DAREDEVIL WEDŁUG FRANKA MILLERA

UCZŁOWIECZONY SUPERBOHATER


222x300

Zaryzykuję stwierdzenie, że styczeń 1981 roku to przełomowy moment w historii amerykańskiego komiksu. Wtedy właśnie samodzielne stery słabo sprzedającego się dwumiesięcznika „Daredevil” przejął młody, obiecujący artysta Frank Miller i od tego momentu zmieniło się wszystko.

DAREDEVIL Vol. 1 #168-191

Miller nie był wówczas debiutantem, w 1979 roku zwrócił na siebie uwagę dwoma numerami „The Spectacular Spider-Man” (#27, 28), w których główny bohater korzysta z pomocy Daredevila. Bohater w czerwonym trykocie wyraźnie spodobał się Millerowi, który zdołał namówić decydentów Marvela, aby po odejściu Gene’a Colana powierzyli mu rysowanie regularnej serii. Miller zadebiutował w numerze sto pięćdziesiątym ósmym, od razu zbierając bardzo pozytywne recenzje. Numer ten, wraz z pięcioma kolejnymi, był jednocześnie finałem pracy scenarzysty Rogera McKenziego. Miller już w tych numerach współpracował z McKenziem przy tworzeniu poszczególnych fabuł, stąd to właśnie jemu postanowiono przekazać także pisanie scenariusza po odejściu dotychczasowego pisarza. I właśnie w styczniu 1981 roku – od numeru sto sześćdziesiątego ósmego – Frank Miller wraz z ulubionym od tamtego momentu współpracownikiem, Klausem Jansonem, przejęli całkowitą odpowiedzialność za serię. Czas pokazał, że była to jedna z najlepszych decyzji Marvela w historii: ze względu na rekordową popularność dwumiesięcznik błyskawicznie stał się miesięcznikiem, zaś mit komiksowego superbohatera został pchnięty na zupełnie nowe tory. Nie będąc zależnym od nikogo, Miller mógł wcielić w życie pomysły, o których marzył od początku kariery, zmieniając zupełnie nastrój, ale też poziom dojrzałości opowieści.

Miller zawsze myślał o tworzeniu komiksów w stylu noir, tymczasem wydawcy pozwalali mu rysować jedynie komiksy superbohaterskie. Mając tym razem swobodę działania, zaczął tworzyć przygody Daredevila tak, jakby tworzył klasyczny czarny kryminał. Komiks jest więc o wiele bardziej mroczny niż dotychczas (zarówno w sensie fabularnym, jak i wizualnym), zaś postacie są bardziej niejednoznaczne.

Kolejnym elementem udanie inkorporowanym do uniwersum Daredevila była fascynacja Millera japońskimi wojownikami ninja i sztukami walki. Zaobserwować można ją nie tylko w starannie zaaranżowanych scenach walki, ale też w zupełnie nowym wątku sagi, przedstawiającym odwieczną rywalizację dwóch klanów ninja, w którą wplątany mimochodem zostaje Daredevil. To jeden z głównych motywów fabularnych za kadencji Millera.

Zasadniczej rekonstrukcji uległa postać głównego bohatera. Wbrew utartemu poglądowi to nie Batman jest pierwszym superbohaterem, który został „odbrązowiony”; można odnieść wrażenie, że zanim Miller wymyślił „Powrót Mrocznego Rycerza” oraz „Batman: Rok pierwszy”, przetestował pewne pomysły na herosie Marvela. Daredevil jest więc tutaj bohaterem wątpiącym, niekonsekwentnym, a przede wszystkim popełniającym błędy. Pragnie czynić dobro, lecz nieświadomie powoduje całą masę szkód.
Miller słusznie zauważył pewną odmienność Śmiałka. Podczas gdy każdego innego superbohatera definiuje jego szczególna moc czy umiejętność, Daredevila określa pewien deficyt – uszkodzony narząd wzroku. Idąc dalej tym tropem, najwłaściwszym sposobem opowiadania o nim jest koncentracja na jego ograniczeniach fizycznych i psychologicznych – pokazanie, jak mimo wszelkich przeciwności przełamuje słabość, aby pozostać herosem.

Zwraca uwagę rozbudowana warstwa psychologiczna serii. Murdock to człowiek z krwi i kości, który nieraz płaci wysoką cenę za swą walkę o lepszy świat. Zdarza mu się popełnić błąd bądź postąpić niezrozumiale, a nawet pod wpływem silnych emocji sprzeniewierzyć się przeciwko własnemu kodeksowi moralnemu. W numerze sto sześćdziesiątym dziewiątym Daredevil w finale pojedynku z Bullseye’em ratuje swemu wrogowi życie. Zdaje sobie sprawę z tego, że w ten sposób daje rywalowi możliwość popełniania kolejnych zbrodni, jednak uznaje, że od poczucia winy ważniejsza jest zasada, aby w kostiumie zawsze postępować szlachetnie. Jednak już kilka numerów później, pod wpływem rozpaczy po śmierci Elektry, po kolejnej batalii z Bullseye’em, celowo pozwala wrogowi spaść z wysokości, co niemal kończy się śmiercią.

