGTIEME” W KRAJU SOWIETÓW”, „TINTIN W KONGO”
Tintin ma się czym pochwalić. Rozwiązywał zawikłane zagadki, odnajdywał legendarne skarby, rozbijał szajki narkotykowe i spacerował po Księżycu… Są jednak też pewne „rozdziały” życia, które wolałby zapewne przemilczeć. Tom, o którym za moment opowiem, zawiera bowiem najwcześniejsze przygody dzielnego reportera i są to – co tu wiele mówić – jedne z najbardziej prześmiewczych komiksów propagandowych, jakie w swoim życiu czytałem. Głównym przesłaniem obu opowieści wydaje się być to, że jeśli jesteś innej narodowości niż belgijska i przypadkiem wpadniesz na Tintina, prawdopodobieństwo jest takie, że albo będziesz próbował go zabić z wrodzonej podłości, albo czując maluśkość przed majestatem jego idealnej osoby, zaczniesz go wysławiać. Któżby przypuszczał, że debiut najbardziej umiłowanego tworu Hergégo miał tyle samo subtelności co disneyowskie „Der Fuehrer’s Face” z 1943 roku, gdzie Kaczor Donald śni o tym, jak koszmarnie wyglądałoby jego życie, gdyby urodził się nazistą…
„Tintin w kraju Sowietów” ukazał się po raz pierwszy w 1929 roku w ramach dodatku do magazynu katolickiego „Le Petit Vingtieme”. Już po pierwszych rysunkach widać, że Hergé był w roli rysownika dopiero początkującym. Historia opowiada o podróży tytułowego bohatera do ZSRR w celu przeprowadzeniu reportażu o panujących tam realiach. Miejscowe władze nie są specjalnie ucieszone tym pomysłem i reszta historii skupia się na ich próbach zabicia młodego reportera. Co ciekawe, na początku zostaje zasugerowane, że wszystkie kadry są wydarzeniami „udokumentowanymi” przez Tintina. Czyżby w oryginalnej intencji wszystkie jego przygody miały być jego własnymi relacjami? Cóż, jeśli tak się sprawy mają, to musiał mieć niesmacznie zawyżone ego albo ktoś niechcący wyciął stronę, w której planeta Krypton wybuchła i Tintin ocalał wysłany przez swoich rodziców rakietą na Ziemię. On nie jest tu po prostu zaradny i gotowy na każdą sytuację. On jest praktycznie niezniszczalny! Wystarczy raptem rzucić okiem na pierwszą i drugą stronę, gdzie jeden z agentów GPU podkłada pod siedzenie bohatera bombę. Choć wybuch jest tak silny, że niszczy CAŁY POCIĄG i najwyraźniej rozrywa na strzępy wszystkich pasażerów (jak zostaje później wspomniane – dwieście osiemnaście osób), Tintin stoi cały i zdrowy, mając po zamachu wyłącznie nieco poszarpane ubranie i podbite oko. Dalej jest już tylko „lepiej”. Tintin przeżywa uderzenie rozpędzonego pociągu, jednym nożykiem wystruguje śmigło do samolotu z gigantycznego drzewa, a gdy zostaje postrzelony z kałasznikowa, po krótkiej nieprzytomności powstaje i (kompletnie zapominając o ranie) ma dosyć siły, by powalić niedźwiedzia… Gołymi rękoma!!! Nie ma tu ani trochę realizmu, z którego były znane późniejsze historie. Przeciwnie, wszystko jest tu kreskówkowe.
Uproszczona kreska ma także swój urok. Twarz Tintina nie była nigdy znana z bycia bogatą w detale, jednak tu pozbawiony zostaje brwi i w większości scen – ust. W rezultacie przez większość czasu naprawdę ciężko zinterpretować, jakie okazuje emocje, jednak nie jest to wadą. Przeciwnie, wypada to przekomicznie – zwłaszcza moment, w którym Tintin prowokuje jednego z Sowietów, krzycząc: „Kretyn! Głupek! Idiota!” Ba! Bawi nawet scena, w której bohater myśląc, że wszystko stracone, zaczyna spisywać swój własny testament, gdyż wygląda tak, jakby podchodził do sprawy z kompletną nonszalancją. Miluś z kolei jest tu nie tylko bardzo ekspresyjny, ale o wiele bardziej gadatliwy niż normalnie, co drugi kadr rzucając jakiś komentarz-perełkę.
Główną atrakcją jest jednak wspomniana propaganda. Z jednej strony nie jest to nic specjalnie szokującego, biorąc pod uwagę, że większość z przedstawionych rzeczy nie odbiega tak daleko od prawdy, z drugiej zaś – ciężko się nie śmiać z tego, do jakiego stopnia autor demonizuje miejscowych – w scenie, w której para ruskich policjantów widząc Milusia, postanawia „dla rozrywki” przywiązać mu kamień do szyi i wrzucić go do wody (!!!) czy w momencie, gdy Tintin zostaje zaprowadzony na komisariat, gdzie jeden z funkcjonariuszy postanawia – ot tak – strzelić go z pistoletu w tył głowy. Złowrodzy agenci GPU czyhają na każdym kroku, w sumie wydają się stanowić większość populacji państwa, której reszta to w większości przymierające głodem chłopstwo. Przedstawienie Niemiec, choć krótkie, także pozostaje dalekie od obrazu gościnnego państwa, gdyż bohater zostaje na dzień dobry aresztowany i osądzony o coś, czego nie zrobił. Nie dostając nawet okazji powiedzenia czegokolwiek na swoją obronę, zostaje wtrącony do więzienia.
