CHMIELA SŁÓW KILKA

„W najbliższym czasie będę pracował nad jednym projektem, który mnie zaintrygował. Ministerstwo Rolnictwa dało na to pieniądze. Jest to historia górnika ze Śląska, który podczas okupacji ucieka do Bydgoszczy i tam, razem z żołnierzami AK, otwiera kopalnię, w której pod przykrywką (wydobycie węgla), buduje rakietę V2, dzięki której chce wyrzucić w niebo jak największą ilość ulotek. W ten sposób dociera do każdego polskiego obywatela i rozpoczyna walkę z reżimem komunistycznym, wygrywa wybory i zostaje znanym polskim olimpijczykiem. Całość kończy się wzruszająco w Watykanie na audiencji u Jana Pawła II. Ostatnie dwie strony będą mega twistem fabularnym – okaże się, że całą historię górnika opowiada bankomat karcie kredytowej. Zrobię to, bo kasa będzie dobra i nakład – pięć tysięcy. Premiera zaplanowana jest na grudzień w gmachu Poczty Gdańskiej, na której to premierze będzie prezydent Gdańska, Bydgoszczy, Wrocławia i jakiś arcybiskup. Pierwsze pięć egzemplarzy ma być poświęconych…”

W tych kilku zdaniach dobrze znany mi rysownik podsumował aktualną sytuację komiksu polskiego, tudzież komiksu w Polsce. Pewnie: z przekąsem i w sposób przerysowany, ale jakże celny przy tym. Bo mnie również wkurza użytkowa rola komiksu. Nie znaczy to oczywiście, że nie są wydawane dobre polskie komiksy, zahaczające o inne tematy niż wydarzenia historyczne. Są jak najbardziej. Tylko raczej nie wychodzą poza getto. Pomimo wysiłków mniej lub bardziej oświeconych publicystów, ulokowanych niczym piąta kolumna w redakcjach przeróżnych periodyków, komiksy (nie tylko rodzime produkcje) pozostają niezauważone. Ktoś tam o nich napisze, może porozmawiają o nich w telewizji, ale żeby najciekawsze z nich wywołały emocje porównywalne do tych otaczających epokową w dziejach kina polskiego laurkę dla noblisty elektryka cyklicznie wygrywającego w totolotka? Co to, to nie.

Uwagę polskich mediów przykuwa komiks raz do roku w okolicy październikowego festiwalu (jako mieszanka dziwacznego fenomenu i nostalgii za dzieciństwem) lub wtedy, gdy spełnia rolę użytkową (konkretny przypadek) i opowiada o historii miasta, instytucji, postaci lub zjawiska społecznego. Komiks taki może być fatalny, może być zrobiony dobrze (to też się zdarza), ale nikogo to nie interesuje. Ważne, aby zawsze był politycznie poprawny i nikogo nie raził. Zwykłe, lecz całkowicie fikcyjne, nierzadko ocierające się o fantastykę historie o ludziach, nawet niezwykłych, mediów nie interesują. Powinno być albo użytkowo, albo w ogóle.

Będą tacy, którzy się obruszą. Stwierdzą: powinniśmy z tym walczyć. Wyjść na barykady, mówić, pisać, krzyczeć, że komiks to coś więcej, że w niczym nie ustępuje literaturze czy filmowi.

Ha. Ha. Ha.

Ubiegłoroczny konkurs festiwalowy sprzedano bankowi, upychając komiks w kolejną utylitarną szufladkę, tym razem nawet w ramach wydarzenia, które ponoć jest jego świętem.

Przeróżne festiwale na całym świecie mają swoich sponsorów i swoje konkursy. Ale, przykładowo: chyba żaden z „mecenasów sztuki” nie będzie sugerował zagranicznym czy polskim filmowcom robienia dzieł o bezgotówkowym obrocie walutą czy innych bzdurach, prawda? Prawda?

Łukasz Chmielewski