Takie zachowanie superbohatera z pewnością zaszokowało ówczesnych czytelników, jednak jeszcze bardziej zadziwiający jest numer sto dziewięćdziesiąty pierwszy, w którym Frank Miller pożegnał się z regularną serią. Wydawać by się mogło, że będzie chciał zrobić to w tonie podniosłym i optymistycznym, ale nic podobnego. Cała opowieść sprowadza się do rozmyślań Daredevila nad łóżkiem będącego w śpiączce Bullseye’a. I nie są to refleksje optymistyczne. Matt ujawnia w nich olbrzymie pokłady frustracji i rozgoryczenia. W zasadzie poddaje pod wątpliwość sens swojej działalności w trykocie, dostrzegając coraz bardziej, że taki sposób działania do niczego nie prowadzi, zaś ograniczenia moralne, które narzuca bycie po stronie „tych dobrych”, powodują, że zawsze będzie w gorszej pozycji niż „ci źli”. Przygnębiające wrażenie potęguje jeszcze zawarty w tym komisie wątek chłopca, dla którego Daredevil jest idolem. Niestety, fascynacja ta doprowadza w konsekwencji do tragedii, tak jakby Miller chciał powiedzieć: „Przemoc czyniona w imię dobra jest tak samo niszcząca, jak przemoc czyniona w imię zła”. Dziś aż trudno wyobrazić sobie, że Marvel mógłby zgodzić się na publikację tak depresyjnego, tak demitologizującego superbohaterski koncept komiksu.

Dbałość o realizm psychologiczny widać też choćby w historii, w której Murdock traci na skutek eksplozji swój „radar”. Kiedy pod okiem Sticka, swojego mentora, próbuje odzyskać swój dar, szybko okazuje się, że przyczyna nie jest natury fizycznej, lecz psychologicznej. Aby odzyskać pełnię umiejętności, Matt musi cofnąć się do dzieciństwa i skonfrontować z nieuświadomionymi sobie do tej pory lękami.

Miller słusznie zwrócił uwagę, że wiarygodność psychologiczna Daredevila zostanie wzmocniona, jeśli wokół niego pojawią się inne realistyczne postacie. Amerykański twórca zrezygnował niemal zupełnie z klasycznych superzłoczyńców, zaś na pierwsze miejsce w galerii wrogów wysunął zaczerpniętego z łamów „Spider-Mana” Wilsona Fiska, czyli Kingpina. Postać ta nie posiada żadnych supermocy, zaś jego główną siłą są intelekt, pieniądze i gigantyczna, świetnie zorganizowana gangsterska machina. Co ważne, w „Daredevilu” Miller wyposażył Kingpina w niezwykle silną motywację, nie tylko napędzającą do działania, ale również urealniającą go psychologicznie. Fisk porzuca życie króla przestępczego światka w imię miłości do swej żony Vanessy, wraca jednak do niego po jej tragicznej śmierci, zaś kryminalną działalność traktuje od tej chwili jak narzędzie zemsty i ekspresji rozpaczliwego gniewu. W ten sposób Kingpin staje się z jednej strony postacią bardziej wiarygodną, z drugiej zaś – w pewnym sensie tragiczną.

Jedynym właściwie typowym superzłoczyńcą podczas runu Millera jest Bullseye, ale i ta figura przechodzi zasadniczą metamorfozę. Przestaje być on papierową postacią w idiotycznym kostiumie, a staje się prawdziwym nemezis protagonisty. Od pewnego momentu relacja Daredevila z Bullseye’em przypomina relację Batmana z Jokerem – obaj trwają w śmiertelnym klinczu, z którego właściwie nie ma jak uciec. Każda kolejna reakcja rodzi coraz brutalniejszą kontrreakcję drugiej strony, spirala wzajemnej wrogości nakręca się coraz mocniej aż do tragicznej eskalacji, która zresztą następuje wraz ze śmiercią Elektry.

