Ta recenzja jest najeżona spoilerami, więc jeżeli nie oglądaliście jeszcze „Iron Mana 3”, zastanówcie się dwa razy. zanim zaczniecie czytać dalej. Jeżeli jednak nie chcecie przeżyć rozczarowania, a zależy wam na czymś więcej niż tylko na zwrotach akcji, czytajcie – nie odbierze wam to przyjemności z samego filmu, a przynajmniej nie wyjdziecie z kina z poczuciem, jakby ktoś zniszczył wam dzieciństwo.
Bez spoilowania nie da się tak naprawdę wytknąć „Iron Manowi 3” błędów, które powodują, że jest on najgorszą częścią cyklu – i być może dlatego większość recenzji uznaje ją za najlepszą, ograniczając się do samych superlatyw. Fakt, Robert Downey Junior po raz kolejny przeszedł sam siebie, efekty specjalne zapierają dech w piersiach, a cały film obfituje w zwroty akcji i komediowe gagi. Jednym słowem dwie godziny trzymającej w napięciu rozrywki dla całej rodziny.
Pierwszym kardynalnym błędem jest zmarnowanie naprawdę dobrze zapowiadającej się fabuły. Po finałowej walce z „The Avengers” Tony Stark cierpi na zespół stresu pourazowego (PTSD) i zamyka się w warsztacie, pracując nad nowymi typami kombinezonów – w tym nad MK 42, zdalnie sterowanym pancerzem, który w filmie odegra główną rolę. W tym samym czasie światowej równowadze zagraża Mandaryn, terrorysta będący pomieszaniem Ra’s al Ghula i Osamy bin Ladena. Równowadze związku Starka z Pepper Potts zagraża z kolei Aldrich Killian, niegdyś upokorzony przez Starka nerd, obecnie szef Advanced Idea Mechanics, korporacji zajmującej się inżynierią genetyczną. Szarmancki Killian stanowi przeciwwagę dla uciekającego w pracę, zakochanego w maszynach Starka. Uwodzi Pepper, pokazując jej cud życia – élan vital, który da się zamknąć w probówce i sprzedawać jako Extremis, serum zapewniające pełną regenerację ciała, nadludzką siłę i przy okazji zmieniające człowieka w bombę. To właśnie takich żywych bomb używa Mandaryn w swoich zamachach, a AIM jest tylko przykrywką dla działalności terrorystycznej.
Tak naprawdę to właśnie konflikt pomiędzy maszyną a życiem (tak tym rodzinnym, jak i zmodyfikowanym genetycznie) stanowi tło wydarzeń „Iron Mana 3”. Kombinezony wymykają się Starkowi spod kontroli, nie dość, że szczelnie izolują go od świata, to jeszcze jeden z nich napada Pepper we śnie. Stark-hybryda przeżywa coś, co w grze „Cyberpunk 2077” nazywa się cyberpsychozą: wewnętrznym konfliktem pomiędzy człowiekiem a maszyną.
Niestety, zamiast rozwiązać ten konflikt w interesujący sposób (dajmy na to Mandaryn włamuje się do systemu operacyjnego J.A.R.V.I.S. i zmusza Tony’ego Starka do walki z jego własnymi maszynami), zawiesza się go poprzez powtórzenie motywu z „Mroczny Rycerz powstaje”. Stark traci wszystko i zostaje rzucony w środek miasteczka gdzieś na północy Stanów Zjednoczonych. Jego kombinezon jest trwale uszkodzony, z playboya w lśniącej zbroi zostaje cierpiący na ataki paniki zwykły człowiek, który musi udowodnić sobie i światu, że mimo to jest prawdziwym człowiekiem z żelaza.
Samo rozwiązanie nie jest jeszcze niczym złym, chociaż zesłanie byłego milionera na prowincję, gdzie będzie mógł wykuć charakter wzorem mieszkających tam zwykłych ludzi, trąci tanim ruralizmem. W porównaniu z piekielnym więzieniem Bane’a, mamy wrażenie, że Stark pojechał na wycieczkę za miasto dla odpoczynku i zebrania myśli. Podobnie motyw „zmartwychwstania” głównego bohatera nie rzuca na kolana. Tony Stark spotyka małego chłopca o imnieniu Harley, w którego warsztacie postanawia zezłomować swój kombinezon. Kiedy zrezygnowany i dręczony atakami paniki postanawia się poddać, chłopiec mówi mu: „Zbuduj coś”.
Spodziewałem się powtórki z pierwszej części, Starka, który buduje od nowa swój pancerz – powrót do tego epickiego momentu, kiedy człowiek wykuwa sam siebie i staje się superbohaterem. Tymczasem Stark ze skleconymi naprędce gadżetami na poziomie działa ziemniaczanego (rękawiczka kopiąca prądem przypominająca zabawkę-pułapkę z podstawówki) robi Mandarynowi wjazd na chatę i po odkryciu jego prawdziwej tożsamości zostaje uwięziony przez naszprycowanego Extremisem Killiana.
Dochodzimy do punktu, w którym maszyneria filmu zaczyna szwankować. Stark stracił swoją szansę, a przeciwko sobie ma prawie nieśmiertelnego mutanta, który szykuje się do zdobycia władzy nad światem. Na ratunek – tak Starkowi, jak i całej fabule – przybywa zezłomowany deus ex machina, MK 42, który jakimś cudem odzyskał sprawność i po przeleceniu z Tennessee do Miami montuje się na ciele Starka. Wynalezienie takiego chwytu – „boga z maszyny” – przypisuje się Eurypidesowi, który żeby skrócić swoje zbyt rozległe sztuki, zsyłał na scenę (za pomocą specjalnych mechanizmów) bóstwo w cudowny sposób rozwiązujące całą akcję.
