ALL-STAR SUPERMAN
Jakim sposobem tchnąć powiew świeżości w eksploatowaną przez pokolenia błyskotliwych twórcówlegendę? Należałoby o to spytać Granta Morrisona, któremu ów, zdawałoby się niewykonalny, wyczyn udał się wręcz wzorcowo. Co więcej, za sprawą wydawnictwa Mucha Comics również polscy czytelnicy zyskali właśnie sposobność do zapoznania się z – co tu kryć – klasyczną już mini-serią „All-Star Superman”.
Stało się! Po latach bezowocnego wysiłku i tytanicznych wręcz zmagań Lex Luthor nareszcie dopiął swego: Człowiek ze Stali umiera. Trawi go bowiem śmiertelna choroba wywołana przyswojeniem nadmiaru energii podczas wizyty w czeluściach Słońca. Kal-El, spadkobierca zgładzonej wskutek kosmicznego kataklizmu cywilizacji Kryptonu, z zaskakującym opanowaniem przyjmuje tę hiobową wieść. Zanim jednak syn Jor-Ela pożegna się z naszą płaszczyzną egzystencji, zamierza „podopinać” kilka wymagających tego spraw.
Lois Lane – priorytetowość tegoż wyboru nie wymaga raczej komentarza (a z pewnością nie dla osób chociażby mgliście zaznajomionych z dziejami „Człowieka Jutra”). Jako, że „All-Star Superman” to część szerszego, choć niestety zrealizowanego w stopniu delikatnie rzecz ujmując niezadowalającym, projektu (ponoć odpowiedzi na marvelowską rodzinę tytułów „Ultimate”), toteż bieg wypadków zawartych na kartach tej mini-serii dalece odbiega od głównego nurtu opowieści o Supermanie sprzed zeszłorocznego restartu uniwersum DC. Tym samym zatrudniony do tego przedsięwzięcia Grant Morrison nie musiał zmagać się z obostrzeniami obowiązującymi scenarzystów serii „Action Comics vol.1” czy „Superman vol.2”, dając upust swej nieokiełznanej wyobraźni, podpartej solidną wiedzą o przeszłości flagowej osobowości z DC Comics.
Nie zdradzając nadmiaru szczegółów wypada dodać, że zarówno wspominana reporterka „Daily Planet” jak i jej kolega po fachu – Jimmy Olsen – zyskują doskonale zużytkowany „czas antenowy”. Jednak to naczelny adwersarz Supermana – Lex Luthor – nie tyle deklasuje całą resztę co raczej znakomicie uzupełnia tytułowego bohatera. Kwestie cierpiącego na chroniczny brak owłosienia geniusza rozpisano z błyskotliwą swadą i aż żal, że jak do tej pory wszechwładny Dan DiDio nie wpadł na pomysł by powierzyć Morrisonowi realizację osobnego projektu z Luthorem jako centralną osobowością. Wysoką klasę scenarzysty potwierdzają postacie, nawet nie epizodyczne co wręcz marginalne, znakomicie podkreślając status autora „Animal Mana” i „Doom Patrol” jako jednego z najcenniejszych „nabytków” tzw. brytyjskiego desantu. Rządna pełni władzy nad światem Nastahalthia (cytując Lexa Luthora: „Coś wspaniałego”), uznani za zaginionych astronauci z Kryptona Bar-El i Lilo, Jonathan Kent, Perry White – to tylko istotniejsze spośród osobowości z powodzeniem zaznaczających swój udział w tej fabule.
Szkic do czwartej strony trzeciego zeszytu „All-Star Superman”
Żonglując dobrze znanymi kliszami fabularnymi, Morrison daje dowód nie tylko wyczucia i erudycyjnej znajomości gatunku, ale też ogromu potencjału twórczego charakterystycznego dla tego twórcy. Równocześnie udowadnia, że koncepty rodem ze złotej ery superbohaterskiego komiksu niekoniecznie stanowią wstydliwy balast przeszłości, ale też mogą być źródłem oryginalnych treści, przyswajalnych nawet przez współczesnych czytelników. Fabularne rozwiązania licznych motywów (m.in. złoty klucz do Fortecy Samotności) powalają wręcz swoją oryginalnością nie wolną od krztyny właściwie ujętego humoru. Zaskakujący dystans Supermana wobec nich (np. podczas wykuwania miniaturowych słońc służących za pokarm dla pochwyconego Sun-Eatera) ma szansę udzielić się również potencjalnym czytelnikom, którzy na co dzień nie zwykli wykazywać wyrozumiałości wobec licznych absurdów zaistniałych przed „Kryzysem na Nieskończonych Ziemiach”. Morrison nie tylko przemyca wspomniane motywy, za nic mając modernizatorskie wysiłki Johna Byrne’a i Jerry’ego Ordwaya, ale czyni je zaskakująco przekonującymi. Tym samym „All Star Superman” z powodzeniem należałoby odczytywać jako hołd złożony zarówno złotej jak i srebrnej epoce amerykańskiego komiksu, współcześnie traktowanych z osobliwym i chyba nie w pełni zasłużonym sceptycyzmem. Biorąc pod uwagę finezję z jaką Morrison zdołał pogodzić stosowny dla tej opowieści patos (co sugeruje już okładka ukazująca tytułowego bohatera niczym antyczne bóstwo) z nienachalnym dowcipem pod względem fabularnym, niniejszy tytuł jawi się jako kamień milowy w dziejach Człowieka ze Stali, a przy okazji jako przyjemna w „konsumpcji” lektura. Dodajmy do tego szereg kompletnie „odjechanych” pomysłów (zdradzających zresztą znajomość przez autora osiągnięć współczesnej fizyki), a otrzymamy murowany przepis na komercyjny i artystyczny hit.