Frank Miller zadbał również o rozwinięcie postaci towarzyszących „cywilnemu” wcieleniu Daredevila, czyli Mattowi Murdockowi. Nie tylko mamy więc głębszą relację z Foggym (istotny wątek jego problemów osobistych, które ukrywa przed wspólnikiem), ale przede wszystkim rozbudowane jak nigdy wcześniej życie miłosne Murdocka: Matt jest tu rozdarty między trzema, a właściwie nawet czterema kobietami. Na pierwszy plan wysuwa się oczywiście Elektra, wielka miłość Matta i jednocześnie bezwzględna wojowniczka ninja. Dziś każdy czytelnik (nie tylko amerykańskich) komiksów zna doskonale tę postać, co jest o tyle niezwykłe, że jej komiksowy żywot trwał bardzo krótko – zadebiutowała w pierwszym zeszycie ze scenariuszem Millera (#168), zaś zginęła z rąk Bullseye’a w numerze sto osiemdziesiątym pierwszym.

Miller od zawsze uważał za niedorzeczność pomysł, aby superbohaterowie wiązali się uczuciowo ze zwyczajnymi dziewczynami. Stając się głównym rozgrywającym serii, postanowił dać Daredevilowi partnerkę równego mu formatu. Znajomość obojga jest krótka, ale emocjonalnie niebywale intensywna, miotająca się od erotycznej fascynacji po śmiertelną nienawiść. Zresztą sama bohaterka zdaje się składać z samych sprzeczności: jest jednocześnie piękna i mordercza, wrażliwa i bezwzględna, altruistyczna i pełna zła. Fakt, że mimo to jest psychologiczne przekonująca i dosłownie oczarowała czytelników, dowodzi mistrzostwa Franka Millera w tworzeniu realistycznych postaci. Warto zresztą przy tym zwrócić uwagę na intrygującą freudowską aluzję zawartą w jej imieniu („kompleks Elektry” to termin psychoanalityczny określający nieświadomy popęd seksualny córki do ojca, co – jeśli pamiętamy wyjątkową relację Elektry z ojcem oraz jej gwałtowną przemianę po jego śmierci – daje sporo do myślenia).

Naturalnie wszystkie te niezwykłe pomysły na dłuższą metę na nic by się zdały, gdyby zostały ubrane w mało atrakcyjną formę. A właśnie sposób opowiadania i rysunki Franka Millera to kolejna przyczyna ogromnego sukcesu serii. Kreska od samego początku wyróżnia się dbałością o szczegóły, jest mroczniejsza, odważniej operuje plamami czerni. Miller jako pierwszy na taką skalę wykorzystał tu filmowy sposób montażu i kompozycji poszczególnych kadrów. Plansze konstruowane są ciekawie, szczególnie w kluczowych momentach Miller potrafi zatrzymać się na chwilę, skoncentrować uwagę czytelnika na jakimś geście czy przedmiocie, aby podkreślić wrażenie dramatyzmu, rozpaczy czy samotności. Jednocześnie niezwykłej intensyfikacji uległy sceny utarczek. Wykorzystując wzory z japońskiej mangi, Miller podniósł widowiskowość sekwencji walk na niespotykany dotąd poziom. Skutecznie przy tym unikał rutyny, za każdym razem zaskakując jakimiś oryginalnymi pomysłami formalnymi (jak np. w sekwencji z numeru sto siedemdziesiątego pierwszego, w której Daredevil rozprawia się z bandziorami w pomieszczeniu oświetlonym jedynie wąskim snopem światła latarki Wilsona Fiska).

Na osobny akapit zasługuję scenografia serii. Nowy Jork Millera to zupełnie inne miejsce niż Nowy Jork Spider-Mana; jest bardziej mroczny i bardziej niebezpieczny. Właściwie pod ołówkiem Millera staje się jednym z bohaterów opowieści; jego charakterystyczne mroczne zakamarki, zaopatrzone w wodne wieże dachy czy strzeliste drapacze chmur są równie istotne dla fabuły, jak poczynania poszczególnych postaci. Nie od rzeczy będzie zauważyć, że Miller przez wiele lat mieszkał w Hell’s Kitchen, czyli dzielnicy, w której rozgrywa się akcja komiksu, i stąd niewątpliwie wspaniałe wyczucie atmosfery tamtego miejsca.

Daredevil: Born Again

W sto dziewięćdziesiątym pierwszym numerze Frank Miller pożegnał się z Daredevilem, ale – jak się okazało – nie na długo. Już w dwieście dziewiętnastym numerze powrócił z ciekawym, dziejącym się na prowincji one-shotem z klasycznymi rysunkami Johna Buscemy. Ale to było tylko preludium: w numerach 227-233 opublikowana została siedmioczęściowa historia „Born Again” ze scenariuszem Millera oraz rysunkami Davida Mazzucchelliego i kolejne bariery w komiksie superbohaterskim zostały przełamane.