Kompletnie inaczej ma się sprawa z przygodami Tintina w Kongo. Tu Hergé co prawda nie upadla miejscowych, za to ogłupia ich kompletnie. Każdy napotkany przez Tintina Murzyn jest tchórzliwy, leniwy, zacofany i niezbyt rozgarnięty, a autor nie szczędzi okazji, aby te cechy wyeksponować. Nie jest to oczywiście nic nadzwyczajnego, bowiem takie wyobrażenia czarnoskórych były w owym okresie uważane za normalne (robiłem o tym wzmianki w ramach recenzji „Lucky Luke’a” i „Popeye’a”) i Hergé nie musiał być nie wiadomo jakim rasistą, by przedstawić rdzennych mieszkańców Afryki w taki, a nie inny sposób. Co naprawdę powala na kolana, to nastawienie miejscowych do osoby Tintina. Najwyraźniej jego wyczyny we wcześniejszej historii odbiły się na Czarnym Kontynencie głośnym echem, bowiem wszyscy wiedzą, kim jest. Są przy tym niezwykle podekscytowani spotkaniem z młodzieńcem, który budzi w nich respekt i podziw. Ba! Na przedostatnim kadrze jeden z czarnoskórych oddaje pokłon totemom w kształcie Tintina i Milusia – i choć oczywistą intencją autora było, że monument został wzniesiony jako uznanie dla wszystkich heroicznych czynów, jakich Tintin dokonał w Afryce, mam dziwne wrażenie, że ów obiekt kultu stał jeszcze przed jego przybyciem. Zanim bohater ma okazję opuścić statek z Brukseli, widzimy wyczekujących go miejscowych, a po chwili ustawia się spory tłumek wiwatujący radośnie na jego powitanie. Ostatecznie komiks został stworzony jako propagandówka prokolonizacyjna, więc przedstawienie Kongo jako miejsca niezwykle gościnnego było jak najbardziej pożądane. Niestety, ogłupienie miejscowych w celu podkreślenia potrzeby „niezbędnego” wpływu „wspaniałych białych” to już gorsza sprawa…
Warto zaznaczyć, że zawarty w tomiku „Tintin w Kongo” nie jest pierwowzorem wydanym w 1931 roku, a jego kolorowym remakiem z 1946 r., gdzie Hergé usunął bardziej kontrowersyjne akcenty, jak chociażby Tintina mówiącego afrykańskim dzieciom, że ich ojczyzną jest Belgia czy też momenty, gdzie wraz z Milusiem otwarcie krytykują tubylców za ich taką, a nie inną naturę. Niestety, nawet w złagodzonej wersji komiks pozostaje miejscami co najmniej szokujący. Ciężko się nie śmiać ze sceny, w której Tintin przyczynia się do wykolejenia pociągu, po czym z wyższością zagania pasażerów, by postawili pociąg z powrotem na tory. Sama historia wydaje się nieco bardziej dopracowana od wcześniejszej, choć ciągle pozostaje dosyć linearna i jednak nie mniej w niej naprawdę rozbrajających momentów. Głównymi antagonistami są tym razem amerykańscy gangsterzy prowadzący nieczyste interesy na terenie belgijskiej kolonii. Sporą część historii Tintin spędza, zmagając się z miejscową fauną, gdzie, niestety, prędko zostanie znienawidzony przez wszystkich miłośników zwierząt, bowiem nie tylko bierze udział w polowaniu, ale przyczynia się do masakry całego stada antylop.
Pomimo sporej dawki i tak bezpardonowego okrucieństwa wobec zwierząt, nie znajdziemy w tej edycji sceny, w której Tintin uśmierca Bogu ducha winnego nosorożca, wiercąc dziurę w jego grzbiecie, a następnie umieszczając w niej dynamit, sprawiający, że niebawem ze zwierzaka zostaje… no właśnie – nie za wiele. Substytut w nowej wersji jest w kontraście dosyć nijaki. Komiks zresztą ciągle spotyka się z ostrą krytyką. Do tego stopnia, że w Anglii usunięto go z działu dla dzieci, a w dostępnej wersji umieszczono przedmowę wyjaśniającą historyczny kontekst. Obydwie pierwsze przygody Tintina jako jedyne nie doczekały się animowanej adaptacji w ramach kultowego serialu z lat dziewięćdziesiątych. Nawet w nowym filmie Spielberga, gdy bohater wchodzi do swojego gabinetu i widzimy serię urywków z gazet nawiązujących do przygód, które miały miejscem przed tomami „Krab o złotych skrzypcach” i „Tajemnica Jednorożca”, wyprawa do ZSRR i Kongo (chyba) jako jedyne zostają pominięte.
Pierwsze dwie przygody Tintina są naprawdę warte zakupu. Miło zobaczyć początki zarówno bohatera, jak i jego twórcy, a całość to nie tylko przyjemny w lekturze komiks, ale też kawałek historii ukazujący ówczesną mentalność. Warto też zaznaczyć, że dla „Tintina w kraju Sowietów” to pierwsza publikacja w Polsce…
Maciek Kur
„Przygody Tintina” – „Przygody Tintina, reportera ‘Petit Vingtieme’ w Kraju Sowietów”, „Tintin w Kongo”
Scenariusz i rysunki: Hergé
Wydawnictwo: Egmont
Wydanie: I
Liczba stron : 206
Papier : kredowy
Data wydania : 10/2011
Oprawa: twarda
Druk: kolor
Cena: 49,99 zł