A jak się sprawy mają w kontekście oprawy graficznej? Jeżeli ewentualnym odbiorcom nie „podchodzi” maniera graficzna Franka Quitely („New X-Men”, „The Authority”, „Batman & Robin”) to raczej nie mają tu czego szukać. Jeśli jednak zdarzy się, że wspomniani wykazują chociażby minimum tolerancji na bez wątpienia niepowtarzalny styl wspomnianego autora to z pewnością nie będzie mowy o doznaniu zawodu. Brawura z jaką rysownik „WE3” kreśli obecny tu świat przedstawiony, imponuje skalą równowagi pomiędzy pozornym ascetyzmem, a detaliczną wręcz skrupulatnością, której nie powstydziłby się nieodżałowany Seth Fisher („The Flash: Time Flies”, „Green Lantern: Will World”), a być może nawet Katsuhiro Otomo („Domu”, „Akira”). Przekonująco oddana gestykulacja portretowanych przezeń postaci przy równocześnie oryginalnie ujętych konceptach technologicznych (wzmiankowana Forteca Samotności, ciekawa interpretacja Doomsdaya) potwierdzają gwiazdorski status Quitely’ego, który od przeszło dekady ponoć nie może opędzić się od propozycji składanych mu przez tabuny scenarzystów.
Okładka do dwunastego zeszytu „All-Star Superman”
Równocześnie warto zauważyć, że niniejszy tytuł to nie tylko wielki (biorąc pod uwagę rozpiętość tego albumu,ten termin jest jak najbardziej uzasadniony) powrót z rzadka u nas widzianego Człowieka ze Stali, ale także Michała Zdrojewskiego, który spolszczył oryginalny tekst Granta Morrisona. Niewtajemniczonym, tudzież nieco zapominalskim, wypada przypomnieć, że wspomniany miał okazje udzielać się przy tłumaczeniu tytułów publikowanych pod szyldem legendarnego TM-Semic (m.in. „Lobo: Ostatniego Czarniana”). Przekład sprawia wrażenie łatwo przyswajalnego dla polskiego czytelnika, chociaż w języku polskim Jupitera zwykło się raczej określać mianem Jowisza (str. 40). Ale to tylko drobina w ogólnie udanej całości.
Piszący te słowa zdaje sobie sprawę, że niniejszy tekst może pobrzmiewać niczym panegiryk ku czci realizatorów tegoż projektu. Mimo tego „All-Star Superman” to dla fanów trykociarstwa pozycja wręcz obowiązkowa, a dla zagorzałych przeciwników potencjalny dowód, że tak nie lubiana przez nich konwencja (w tym także towarzyszące jej nierzadko absurdy) ma jednak do zaoferowania inteligentną rozrywkę. Z pewnością cieszy sięgnięcie wydawnictwa Mucha Comics po Człowieka ze Stali, którego spolszczonych przygód dawno już w naszym kraju nie widziano. Egzaltowanie rzecz ujmując – przebłysk światłości w epoce mroku (jak zwykło się określać współczesność w żargonie fanów komiksu superbohaterskiego). Reasumując: więcej Supermana! Zwłaszcza, że wciąż nie brak bardzo udanych opowieści z jego udziałem („Birthright”, „Red Son”, bieżące „Action Comics” w wykonaniu Granta Morrisona), które warto zaprezentować polskim czytelnikom. Wszak nie samym Batmanem DC Comics stoi.
Przemysław Mazur
„All-Star Superman”
Scenariusz: Grant Morrison
Szkic: Frank Quitely
Komputerowy obrys tuszem i kolor: Jamie Grant
Przekład z języka angielskiego: Michał Zdrojewski
Wydawca wersji oryginalnej: DC Comics
Pierwotna publikacja: „All Star Superman” #1-12 (styczeń 2006-październik 2008 r.)
Wydawca wersji polskiej: Mucha Comics
Data premiery oryginalnego wydania zbiorczego: październik 2010 r.
Data wydania wersji polskiej: Czerwiec 2012
Okładka: twarda
Format: 17 x 26
Papier: kredowy
Druk: kolor
Liczba stron: 304
Cena: 140 zł