W chwili rozpoczęcia opowieści Matt Murdock notuje fatalną życiową passę: niemal w tym samym momencie porzuca go dziewczyna, urząd podatkowy zamraża jego konto, zaś bank domaga się spłaty zaległych rat kredytu. Dodatkowo Matt nie tylko nie może znaleźć pracy, ale zostaje oskarżony o łapówkarstwo i krzywoprzysięstwo, co dla adwokata jest równoznaczne z wyrokiem zawodowej śmierci. Kiedy w powietrze wylatuje budynek z jego mieszkaniem, staje się jasne, że czarna seria nieszczęść nie jest przypadkiem. Murdoch coraz gorzej radzi sobie z presją sytuacji. Zaczyna zachowywać się dziwnie, a co gorsza, zaczyna myśleć paranoicznie – wydaje mu się, że wszyscy (nie wyłączając najbliższych osób, jak choćby Foggy) uczestniczą w spisku mającym go pogrążyć. Wreszcie wychodzi na jaw, że za wszystkim stoi nemezis Śmiałka – Kingpin, a kluczowy moment wydarzył się kilka miesięcy wcześniej, kiedy to Karen Page (była sekretarka Murdocka, a obecnie gwiazdka filmów porno i narkomanka) sprzedaje jednemu z ludzi Fiska prawdziwą tożsamość Daredevila.

Czytając komiks, trudno nie odnieść wrażenia, że Miller postanowił posunąć się jeszcze dalej niż poprzednio. Tym razem opowiada więc historię upadku i – zgodnie z tytułem – ponownego odrodzenia bohatera. Upadek jest tu niezwykle prawdziwy i przerażający, obserwujemy systematyczną destrukcję Daredevila, i to pod każdym względem: materialnym, zawodowym, fizycznym oraz psychicznym. Miller atakuje czytelnika silnymi emocjami, świetnie zderzając ze sobą dramatyczną fabułę z chłodną, rzeczową narracją. Wrażenie to podkreślają szczegółowe, pełne okrucieństwa rysunki Davida Mazzucchelliego. W swoim pierwotnym runie Miller mocno podniósł poprzeczkę drastyczności, jednak w „Born Again” jeszcze ją przeskakuje z dużym zapasem. Nie ma tu żadnego miejsca na półśrodki, przemoc pokazana jest z całą swoją dosłownością: scena, w której Matt stoi nad zakrwawionym, pobitym do nieprzytomności Kingpinem, robi wrażenie, a jej wymowy nie umniejsza nawet fakt, iż okazuje się tylko fantazją Murdocka.

Radykalizm „Born Again” nie dotyczy tylko obrazowania przemocy. Warto zauważyć, iż w latach osiemdziesiątych komiks amerykański dopiero nieśmiało podnosił głowę po nagonce z lat pięćdziesiątych oraz wprowadzeniu zasad Kodeksu Komiksowego. Co prawda, presja związana z obecnością na okładkach znaczka „Approved by the Comics Code Authority” zmalała, jednak mainstreamowi twórcy nadal starali się omijać z daleka drażliwe, poważniejsze tematy. Tymczasem Miller, pisząc scenariusz „Born Again”, postanowił złamać tak wiele zasad Kodeksu, ile się dało: mamy więc dużą dawkę realistycznie narysowanej przemocy; mamy silny wątek narkomanii i środowiska z nią związanego; mamy, choć nieco bardziej dyskretnie zarysowaną, ale jednak – kwestię pornobiznesu, wreszcie pojawia się, niespotykany do tej pory w „Daredevilu”, wątek religijny. Co ważne, wszystkie te elementy nie służą Millerowi do prymitywnego szokowania, lecz stanowią świadomie wykorzystany budulec opowieści. „Born Again” nie jest drastyczny, aby stać się komiksem dla dorosłych. Odwrotnie: jest komiksem dla dorosłych i dlatego jest drastyczny.

Daredevil: Love and War

Kiedy wydawało się, że Miller doszedł do ściany i nie będzie już miał nic nowego w temacie Daredevila do powiedzenia, zaskoczył po raz kolejny. Jeszcze w tym samym 1986 roku światło dzienne ujrzała nowela graficzna „Love and War” ze scenariuszem Franka Millera oraz rysunkami Billa Sienkiewicza.