Dalej jest już z górki, Iron Man spuszcza łomot swoim przeciwnikom, a w finałowej walce przeciwko Killianowi – który wstrzyknął Peppers Extremis, tak żeby stała się jego królową, czy też bombą biologiczną – wykorzystuje bogów z maszyny raz jeszcze, wzywając całą eskadrę kombinezonów zdalnie sterowanych przez J.A.R.V.I.S.A. Kiedy i to nie pomaga, na scenie pojawia się Peppers, która chwilę wcześniej padła ofiarą eksplozji i wspomagana przez serum ostatecznie pokonuje Killiana.
Byłbym w stanie znieść ten cały cyrk, gdyby nie to, jaki koniec spotyka Iron Mana. Nie wiem, czy w ramach prezentu urodzinowego (pamiętacie wielkiego pluszowego królika z cyckami, którego dostała Peppers?), czy ze strachu przed supermocami swojej partnerki, Stark odpala protokół tabula rasa, który w spektakularny sposób wysadza wszystkie kombinezony w powietrze. Istny pokaz fajerwerków na uczczenie nowej drogi życia.
Żeby happy endowi stała się zadość, Peppers zostaje wyleczona z mutacji, a Stark poddaje się operacji usunięcia szrapneli i reaktora. Wszystko wraca do normy i oboje żyją długo i szczęśliwie – identycznie jak w trzeciej części Nolanowskiego Batmana. Ciekawe, że twórcy obu filmów postanowili najpierw pozbawić swoich superbohaterów wszystkich mocy, a kiedy tym udaje się jednak wrócić do formy, dowalają im jeszcze życiem rodzinnym.
Winnym całego niepowodzenia jest reżyser Shane Black, słynny przede wszystkim jako autor scenariuszy do serii „Zabójcza broń”. Ci, którzy cierpią na nostalgię za hollywoodzkim kinem sensacyjnym, będą zachwyceni, Mamy więc schemat komedii sensacyjnej, bohaterów rzucających ciętymi ripostami i puszczających serie z miotaczy promieni, wreszcie kompletny brak logiki. Sekwencja otwierająca film sugeruje, że będzie on pełen nostalgii i idącego z nią w parze anachronizmu. Zamiast „Shoot to Thrill” AC/DC z dwójki, słyszymy „Blue” zespołu Eiffel 69, jeden z hymnów końca lat 90.
Anachroniczne jest całe podejście do tematu. Relacja pomiędzy człowiekiem a maszyną przedstawiona jest jako ucieczka od świata, zamknięcie się w blaszanej puszce – tak jakby wszyscy zapomnieli, że to właśnie dzięki maszynie Tony Stark jest w stanie zrobić coś dobrego dla świata. Dlatego jego mętne tłumaczenia z końcówki filmu brzmią naprawdę absurdalnie. Najpierw na stole operacyjnym słyszymy, że „ludzie boją się postępu, ale mało kto miał w sercu kawał żelaza”. Tony, właśnie dlatego, że boisz się postępu, dajesz sobie zrobić operację, która z superbohatera zmieni cię w zwykłego człowieka. Już na samym końcu, kiedy Stark wyrzuca do morza swój reaktor, zdobywa się na patetyczne stwierdzenie, że „kiedyś [był] zamknięty w Iron Manie, teraz w środku [jest] człowiekiem z żelaza”. Już widzę, jak będzie odpierał ataki obcych za pomocą swojego człowieczeństwa i żelaznego charakteru.
Również podejście do inżynierii genetycznej jest z innej epoki: w człowieku tkwi jakaś magiczna siła, élan vital, dzięki której może się on odradzać w nieskończoność – wystarczy tylko odkryć jej źródło, ukryte gdzieś w środku mózgu. Nie dziwi więc ostateczna wymowa filmu: maszyny są złe, dlatego dla zachowania zdrowia psychicznego należy je wysadzić. Eksperymenty genetyczne również należy zakazać, bios może wymknąć się spod kontroli i zmienić się w tykającą bombę. Jedynym rozwiązaniem jest kuracja i powrót na łono rodziny. Inżynieria, której francuski źródłosłów odsyła do konstruowania machin wojennych, również jest zbyt niebezpieczna, pozostaje więc niegroźne majsterkowanie w ramach weekendowego relaksu. Znaczące jest to, że nie wszystkie kombinezony zostają zniszczone, w rękach armii amerykańskiej pozostaje War Machine. Mamy więc do czynienia z idylliczną – i do bólu konserwatywną – wizją, w której nad zdrową, normalną rodziną czuwa Iron Patriot, państwo ze swoim monopolem na przemoc. Jeżeli pamiętamy, jak Tony Stark wzdrygał się przed udostępnieniem armii swoich maszyn wojennych, widzimy, że w trzeciej części trylogii przegrywa on na wszystkich frontach. Jednym słowem, Iron Man pada ofiarą zabójczej broni – i to jest największa porażka tego filmu.
Jakub Baran
„Iron Man 3”
Reżyseria: Shane Black
Scenariusz: Shane Black, Drew Pearce
Muzyka: Brian Tyler
Zdjęcia: John Toll
Montaż: Peter S. Elliot, Jeffrey Ford
Obsada: Robert Downey Jr., Gwyneth Paltrow, Guy Pearce, Rebecca Hall, Ben Kingsley, Paul Bettany, Don Cheadle, Jon Favreau, Ty Sympkins
Premiera (świat): 18 kwietnia 2013
Premiera (Polska): 9 maja 2013
Produkcja: Marvel Studios, Paramount Pictures, Fairview Entertainment / Chiny, USA
Dystrybucja: Disney
Czas trwania: 130 min.