SUPERGIRL


„Superman” i „Superman II” z Christopherem Reeve’em to istne perełki pośród adaptacji komiksowych. Nie były to filmy idealne, jednak pomimo garści „głupiutkich” momentów po dziś dzień cieszą się dużą sympatią wśród fanów. Pierwsza część poradziła sobie świetnie z poważnym przedstawieniem genezy Człowieka ze Stali, druga urzekła interesującą fabułą i zapadającą w pamięć postacią generała Zoda. Co ważne, obie części miały w sobie coś unikatowego i epickiego. Niestety, podobnie jak słaby „Batman Forever” i żenujący „Batman i Robin” zaniżyły poziom cyklu o Batmanie, tak „Superman III” i „Superman IV” poważnie ogłupiły wszystko. Ale jest przecież jeszcze jeden film w serii, w dodatku będący oficjalną częścią kanonu! Rzecz jasna mowa o „Supergirl” z 1984 w reżyserii Jeannota Szwarca (twórca „Szczęk 2”, a także odcinków „Tajemnice Smallville”). To zapomniane dzieło, bowiem choć fani mimo wszystko okazyjnie wspominają Trójkę i Czwórkę, mało kto wydaje się pamiętać cokolwiek o tym filmie. Czyżby opowieść o przygodach kuzynki Supermana była aż tak fatalnie wykonana? Chcąc zaspokoić ciekawość, postanowiłem rzucić okiem na to arcydzieło kinematografii…

[Małe wtrącenie. Recenzuję wersję reżyserską filmu, dostępną na DVD także w Polsce. Z wersją kinową również miałem przyjemności się spotkać.]

Na dobry początek muszę mimo wszystko pochwalić podejście pana Szwarca, który nie chciał na siłę naśladować filmów Donnera i Lestera. Widząc, że jego obraz opowiadał o postaci płci pięknej, uznał, że powinien być bardziej delikatny i wdzięczny w tonie (czyt. „kobiecy”). Latanie Supergirl miało przypominać balet, a klimat był bliższy fantasy niż science fiction. Czemu nie? Ostatecznie mężczyźni nie mają monopolu na mity superherosów, i nie widzę powodu, dlaczego magia nie miałaby być mile widziana w kinowym uniwersum Supermana. W końcu poza kryptonitem to jedna z nielicznych rzeczy, które mogą zadać mu obrażenia, a przynajmniej pozwala na bardziej urozmaicone pomysły, niż „ rzućmy w niego świecącym, zielonym kamieniem!”.

Zaczyna się nawet nieźle. Otwierająca film muzyka Jerry’ego Goldsmitha jest ładna, przywodząca na myśl tę Johna Williamsa (nie tak dobra, ale ładna). Po chwili gościmy w mieście Argo (pozostałościach po Kryptonie), które po wybuchu planety przeniosło się do innego wymiaru. W tej harmonijnej utopii poznajemy naszą bohaterkę Karę (Helen Slater) i jej ekscentrycznego przyjaciela Zaltara (Peter O’Toole). Jak się okazuje, ten drugi „pożyczył” sobie bez zgody przywódców Omegahedron – małe, acz potężne urządzenie zasilające miasto. Niestety, jak to bywa, nie może wyniknąć z tego nic dobrego, gdyż Kara bawiąc się różdżkopodobnym urządzeniem Zaltara (niczym w „Torze” wszystko wydaje się być tu brakującym ogniwem między magią a technologią), doprowadza do incydentu, w wyniku którego Omegahedron zostaje wysłany na Ziemię, a miasto czeka nieunikniona zagłada. Podczas gdy Zaltar zgadza się zostać zesłanym na banicję do Phantom Zone, Kara nie myśląc wiele, rusza za urządzeniem jednym z miejscowych pojazdów i po krótkiej podróży (której towarzyszy kilka ciekawych efektów rodem z „Odysei kosmicznej”) ląduje na Ziemi, wypływając z wody… (cóż, słyszałem o dziwniejszych portalach międzywymiarowych).