Komiks uznać można za swego rodzaju pomost fabularny pomiędzy wcześniejszymi dokonaniami Millera w serii a „Born Again”, wyjaśniający, dlaczego w tym drugim Kingpin z taką zawziętością niszczy życie Murdocka. Jednocześnie nieco odrealniony, baśniowy charakter albumu sprawia, że można potraktować go równie dobrze, jako wyjęty zupełnie ze standardowej linii fabularnej.
Jak pamiętamy z łamów serii, Kingpin odnajduje swoją, uznaną za zmarłą, żonę Vanessę, jednak urazy, których doświadczyła, powodują u niej katatonię i brak kontaktu ze światem zewnętrznym. W „Love and War” król zbrodni postanawia więc zapewnić swojej ukochanej najlepszą pomoc, jaka jest możliwa. W tym celu porywa wybitnego psychiatrę Paula Mondata i daje mu zadanie uzdrowienia Vanessy. Aby Mondat miał odpowiednią motywację do działania, Kingpin trzyma jako zakładnika jego niewidomą żonę, Cheryl. Paul rozpoczyna terapię, ale sprawy idą w zupełnie niespodziewanym kierunku, a do wydarzeń swoje trzy grosze dorzuca oczywiście Daredevil.

I właśnie to, co rzuca się w oczy od samego początku, to zepchnięcie postaci Śmiałka na dalszy plan. Co więcej, oniryczny, odrealniony sposób, w jaki Sienkiewicz rysuje postać, kiedy ta przemyka po dachach Nowego Jorku, tworzy wrażenie, jakbyśmy mieli do czynienia nie z rzeczywiście istniejącą osobą, lecz miejską legenda, duchem.

Głównym bohaterem opowieści wydaje się za to sam Kingpin. Ale on też przeszedł tu zasadniczą rekonstrukcję. Nie jest już piekielnie inteligentnym, zimnym i bezwzględnym królem zbrodni; Sienkiewicz rysuje go jako ogromną górę ciała, groteskową i niemal zabawną. Już pierwsza scena komiksu, w której widzimy ogrom miłości Fiska do Vanessy – a jednocześnie bezradność wobec jej choroby – ustawia emocjonalnie właściwie całą opowieść. Sprawia, że zaczynamy mu współczuć, jest nam go żal i chcielibyśmy, aby ta historia zakończyła się dobrze. Z drugiej strony, dostrzegamy też infantylność i nieporadność Kingpina, który zachowuje się niczym ogromny słoń w składzie porcelany: chce pomóc żonie, ale będąc kryminalistą, potrafi myśleć tylko jak kryminalista, czyniąc z każdym gestem coraz większe spustoszenie.

Drugą kluczową postacią komiksu jest Victor, podrzędny rzezimieszek, którego Kingpin wynajmuje do porwania żony Mondata. Rzecz w tym, że Victor najwyraźniej cierpi na schizofrenię: jego osobowość jest w stanie rozpadu, myśli są chaotyczne i pełne perseweracji, zachowanie dziwaczne i niespójne. Na początku komiksu Victor dzięki lekom jakoś sobie radzi, jednak poznanie Cheryl i silne zauroczenie nią od pierwszego wejrzenia, doprowadza jego psychikę do całkowitej destrukcji. Niezwykłe jest to, że z jednej strony Miller z niespotykaną raczej w komiksach (przynajmniej mainstreamowych) pieczołowitością odtwarza ten proces, z drugiej zaś oddaje Victorowi narrację i dużą cześć fabuły śledzimy właśnie z jego perspektywy. Dzięki temu możemy obserwować, jak w jego zachowanie wdziera się czyste szaleństwo, pojawiają się urojenia, omamy i niekontrolowane emocje.

Równie ważny w tym komiksie, jak fabuła, jest sposób jej przedstawienia, przełamujący całkowicie konwencję komiksu superbohaterskiego. Rysunki (a właściwie malunki) Billa Sienkiewicza robią ogromne wrażenie. Udało mu się pogodzić dwa przeciwstawne, wydawałoby się, sposoby obrazowania, a mianowicie pieczołowity realizm z onirycznym surrealizmem, zaczerpniętym jakby z pogranicza jawy i snu. Poszczególne postacie są jednocześnie prawdziwe i groteskowe, często wystarczy Sienkiewiczowi jeden szczegół twarzy, by opisać daną postać bądź jej stan umysłu lepiej niż sto słów. Właściwie, gdyby nie kilka drastycznych scen, można by odnieść wrażenie lektury baśni dla dorosłych. Sekwencja, w której Daredevil pędzi po dachach z Cheryl w ramionach, urzeka wprost swoją malowniczością i romantyczną poetyką. Wszystko to sprawia, że „Love and War” należy do najpiękniejszych i najbardziej ujmujących albumów spod znaku Marvela.

Elektra: Lives Again

W 1991 roku, będąc już megagwiazdą amerykańskiego komiksu, Frank Miller jeszcze raz powrócił do uniwersum Daredevila, aby ponownie (dosłownie) ożywić bodaj najbardziej udaną swoją autorską kreację – Elektrę – i przy okazji zgarnąć dwie nagrody Eisnera (w kategoriach „Najlepszy nowy album” oraz „Najlepszy scenarzysta/rysownik”).

