MARVELMAN – CO ZA HISTORIA!
Gdyby chodziło o inną serię, mógłbym zastanawiać się, czy perypetie związane z jej wydawaniem nie są aby bardziej interesujące od niej samej. Historia Marvelmana to historia plagiatów, procesów sądowych, wątpliwych wyroków i upadających wydawnictw. Gdyby chodziło o inną serię mógłbym się zastanawiać – ale nie w tym przypadku. Jak w trzech słowach zareklamować ten komiks? To proste: Moore. Oraz. Gaiman. Te dwa nazwiska to jednak nie wszystko: seria jest prawie tak stara, jak komiksy superbohaterskie w ogóle i w dużym stopniu przyczyniła się do zmiany całego gatunku – a przynajmniej do innego spojrzenia na cały gatunek. Jest też chyba najwybitniejszym (i w zasadzie pierwszym) przykładem totalnej dekonstrukcji i rekonstrukcji tradycyjnego „mitu” superbohaterskiego. Jest… niesamowita.
Historia zaczyna się tak: w 1953 roku Fawcett Comics utracił prawa do postaci Kapitana Marvela. Zeszyty z jego przygodami były publikowane od 1940 i była to może najbardziej charakterystyczna (a także najlepiej sprzedająca się) seria Złotej Ery. Decyzja była podyktowana kontrowersyjnym wyrokiem sądu, który, po 12 latach przepychanek prawnych, uznał postać Kapitana Marvela za plagiat Supermana. Sprawa National Comics Publications (poprzednika obecnego DC) przeciw Fawcett Publications jest jedną z najsłynniejszych spraw o prawa autorskie w komiksowym światku. Z dzisiejszej perspektywy trudno zrozumieć werdykt sądu: postaci Supermana i Kapitana Marvela mają zupełnie inne historie, alter ego i inne źródło mocy, a ich przygody różnią się nie tylko klimatem, ale nawet narracją. Superman jest ostatnim obcym z planety Krypton, który zawdzięcza swe moce światłu ziemskiego słońca, a jego druga tożsamość to dorosły, za którego się przebiera. Kapitan Marvel z tego okresu sam jest alter ego (w ścisłym tego słowa znaczeniu) dwunastoletniego chłopca, który zawdzięcza swe moce magicznemu słowu, otrzymanemu od starego maga. O ich podobieństwie świadczyły tylko wykonywany zawód i podobny zestaw mocy: obaj dysponowali nadludzką siła, wytrzymałością i szybkością1. Wyrok dotyczył więc de facto przynależności do pewnego typu superbohatera – i to w dodatku tego najbardziej popularnego, czyli „latającej cegły”2. Jednak w obliczu spadającej po wojnie sprzedaży komiksów, Fawcett doszedł do wniosku, że gra nie jest warta świeczki i zaakceptował wyrok sądu. Seria Captain Marvel Adventures została wstrzymana, a wkrótce po tym Fawcett Publishing w ogóle zlikwidował swój dział komiksów.
W tym samym czasie na Wyspach Brytyjskich niewielkie wydawnictwo Len Miller & Son również przeżywało trudne chwile. Miller z synem zajmowali się głównie przedrukami amerykańskich komiksów i anulowanie ich najlepiej sprzedającego się tytułu, jakim były właśnie przygody Kapitana Marvela, musiało boleśnie odbić się na ich zarobkach. Jednak Brytyjczycy, zamiast dać za wygraną, postanowili zagrać va banque. Poprosili o pomoc Micka Anglo, który (jako pisarz i rysownik) stworzył dla nich dokładną kopię postaci Kapitana Marvela. Swojego nowego bohatera nazwał Marvelman.