Jak zaznaczyłem, owy początek wypada całkiem fajnie. Wszystko ma przyjemną, baśniową atmosferę. Nawet osobowość Kary, którą cechują niewinność, entuzjazm i dziecięca ciekawość świata. Jej pierwsze sceny na Ziemi są całkiem przyjemne. Długa, niema sekwencja, w której podziwia florę zielonej planety, odkrywając jednocześnie swoje nowe moce, jest wręcz poetycka, a scena, w której spuszcza łomot dwójce chcących się z nią zabawić „przyjemniaczków” – całkiem zabawna.

Niestety, w filmie niebawem zaczyna dominować Selena (Faye Dunaway), główny czarny charakter filmu. To jedna z tych postaci, którą oglądający albo szczerze znienawidzi, albo polubi – na zasadzie „tak głupie, że aż śmieszne”. Nie jest wzięta z komiksów DC, choć przywodzi mi na myśl postać Magiki De Czar z „Kaczora Donalda”. Obdarzona seksapilem, nieudolna czarownica-amatorka trochę po czterdziestce, ukrywająca się ze swoją kumpelą w nawiedzonym domu w wesołym miasteczku, która, gdy nie urządza w swojej kryjówce (naprawdę dziwnych) imprez koktajlowych, pragnie znaleźć sposób na spotęgowanie swojej mocy w celu przejęcia władzy nad światem. A mówią, że komiksy są dla dzieci…Aby było śmieszniej, Omegahedron ląduje akurat przy niej i Selena z góry zakładając, że przedmiot uczyni ją potężniejszą, zabiera go z myślą o wykorzystaniu do swoich celów. To trochę tak, jakby wielka zielona sztaba kryptonitu wylądowała przypadkiem w ogródku Lexa Luthora, tego samego dnia, gdy Superman rozpoczął swoją działalność.

A propos zbiegów okoliczności. Mająca dosyć spędzania nocy na trawie Kara, postanawia zakwaterować się w akademiku (najwyraźniej jedną z mocy mieszkańców Kryptonu jest robienie sobie strojów siłą umysłu), podając się za Lindę Lee, kuzynkę Klarka Kenta. Tak się składa, że zostaje przydzielona do pokoju Lucy Lane, młodszej siostry Lois Lane, do której ma akurat wpaść z Metropolis jej dobry kumpel (jak się potem okazje – obiekt miłosny) Jimmy Olsen. I akurat w tej samej szkole uczy czarownik wspólnik-rywal Seleny, która z kolei chce zdobyć względy Ethana, przystojnego ogrodnika pracującego także w tej szkole, który w dalszej części filmu zakochuje się w Lindzie… Albo populację Ziemi stanowi jakieś dwadzieścia osób, albo to zajebiście popularna szkoła! Przypomina mi się komiks „Supergirl World’s Greatest Heroine” z 1968 roku, gdzie Supergirl traci swoje moce, ale (akurat) Mxyzptlk przybywa na Ziemię, chcąc (akurat) dać jakiejś pierwszej lepszej dziewczynie moce Supermana i pada – o ironio – (akurat) na Lindę. Czyżby rachunek prawdopodobieństwa zbieżności wydarzeń był naprawdę głównym motywem, jaki scenarzysta chciał zapożyczyć z komiksu? Zbiegi okoliczności są tu praktycznie niewidzialnym bohaterem…

Jeśli ktoś planuje obejrzeć to dzieło, wpierw szczerze radzę, dla własnego zdrowia psychicznego powtórzyć sobie kilkakrotnie mantrę: „Superman nie pojawi się w tym filmie!”. Nie chodzi nawet o to, że to coś złego. Na swój sposób podoba mi się ten pomysł, by Kara została bohaterką na własną rękę bez wsparcia kuzyna (on nie potrzebował nikogo, by prowadzono go za rękę, więc czemu ma być gorsza?). Twórcy nie mieli zresztą wyboru, bowiem mający wyłączność na rolę supermana Christopher Reeve zrezygnował z zagrania w tym filmie, na krótko przed jego produkcją. Niestety, scenarzysta zamiast zainteresować widza nowymi postaciami, uznał, że historia nie będzie nikogo obchodzić, jeśli nie będzie z uporem maniaka bombardował przypomnieniami, że jest to świat Supermana. Wszyscy o nim gadają (bądź od czasu do czasu o Klarku Kencie). Dla przypomnienia związków z „Supermanem”, poza siostrą Lois mamy tu Jimmy’ego Olsena (granego przez Marca McClure’a z filmów z Reevem) oraz scenę, w której Kara podziwia wielkie zdjęcie Człowieka ze Stali wiszące na ścianie. Na swój sposób to trochę jak „Blair Witch Project” z Supermanem w miejscu czarownicy. Ciągła antycypacja bohatera, który się w końcu nie pojawia, może być frustrującym rozczarowaniem.