„Elektra Lives Again” jest trochę jakby obok marvelowskiego kontinuum: jak pamiętamy z serii, Murdock ciężko przeżył śmierć Elektry i trochę czasu mu zajęło, zanim pogodził się z jej stratą. Ten komiks opowiada jednak o tym, że Matt nigdy nie powrócił do psychicznej równowagi po tym wydarzeniu; przeciwnie – jest owładnięty obsesją na punkcie Elektry. Myśli, a nawet śni o niej bez przerwy, zaś ani modlitwa, ani godziny spędzone na ćwiczeniach, ani nawet przelotne romanse nie są w stanie ukoić cierpienia. Obsesja narasta, aż zamienia się w paranoję – Murdockowi zaczyna wydawać się, że Elektra żyje.

Znamienne, że w tym komiksie właściwie w ogóle nie ma Daredevila (pojawia się jedynie na kilku kadrach w archiwalnym materiale telewizyjnym). To nie jest bowiem komiks o Śmiałku, co więcej – wbrew tytułowi – nie jest to nawet komiks o Elektrze. To opowieść o niemożliwej do zaakceptowania stracie, o dojmującym żalu po utraconej miłości, którego nie da się w żaden sposób pokonać, który paraliżuje i uniemożliwia normalne życie.

Mimo intrygującego początku, kiedy to wydaje się, że będziemy mieli do czynienia z komiksem psychologicznym, dalszy ciąg albumu to już głównie krwawa jatka, za to jak pokazana! „Elektra Lives Again” to najsłabszy z opisywanych tu komiksów i to tylko dowodzi… jak wysoki poziom prezentują pozostałe. Nazwać go nieudanym w żadnym bowiem razie nie można, a decyduje o tym głównie warstwa wizualna. I nie chodzi nawet o kreskę Millera i wyraźną już graficzną manierę, która w karykaturalnej formie tak irytuje w jego bardziej współczesnej twórczości (ale tutaj jeszcze nie przeszkadza). Ogromne wrażenie robi przede wszystkim sposób komponowania planszy, dobór poszczególnych ujęć, bogactwo scenografii, zaskakujące perspektywy i montaż kadrów. Zwłaszcza sekwencje walki są niesamowite, przypominają trochę efekt osiągnięty w filmie „300” czy nawet w „Matriksie” – przestylizowana, niezwykle starannie odwzorowana choreografia ciosów tworzy poczucie, jakbyśmy obserwowali raczej pokazany w zwolnionym tempie balet. Miller znakomicie wybiera poszczególne „klatki” ruchu, dowodząc po raz kolejny, że świetnie czuje język komiksu. Warto też zresztą zwrócić uwagę, jak rysownik reguluje tempo opowieści, jak podkreśla gonitwę natrętnych myśli Murdocka poprzez całą serię małych kadrów i jak oddaje dramatyzm chwili poprzez całostronicowy rysunek.

„Elektra Lives Again” wizualnie bardzo przypomina największe dzieło Millera, czyli „Powrót Mrocznego Rycerza”. Mamy tu podobny sposób narracji, podobne zabiegi formalne, podobną kreskę i podobne kolory. Jednocześnie można odnieść wrażanie, że Miller mając do dyspozycji większą planszę (album ma powiększony format) i nie będąc ograniczonym do określonej liczby stron, pozwala sobie na większy rozmach i bardziej niekonwencjonalne pomysły. W rezultacie w komiksie aż roi się od wspaniałych splash page’ów (rysunek, na którym ubrana w strój zakonnicy Elektra spada z sufitu na swoich wrogów, jest wprost fenomenalny).

Jako współautor komiksu wymieniona jest Lynn Varley i nie jest to tylko ukłon Franka Millera wobec ówczesnej żony. Kolory stanowią bowiem jeden z istotnych elementów albumu, znakomicie podkreślających atmosferę i miejsce rozgrywania akcji: raz są ciemne i brudne (np. scena w kostnicy), innym razem ostre i wyraziste (finałowa sekwencja), a jeszcze innym – rozjaśnione i wychłodzone (bitwa na ośnieżonym cmentarzu). Wydaje się, że to najbardziej spektakularne dzieło Varley.

W przejmującym finale komiksu Murdock trzyma w ramionach ponownie umierającą Elektrę. W jego oczach ból miesza się jednak z akceptacją; mając możliwość jeszcze raz przeżyć jej śmierć, zaczyna wreszcie rozumieć, że oboje będą cierpieć w nieskończoność, dopóki nie pozwoli jej – w sensie psychologicznym – odejść, i że musi otrząsnąć się z żałoby, aby żyć dalej. Można odnieść wrażenie, że w scenie tej z Elektrą żegna się jednocześnie sam Miller, mając świadomość, że to wspaniała postać, ale czas się rozstać i zacząć nowy twórczy etap.