Intryga Brytyjczyków była grubymi nićmi szyta i raczej nie dałoby się jej obronić przed sądem. Dzieło Anglo było ewidentnym plagiatem. Micky Moran, podobnie jak Billy Batson był dziennikarzem. Podobnie jak on dostał też magiczne słowo, które umożliwiało jego przemianę w superbohatera dysponującego niezwykła siłą, odpornością i umiejącego latać (czego i Kapitan Marvel nauczył się w międzyczasie). Różnice były kosmetyczne: Micky był dorosły, a słowo mocy otrzymał od astrofizyka (sic!), nie maga. Brzmiało ono „Kimota” (czyli „atomic” czytane wspak). Razem z Kapitanem Marvelem Mick Anglo „porwał” też jego bliskich: Kapitan Marvel Junior zamienił się w Young Marvelmana, a Mary Marvel – w jakże ważnego dla późniejszej serii Moore’a młodego chłopca, Johnniego Batesa, znanego jako Kid Marvelman.
Brytyjska seria, jak wspomnieliśmy, nie dałaby rady wybronić się z zarzutu o plagiat przed żadnym sądem. Rzecz w tym, że… żaden pozew w tej sprawie nie nadszedł. Fawcett Publications zupełnie straciło zainteresowanie komiksami, a National Comics prawdopodobnie nie chciało się mieszać w kolejny trwający latami spór sądowy, w dodatku w innym systemie prawnym. Seria Marvelman przez jakiś czas miała się dobrze, w okresie swojej szczytowej popularności jej przedruki ukazywały się we Włoszech, Australii i Brazylii3. Marvelman i jego dzielni druhowie wiedli swoje ekscytujące, chociaż dość typowe dla bohaterów Złotego Wieku życia aż do roku 1963, kiedy to seria umarła śmiercią naturalną. Warto zwrócić uwagę, że ze względu na miejsce wydania seria nie była skrępowana przez Comics Code Authority i do końca zachowała swój pierwotny charakter.
Marvelman po raz kolejny pojawił się dopiero w 1982, w czasopiśmie „Warrior”. Młody brytyjski autor, Alan Moore, wrócił wtedy do historyjki, na której się wychował i postanowił potraktować ją z pełną powagą, przenosząc jej bohaterów z krainy naiwnej fantazji do ponurych lat 80. Dzisiaj ten postmodernistyczny zabieg nikogo nie dziwi, ale wtedy, w czasie Srebrnego Wieku, tak radykalnie inne odczytanie starej opowieści było działaniem w zasadzie pionierskim. Za rysunki początkowo odpowiadał Gary Leach, którego potem zastąpił Alan Davis. Jednak w „Warrior” zdążyło się ukazać tylko kilka pierwszych numerów, zanim pech znów dał o sobie znać.
Publikacja Marvelman Special, zawierającego przedruki oryginalnej serii Micka Anglo, zwróciła uwagę drugiego giganta, Marvel Comics. Chociaż Marvelman ukazywał się na długo przed tym, jak Timely Comics zmieniło nazwę na Marvel, słowo „marvel” zostało zastrzeżone jako znak towarowy amerykańskiego wydawnictwa. Nie pomógł fakt, że nazwa „Marvelman” również była chroniona prawem autorskim: ze względu na różnicę między © a ™ Marvel zagroził pozwem. Nawiasem mówiąc, identyczna sytuacja spotkała Kapitana Marvela, który (będąc już w tamtym czasie własnością DC) musiał ukazywać się pod tytułem Shazam! Zastanawialiście się kiedyś, dlaczego Alan Moore nigdy nie napisał nic dla Marvela? Otóż między innymi dlatego.
