CHMIELA SŁÓW KILKA

Niedawnymi czasy przeczytałem najnowsze dzieła dwóch moich mistrzów z lat młodości, Franka Millera i Grzegorza Rosińskiego.

Pierwszy skończył wreszcie komiks, nad którym pracował od dziesięciu lat (wow!). „Holy Terror” zaczął się jako projekt o Batmanie walczącym z Al-Kaidą, a skończył jako komiks o zupełnie innym zamaskowanym superbohaterze, ponieważ Frank uznał, że Mroczny Rycerz jest zbyt kompromisowy jak na taki temat. W związku z tym możemy przeczytać komiks o Batmanie i Catwoman walczących z terrorystami, tyle że mają inne kostiumy, pseudonimy i zabijają złych ludzi (wow!). Miller bardzo źle przyjął wydarzenia z jedenastego września i stąd pomysł na komiks o miażdżeniu islamskiego terroryzmu twardym amerykańskim butem. Niestety, z uwagi na fakt, że artysta od pewnego czasu zjeżdża po równi pochyłej (i nie pomógł nawet bardzo dobry „All-Star Batman and Robin”), „Holy Terror” jawi się jedynie kolejnym przystankiem w tej podróży. Tragiczne wręcz bazgroły, karykaturalne rysunki i idiotyczny scenariusz w zestawieniu z naprawdę istotną tematyką dają efekt parodii. Najgorsze, że chwilami w kompozycji planszy lub w tle kadru widać dawne mistrzostwo Millera, co pozwala na zadanie pytania: czy już nie potrafi, czy tylko mu się nie chce?

Frank jawił mi się niegdyś jako lewak w komiksowym show-biznesie (dało się to odczuć w „The Dark Knight Returns” i „Give Me Liberty”) i choć ostatnio wydaje się, że przeszedł na drugą stronę barykady, to jego zmiana poglądów przypomina zacietrzewienie licealisty podczas dyskusji na godzinie wychowawczej. Co z tego, że Miller w „Holy Terror” uderza w barak i ośmiesza Hillary, krytykując polityków i gloryfikując prostych Amerykanów? To przecież właśnie prości Amerykanie wierzą w niesienie demokracji tylko tam, gdzie jest ropa lub inny żywotny interes nowego imperium. I tak naprawdę, czy aktualny prezio jest alkoholikiem z Teksasu, czy liberałem (tym fajniejszym medialnie, że czarnym), niczego tu nie zmienia. Obaj są tylko lalkami na sznurkach. To, że Miller żyje w jakiejś ułudzie i nie dostrzega istoty problemu, że traktuje terrorystów jedynie jako świrów, jest smutne. Co prawda, to są żałosne świry, ale i za nimi ktoś stoi i nimi ktoś steruje, realizując własne interesy – i jeśli ktoś zakłada na siebie bombę z gwoździami, warto się zastanowić, co jest tego przyczyną. Po Franku można było spodziewać się takich przemyśleń. Niestety, „Holy Terror” czyta się jak zapis mokrego snu przygłupa ogarniętego żądzą zemsty.

Na szczęście, kiedy jeden idol nurza się w błocie, drugi powraca do świetności. Może zresztą nie tyle idol, co tworzona przez niego seria. Po latach zwątpienia w ukochany cykl mojego dzieciństwa, po kolejnych fabularnych potworkach produkowanych przez Van Hamme’a i Sentego, „Thorgal” odzyskuje dawny blask. Może jeszcze nie z okresu od „Alinoe” po „Wilczycę”, ale jest dobrze – tak na poziomie „Słonecznego miecza” czy „Korony Ogotaya”. Zwarta intryga, dobrze napisana i kilka scen, od których autentycznie zakręciła mi się łza w oku. A to już coś. Czytałem „Statek miecz” tak jak wspomniane wcześniej albumy. Jakbym znowu był dzieciakiem z podstawówki z nowym „Thorgalem” w dłoniach. Rosiński wyczynia rzeczy absolutnie cudowne, a niektóre kadry nadają się po prostu do oprawienia i powieszenia na ścianie. Teraz, gdy Sente udowodnił, że jednak potrafi, może uda wyprowadzić się tę serię na właściwe tory. Byle tylko zakończył już gejowski wątek erpegowy i przeszedł do konkretów takich jak w tym albumie. Czego sobie i Wam życzę.

Łukasz Chmielewski