LIGA NIEZWYKŁYCH DŻENTELMENÓW: STULECIE 1969
Kiedy czytam kolejne części „Ligi niezwykłych dżentelmenów”, stresuję się jak pierwszak na kolokwium. Gdy rozejrzę się po pokoju i zapomnę, że nikt mnie nie egzaminuje z wiedzy o popkulturze, ciśnienie nieco puszcza, a strony przewracane są z mniejszym drżeniem rąk. Co wcale nie znaczy, że nie wpatruję się w każdy kadr nieco dłużej niż w innych komiksach – szukam, analizuję, czasami krzyknę: jest!
Komiks Moore’a jest bowiem zakodowaną zabawą, traktującą o zależnościach między różnymi tekstami, konwencją sprawdzającą, na ile może pozwolić sobie autor, gdy próbuje mieszać fikcyjne światy. W „Lidze niezwykłych dżentelmenów: Stulecie 1969” mamy dokładnie to samo, co we wcześniejszych odsłonach serii – z pozoru niekoherentne inspiracje tworzą miks fabularny trzymający się – o dziwo – kupy. Tym razem bardzo dobrze znani czytelnikowi Allan Quatermain, Mina Harker i Orlando, przybywają do Londynu, aby pokrzyżować plany stworzenia tzw. Księżycowego Dziecka (taki eufemizm, który oznacza mniej więcej – antychrysta). Już kiedyś próbowano w ten sposób zniszczyć świat przy pomocy potomka niejakiej… Rosemary. Międzytekstowe skakanie po inspiracjach zaczyna się już od pierwszej strony, bowiem Era Wodnika, czasy hipisów, formowania się kontrkultury to rzeczywistość wręcz ociekająca tematami, które mogłyby natchnąć pisarza-postmodernistę. Inspirująca jest, jak autor sam wspomina w wywiadach, Nowa fala w science fiction, a w tym przypadku – pulpowe historyjki kosmiczne, które inspirują brytyjskiego scenarzystę nie mniej niż dzieła z tzw. wyższej półki. Nie będę psuł zabawy, ale należy wypatrywać w kadrach nawiązań do kultowych filmów szpiegowskich (i wcale nie chodzi tutaj tylko o Jamesa Bonda, to by było za płytkie), muzyki rockowej, a także metafikcji; jednym z najbardziej wyrafinowanych dowcipów z tego albumu jest ukazanie The Rutles jako realnie istniejącego zespołu. Kto zna twórczość grupy Monty Pythona, ten wie, że ta parodia Beatlesów została stworzona tylko na potrzebę kilku skeczy. Taka jest właśnie konwencja „1969”: kiedy trzeba, łopatologicznie bijąca smaczkami po oczach, kiedy indziej – wyrafinowana w swojej zabawowości.
Szkoda tylko, że Kevin O’Neil lepiej radził sobie z wiktoriańskim steampunkiem i przyportową scenerią z wcześniejszych odcinków serii. Tutaj jest dla niego jakby za kolorowo, za różnorodnie, za czysto i psychodelicznie. Nie ma takich wyrywających szczękę z zawiasów scen, jak na przykład formujący się Jekyll, okryty brązowymi łachmanami. Oczywiście to ciągle kawał świetnej rysowniczej roboty, lecz pierwszy raz podczas lektury „Ligi niezwykłych dżentelmenów” nie potrafię wskazać sceny, która robiłaby na mnie wrażenie. Graficznie jest dobrze, fabularnie – ciągle mistrzowsko. Proporcje powinny być jednak bardziej pięćdziesiąt na pięćdziesiąt.
Polecić ten album należy nie tylko bezkrytycznym miłośnikom twórczości Moore’a. Także ci, którzy nie wierzą, że Brytyjczyk jest jednym z najbardziej utalentowanych i inteligentnych wirtuozów medium obrazkowego, mogą w końcu zauważyć, że spektrum tematyczne i intertekstualne zabawy wydają się nie mieć końca. Obecność tego komiksu nie jest smutnym potwierdzeniem tezy, że wszystko już napisano, wszystko powiedziano, że można tylko przetwarzać, a kultura umiera… Moore przetwarza i będzie przetwarzał, dopóki się mówi i pisze. Trudno zetrzeć tę „niezwykłodżentelmeńską” formułę.
Jakub Koisz
„Liga niezwykłych dżentelmenów: Stulecie 1969”
Scenariusz: Alan Moore
Rysunki: Kevin O’Neill
Wydawnictwo: Egmont
Data wydania: 28 listopad 2011
Seria: „Liga niezwykłych dżentelmenów”, Mistrzowie Komiksu
Druk: kolor
Oprawa: twarda
Stron: 80