W celu ratowania serii licencję na niedokończoną historię Moore’a sprzedano najpierw Pacific Comics, a potem, po upadku tego wydawnictwa, Eclipse. Niezbędna okazała się zmiana tytułu komiksu i imienia głównego bohatera – na Miracleman – i to pod tą właśnie nazwą ukazały się najpierw przedruki pierwszych 6 numerów (znanych z „Warrior”), a potem reszta opowieści (żeby nie wprowadzać dodatkowego chaosu w tym artykule będziemy konsekwentnie trzymali się pisowni „Marvelman”). Plansze pokolorowano i pomniejszono („Warrior” ukazywał się w formacie A4), co jednak wyszło serii na dobre – rysunki wydawały się przez to niezwykle szczegółowe. Za oprawę graficzną kolejnych 10 numerów odpowiadali (po kolei) Chuck Beckum, Rick Veitch i wreszcie John Totleben. Pomimo tych częstych zmian komiksowi udało się zachować spójny wygląd. Natomiast co do fabuły…
Jest rok 1982. Micky Moran jest zmęczonym życiem mężczyzną, który wiedzie stabilne i nudne życie u boku swojej żony, Liz. Trapią go migreny i dziwne sny, w których lata. Spokoju nie daje mu też pewne słowo, które, jak czuje, kiedyś było dla niego ważne, które po przebudzeniu zawsze ma na końcu języka. Gdyby tylko mógł je sobie przypomnieć… Oczywiście przypomina je sobie i zamienia się w Marvelmana. I wracają wspomnienia wszystkich jego przygód, jego przyjaciół i wrogów. I uświadamia sobie, jak głupio i nieprawdopodobnie to wszystko brzmi. Dekonstrukcja, którą przeprowadza Moore, jest zabiegiem doskonałym. Wszystkie elementy kanonu przygód Marvelmana zostają zachowane, ale jednocześnie całkowicie zmienia się ich wymowa. Micky Moran jest Marvelmanem. Ale dlaczego nikt nie pamięta jego przygód, dlaczego brzmią one, jakby były żywcem wyjęte z kiepskiego komiksu? Kim jest Marvelman? Czy najpotężniejsza istota na świecie jest tylko postacią z głupiutkich historyjek?
Alan Moore doprowadza do bolesnej konfrontacji Złotej Ery z rzeczywistością. Jego dekonstrukcja jest bezlitosna, wszystkie dziecięce marzenia i opowieści zostają brutalnie sprowadzone na ziemię. A kiedy już nam się wydaje, że znamy wszystkie odpowiedzi, następuje kolejny zwrot akcji. Piętnasty numer Marvelmana jest jednym z najbardziej brutalnych komiksów superbohaterskich, jakie powstały do dziś dnia. W wyniku bitwy między Marvelmanem a jego nemezis, Londyn zostaje zniszczony. Nie, słowo „zniszczenie” nie oddaje pełnej makabry wydarzeń, które mają tam miejsce. Te okropności mają wymiar prawie artystyczny, transcendują „zwykłe” okrucieństwo i jednocześnie w dziwny sposób są „na miejscu”: są idealnym zwieńczeniem zupełnie już odartej z niewinności historii. Marvelman, w którym nie zostało już nic ludzkiego, obwołuje się bogiem i zaprowadza na świecie swoją własną utopię (dystopię?). Od wesołego i szlachetnego chłopaka ratującego nas przed zakusami głupkowatych złoczyńców do nieludzkiej istoty, będącej poza dobrem i złem, enigmatycznego boga – władcy świata. Marvelman Moore’a przebywa tę drogę w szesnastu krótkich odcinkach, z których każdy logicznie wynika z poprzednich. Strzeżcie się Supermana, zaiste.
Seria pisana przez Brytyjczyka, oprócz tego, że jest świetną, zaskakującą historią, jest też pierwszym tak radykalnie rewizjonistycznym komiksem. Używając tych samym elementów, Moore tworzy zupełnie inną opowieść, która w dużym stopniu jest właśnie opowieścią o komiksach superbohaterskich. Rozkłada on „mit” superbohaterski na najbardziej pierwotne elementy, zamienia je miejscami i składa z powrotem. Testuje granice gatunku i, czyniąc to, zmienia te granice. Strażnicy są często uznawani za najwybitniejszy przykład postmodernistycznej dekonstrukcji w komiksie, ale, moim zdaniem, Marvelman jest co najmniej tak samo ważny.