Wspomniany wcześniej wątek miłosny bardzo szybko wchodzi na pierwszy plan i jest to jeden z najbardziej prześmiewczych aspektów filmu. Prawie jak w serialu z Adamem Westem. Jak pisałem, oto Selena ni z gruchy, ni z pietruchy postanawia zdobyć względy Ethana, przystojnego ogrodnika pracującego w szkole (ot tak, dla jaj najwyraźniej),
którego upija eliksirem miłosnym. Niestety, w wyniku dalszych wydarzeń pierwszą osobą, jaką widzi Ethan, będąc pod wpływem czaru (i przejściu niczym zombie przez pół miasta), okazuje się być Linda. Wspominałem o zbiegach okoliczności w tym filmie? Selena bierze sobie za życiowy cel zabicie rywalki, a Ethan „stalkeruje” Karę/Lindę. Swoją drogą do właściwości przybyszy z Kryptona, o których nigdy nie słyszałem, można zaliczyć wagę kilku ton, ponieważ Ethan nie jest wstanie poderwać Kary z ziemi. Bohaterka na szczęście reaguje na natręta, tak jakby zareagowała normalna osoba, nie odwzajemniając uczuć chłopaka, którego zna raptem kilka minut. Gdy jednak wracają mu zmysły (sposób, w jaki do tego dochodzi, jest śmieszny jak diabli), Ethan oznajmia, że naprawdę zakochał się w Lindzie i ta z automatu zakochuje się w nim ze wzajemnością.

Reszta filmu to mieszanka dosyć kiczowatego wątku, w którym Selena zyskuje władzę nad okolicą (najwyraźniej ma całą armię, kto by przypuszczał…), podczas gdy schwytana przez nią w pułapkę Kara zostaje wysłana do Phantom Zone, gdzie spotyka się znów ze swoim przyjacielem Zeltarem. Prawdę mówiąc, to chyba najciekawsze sceny filmu. Całość jest chwilami dosyć mroczna, a bohaterka przechodzi osobistą przemianę, w wyniku której nabiera wigoru i motywacji.

Jeśli mam być kompletnie szczery, „Supergirl” nie jest kiepski, a po prostu ubogi. Jedną z dominujących cech jest spora nijakość. Nie licząc Zaltara, postacie drugoplanowe kompletnie nie zapadają w pamięć, a sceny akcji są krótkie. Jednocześnie – choć plusów jest tak naprawdę garstka – nie mogę powiedzieć, bym miał jakiś moment, gdy wzdrygnąłem się w zażenowaniu. Przeciwnie, „Supergirl” ma urok typowy dla produkcji klasy B, dzięki któremu i ogląda się z sympatią i jest z czego się pośmiać – czy to mowa o postaci Seleny, dobijającym romansie, przekraczających wszelkie pojęcie, notorycznych zbiegach okoliczności czy innymi głupotkach (np. z jednej strony, Kara wydaje się mieć bardzo zaawansowaną wiedzę o kulturze Ziemi, z drugiej – gest podania ręki jest jej kompletnie obcy).

Nie można też zapominać, że jest to jednak film adresowany do młodszych, i to młodszych płci pięknej. Swoją drogą, czy wiecie, że nadchodzący animowany serial o przygodach Supergirl realizuje twórczyni ostatniej odsłony „My Litte Pony”? Bójcie się. Bójcie!

Maciej Kur

„Supergirl”
Reżyseria: Jeannot Szwarc
Scenariusz: David Odell (na podstawie postaci Otto Bindera i Ala Plastino)
Obsada: Faye Dunaway, Helen Slater, Peter O’Toole, Hart Bochner, Mia Farrow, Brenda Vaccaro, Peter Cook, Marc McClure, Maureen Teefy
Muzyka: Jerry Goldsmith
Montaż: Malcolm Cooke
Czas trwania: 124 minut