Daredevil: The Man Without Fear

A jednak, nieoczekiwanie, już dwa lata później Frank Miller opowiedział historię Daredevila i Elektry raz jeszcze.

Kiedy w 1993 roku zbliżała się trzydziesta rocznica wykreowania postaci Śmiałka, włodarze Marvela postanowili odświeżyć nieco postać i przybliżyć ją bardziej nowej generacji czytelników. Zadanie zostało powierzone oczywiście Frankowi Millerowi, ten zaś postanowił przetworzyć napisany przez siebie wcześniej, niezrealizowany scenariusz filmowy zatytułowany „Blind Justice” w sześćdziesięcioczterostronicowy one-shot. Efekt pracy okazał się tak znakomity, że postanowiono ostatecznie rozszerzyć historię do stu czterdziestu czterech stron i pięcioczęściowej miniserii.

„Daredevil: The Man Without Fear” wydaje się remakiem pierwszego numeru „Daredevila” z 1964 roku, jednak w rzeczywistości Miller rozwinął tutaj wątki z numerów sto siedemdziesiątego siódmego i sto dziewięćdziesiątego pierwszego tejże serii (zresztą swojego autorstwa). Poznajemy zatem szczegółowy origin Śmiałka, od wczesnego dzieciństwa, poprzez fatalny wypadek i utratę wzroku, treningi pod okiem Sticka, znajomość z Foggym, związek z Elektrą, aż do pierwszego starcia z Kingpinem.

Nie brak głosów, że miniseria Franka Millera i Johna Romity Juniora to najlepszy komiks spod znaku Marvela w historii. Choć to oczywiście kwestia gustu, istnieje wiele argumentów na poparcie tej opinii. W pierwszej kolejności zachwyca warstwa psychologiczna opowieści. Komiksy Millera z tamtego okresu często charakteryzowały się przenikliwością w tym zakresie, jednak tutaj Frank przeszedł samego siebie. Wiarygodność i motywacje postaci są tak przejrzyste, że ich postępowanie wydaje się zupełnie naturalne. Kolejne wybory życiowe Matta (żeby trenować sztuki walki, żeby zostać prawnikiem, żeby zaangażować się w związek z Elektrą, wreszcie – żeby zostać zamaskowanym pogromcą zbrodni) sprawiają wrażenie tak spójnych, tak oczywistych, że wydaje się nam, iż na jego miejscu zrobilibyśmy to samo. Niewątpliwie udanym manewrem była decyzja o wprowadzeniu trzecioosobowego, wszechwiedzącego narratora, dzięki czemu łatwiej nam się wczuć w psychikę głównej postaci.

Duże wrażenie robi też sprawność, z jaką Miller opowiada tę historię. Komiks czyta się znakomicie, narracja jest bardzo płynna, co jest o tyle godne podziwu, że w gruncie rzeczy w początkowej fazie mamy wiele przeskoków w czasie. Zminimalizowanie dialogów spowodowało znaczną kondensację akcji i wzrost fabularnego napięcia. Widać wyraźnie filmowy rodowód opowieści, która łączy w sobie dynamikę i gwałtowne zwroty akcji z klarowną, przystępną formą.

Miniseria „The Man Without Fear” nazywana bywa czasem komiksem superbohaterskim bez superbohatera – i rzeczywiście, nieprzypadkowo Murdock ubiera kostium dopiero na ostatnim kadrze komiksu. Mamy tu do czynienia z „uczłowieczeniem” superbohatera na niespotykaną wcześniej skalę. Miller pozwala Murdockowi dorosnąć do roli Daredevila, a nam, czytelnikom, zobaczyć cały ten proces. W pewnym sensie jest to komiks o poczuciu utraty – Matt traci najpierw dziecięce złudzenia dotyczące reguł rządzących światem, potem traci ojca i wreszcie zmysł wzroku. Możemy więc zobaczyć, jak cały świat Matta się rozpada, niemal namacalnie czujemy jego frustrację, złość i ból. Ale jednocześnie jest to też opowieść o ciągłym podnoszeniu się z upadku, o czerpaniu siły z porażek, sublimowaniu cierpienia w heroizm, wreszcie – o byciu bohaterem mimo wszystko. Jesteśmy więc świadkami narodzin nowego Matta, rekonstrukcji jego wizji świata pod okiem nowego mistrza, Sticka.

Miniseria fabularnie przypomina nieco wcześniejsze dzieło Millera, mianowicie „Batman: Rok pierwszy”. W obu przypadkach śledzimy początki superbohatera, schemat opowieści też jest podobny: obaj doświadczeni traumą postanawiają walczyć ze złem, obaj decydują się przyjąć pseudonim symbolizujący przełamanie dziecięcych lęków, obaj podczas pierwszej akcji ponoszą spektakularną porażkę, wreszcie obaj dojrzewają do założenia kostiumu.