W tym samym czasie, kiedy Marvelman przejmuje władzę nad światem, władzę nad komiksem przejmuje (namaszczony przez Moore’a) Neil Gaiman i odpowiedzialny za ilustracje Mark Buckingham. Ich zamysł jest bezprecedensowy i genialny w swojej prostocie: pokazać, co by się stało, gdyby superbohaterowie faktycznie istnieli i faktycznie przejęli władzę nad światem. Gaiman pokazuje nam nowy świat. Ciężko powiedzieć, czy jest on przerażający, czy zachwycający, ale na pewno jest wspaniały. Nowe religie, technologie, radykalne przemiany społeczne… Żaden element ludzkiego życia nie pozostaje bez zmian, a cudowne wizje fantastycznej przyszłości często pozostawiają gorzki posmak. Oprócz głównej serii, Eclipse wypuściła też trzyczęściową mini serię Miracleman: Apocrypha, na którą składają się głównie komiksy, które istnieją w świecie Marvelmana – nowe bóstwo czuje sentyment do historyjek obrazkowych. Ta charakterystyczna dla powieści szkatułkowych metatekstualność wydobywana przez Gaimana doskonale łączy się z wcześniejszymi zabiegami formalnymi Moore’a i przywołuje skojarzenia z pracami m.in. Granta Morrisona.
Neil Gaiman planował podzielić serię na trzy części, odpowiadające poszczególnym „erom” komiksu: Złotej, Srebrnej i Mrocznej. Miały one opisywać początek, rozwój i upadek rządów Marvelmana. Miała pojawić się również kolejna seria, Miracleman: Triumphant, której akcja miała rozgrywać się zaraz po zakończeniu Złotej Ery (czyli po numerze 22.) i ukazać się równocześnie z numerem 25. Oba zeszyty były już gotowe do druku ale właśnie w tym czasie, w momencie, w którym w stworzonej przez Marvelmana utopii zaczęły pojawiać się pierwsze pęknięcia, Eclipse zbankrutowało.
I to jest prawdopodobnie koniec historii Marvelmana. Po upadku Eclipse prawa do komiksu (rzekomo) uzyskał Todd McFarlane, który początkowo zgodził się odstąpić je z powrotem Gaimanowi w zamian za zrzeczenie się przez „Mistrza Współczesnego Horroru” praw do postaci ze Spawna. Umowa jednak nie doszła do skutku, a obaj panowie spotkali się w sądzie. Chodzą plotki, że Gaiman podobno napisał 1602 tylko po to, żeby zdobyć pieniądze na pozew sądowy4. Założył nawet fundację mającą zająć się odzyskaniem praw do postaci, która okazjonalnie ukazywała się w zeszytach Spawn! W czasie, kiedy Gaiman siłował się z McFarlanem, prawa do oryginalnej postaci odkupił od Micka Anglo… Marvel. W 2010 ukazał się nawet przedruk kilku starych historyjek, ale na nic więcej raczej nie ma co liczyć. Kwestia praw autorskich do materiałów Moore’a i Gaimana jest na tyle skomplikowana, że o dokończeniu serii można raczej tylko marzyć.
Niewiele jest komiksów ciekawszych od Marvelmana i niewiele jest opowieści o komiksach ciekawszych od jego historii. Jeden z najbardziej wpływowych komiksów w dziejach pozostaje prawie nieznany, ostatnie (drugie) wydanie serii Moore’a ukazało się równolegle z serią Gaimana, na początku lat 90. Marvelman towarzyszył komiksom superbohaterskim prawie od samego początku i doskonale odbijały się w nim różne trendy i zawirowania z branży. Można wręcz zaryzykować stwierdzenie, że historia Marvelmana jest historią komiksu superbohaterskiego. Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko wbrew rozsądkowi marzyć, że seria zostanie kiedyś zwieńczona.
Filip Świderski
1 Warto zauważyć, że było to zanim bohaterowie tego typu nauczyli się latać. Ewolucja superbohaterskich archetypów jest bardzo ciekawą kwestią, ale to temat na inną okazję.
2 Popularnego na tyle, że Kapitan z Nextwave mówi wręcz: „Mój domyślny zestaw supermocy dodatkowo zawiera wyostrzony wzrok”.
3 W Brazylii Marvelman ukazywał się pod zmienionym tytułem jako Jack Marvel.
4 Wskazywać na to miałaby dedykacja 1602: „Dla Todda, za to, że mnie do tego zmusił”.