ODD THOMAS: DIABELSKI PAKT
Pisarska plwocina


Przed lekturą komiksu Odd Thomas: Diabelski pakt nie miałem żadnej styczności z twórczością Deana Koontza. Biogramy i cytaty m.in. z recenzji New York Timesa czy Guardiana, którymi wydawnictwo Sine Qua Non upstrzyło wewnętrzne strony okładek przedstawiają go jako doskonałego pisarza, autora zawrotnej ilości bestsellerów i prawdziwego wirtuoza prozy fantastycznej. Komiks, do którego napisał scenariusz, ma stanowić prequel do genialnej ponoć serii o przygodach tytułowego Odda Thomasa. Wydaje się zatem, że to idealny punkt wyjścia dla kogoś niezaznajomionego z wykreowanym przez Koontza cyklem i równocześnie (przynajmniej teoretycznie) popis umiejętności twórcy, którym zamierza on zyskać zainteresowanie i uznanie nowych odbiorców. Podobną próbę (zresztą w tym samym wydawnictwie) podjął Jakub Ćwiek, tworząc z Dawidem Pochopniem i Grzegorzem Nitą rysunkowy spin-off do swojej tetralogii Kłamca. I, tak samo jak w wypadku perypetii Lokiego, historia Odda Thomasa jest projektem kompletnie nieudanym i przynoszącym zgoła odmienny od zamierzonego skutek. I Ćwiek, i Koontz skutecznie zrazili mnie do sięgnięcia po jakiekolwiek inne owoce ich twórczości.

Odd Thomas ma dziewiętnaście lat i pracuje w barze, smażąc naleśniki. Mieszka w małym miasteczku w Stanach i posiada nadnaturalne zdolności – przede wszystkim widzi duchy, które z braku lepszego zajęcia przybywają na jego prowincję. W związku z tym jowialny szeryf lokalnej policji wykorzystuje go czasem do pomocy w śledztwach, co ze względu na żyłkę detektywistyczną i naturę awanturnika bardzo Thomasowi odpowiada. Poza tym jest bardzo zakochany w swojej nierozstającej się z bronią dziewczynie o imieniu Stormy i… jest bezdennie żałosny. Jeśli wierzyć notatkom w szkicowniku rysowniczki, miał to być „zwyczajny chłopak – miły, uprzejmy, ale kryjący w sobie niezwykłą siłę – zarówno fizyczną, jak i umysłową”. Wyszedł tak zwyczajny, że skrajnie nijaki. Ciskający w każdej sytuacji żenującymi one-linerami (podobnie zresztą jak pozostali bohaterowie), posiadający zdolność logicznego myślenia na poziomie kilkulatka i nie wywołujący właściwie w czytelniku żadnych uczuć poza irytacją.

Pościg za mordercą, który stanowi jedyny wątek fabularny, jest niewyobrażalnie drętwy i nużący. Do schematu przypadkowego odcinka serialu policyjnego Koontz nie dodaje absolutnie nic od siebie – nadnaturalne zdolności Thomasa działają bardziej na zasadzie deus ex machina, niż w jakikolwiek sposób dynamizują wlokącą się akcję. Gra między przestępcą a detektywami jest przedstawiona bardziej infantylnie niż w Scooby Doo, jednak w kreskówce były przynajmniej lepsze dialogi.

Fabuła jest nudna, schematyczna i bzdurna. Koontz nawet nie stara się ukryć, że uważa czytelnika za kompletnego idiotę, który w dodatku cierpi na zaburzenia pamięci krótkotrwałej. Intryga przypomina coś, co w przypływie wątpliwej weny wypluł z siebie usypiający na lekcji dwunastolatek, który poprzedniego wieczoru po kryjomu obejrzał Kolekcjonera kości. Coś, co w mniemaniu pisarza miało stanowić twist fabularny, jest stwierdzeniem oczywistego dla odbiorcy faktu. Finał, tyleż nieprzystający do historii, co kompletnie pozbawiony sensu, sprawia wrażenie dopisanego w ostatniej chwili, aby zgadzała się liczba stron, zagwarantowana w kontrakcie.

Rysunki Queenie Chan, wykonane w mangowej stylistyce, jedynie pogarszają sytuację. Największą ich zaletą jest to, że autorka stara się nie popełniać rażących błędów anatomicznych i zazwyczaj nawet jej to wychodzi. Na każdej stronie widać niedopasowanie stylistyk: scenariusz Koontza o wiele lepiej sprawdziłby się w rękach dowolnego wyrobnika amerykańskiej serii sensacyjnej. Wymagająca innego planowania graficznego manga tylko eksponuje niedostatki historii. Zresztą, im bliżej końca, tym coraz silniejsze miałem wrażenie, że Queenie Chan pracowała nie na gotowym skrypcie, ale adaptowała opowiadanie Koontza, do którego ten wrzucił więcej dialogów niż zwykle. Masę niemiłosiernie drewnianych kwestii. Kopę kretyńskich żartów, które są rozciągane w nieskończoność, aby czytelnik-debil na pewno załapał dowcip.

Odd Thomas: Diabelski pakt to komiks absolutnie nieudany, rażący elementarnymi błędami i po prostu głupi. Niezależnie od tego, dla jakiego odbiorcy był przeznaczony, stanowi policzek wymierzony w jego twarz przez autora. Koontz skutecznie przekonał mnie, by nie sięgać po jego książki. Zwłaszcza te z serii o Oddzie Thomasie.

Dziękujemy wydawnictwu Sine Qua Non za udostępnienie egzemplarza do recenzji.

Rafał Kołsut

Odd Thomas: Diabelski Pakt
Wydawnictwo: Sine Qua Non
Tytuł oryginalny: In Odd We Trust
Rok wydania oryginału: 2008
Liczba stron: 208
Format: 135×205 mm
Oprawa: miękka
Papier: offsetowy
Druk: czarno-biały
Wydanie: I
Cena z okładki: 29,90 zł