Ważną modyfikacją – w stosunku do wcześniejszych komiksów Millera – jest rekonstrukcja postaci Elektry. W tej wersji grecka wojowniczka jest o wiele bardziej brutalna, ale przede wszystkim nabiera cech psychopatycznych: zdaje się zupełnie nie liczyć z uczuciami innych ludzi, uwielbia prowokować czyjąś agresję, a przede wszystkim samemu zadawać ból. W komiksie jest scena, w której Elektra prowokuje do ataku na siebie uliczną bandę, po czym z zimną krwią wszystkich morduje. Scena ta szokuje tym bardziej, że Elektra czerpie z zabijania niemalże erotyczną przyjemność. Co ciekawe, komiks sugeruje też poważniejsze zaburzenia psychicznie: Elektra słyszy różne głosy, zdaje się nie panować nad swoimi czynami, jakby kontrolę czasowo przejmowała nad nią inna, zdeprawowana osoba. Konsekwencją tego jest też zmiana charakteru relacji Elektry z Murdockiem, która z punktu widzenia Matta nabiera w zasadzie cech masochistycznych: każda krzywda doznana z rąk ukochanej jeszcze bardziej podsyca jego fascynację; jest jak ćma, która zmierza do ognia bez względu na skutki.

Do zilustrowania scenariusza wybrany został John Romita Junior i była to dobra decyzja. Romita udanie nawiązuje do stylu graficznego Millera z lat osiemdziesiątych, unowocześniając go tak, by pasował do nowej wersji śmiałkowego originu. Rysunki są niezwykle komunikatywne, czytelne, nasycone też brutalnością, co dobrze oddaje charakter opowieści.

* * * * * * * *

Związek Franka Millera z Daredevilem wydaje się symbiotyczny – obie strony czerpią z niego korzyść. Dzięki Daredevilowi Miller stworzył swoje pierwsze arcydzieło, z kolei dzięki Millerowi Daredevil awansował do ścisłej ekstraklasy amerykańskich superbohaterów. Od ich ostatniego spotkania minęło już dziewiętnaście lat, a trudno nie zauważyć, że ostatnio Miller nie ma dobrej passy, na wielu zresztą polach. Może to znak, że obie legendy komiksu powinny odświeżyć swoją znajomość?

Bibliografia Franka Millera z uniwersum Daredevila:
1979 „The Spectacular Spider-Man” #27-28 (rys.)
1979-1983 „Daredevil Vol. 1” #158-161; 163-191 (scen., rys.)
1981 „Bizarre Adventures” #28 (scen., rys.)
1982-1985 „What If?” #28, 34-35 (scen., rys.)
1985-1986 „Daredevil Vol. 1” #219, 226-233 (scen.)
1986 „Daredevil: Love and War” (scen.)
1986-1987 „Elektra: Assassin” #1-8 (scen.)
1991 „Elektra Lives Again” (scen., rys.)
1993 „Daredevil: The Man Without Fear” #1-5 (scen.)

Polecane przez KZ wydania zbiorcze:
2007 „Daredevil by Frank Miller & Klaus Janson Omnibus” („Daredevil Vol. 1” #158-161; 163-191)
2008 „Daredevil by Frank Miller & Klaus Janson Omnibus Companion” („Daredevil Vol. 1” #219, 226-233; „Daredevil: Love and War”; „Daredevil: The Man Without Fear” #1-5)
2008 „Elektra by Frank Miller & Bill Sienkiewicz Omnibus” („Bizarre Adventures” #28; „What If?” #35; „Elektra: Assassin” #1-8; „Elektra Lives Again”)
2008 „Daredevil: The Man Without Fear” („Daredevil: The Man Without Fear” #1-5)
2009 „Daredevil: Born Again” („Daredevil Vol. 1” #226-233)
2010 „Daredevil by Frank Miller & Klaus Janson Vol.1” („Daredevil Vol. 1” #158-161; 163-172)
2010 „Daredevil by Frank Miller & Klaus Janson Vol.2” („Daredevil Vol. 1” #173-184; 163-191)
2010 „Daredevil by Frank Miller & Klaus Janson Vol.3” („Daredevil Vol. 1 #185-191; 219; „Daredevil: Love and War”; „What If?” #28)

Wydania polskie:
1989 „Elektra #1: Ściana” (AS Editor)
1995 „Mega Marvel # 2/95 – Daredevil: The Man Without Fear” (TM-Semic)
2007 „Elektra żyje!” (Mucha Comics)

Michał Siromski