Pretty Good Year
To był dobry rok. AD 2013 okazał się triumfem dla Neila Gaimana i bardzo długim świętem dla wielbicieli wszystkich odsłon jego twórczości, a jest ich niemało. Trzy premiery książkowe, w tym powieść utytułowana brytyjską Książką Roku. Powrót do serii, która uczyniła z jej pomysłodawcy żywą legendę komiksu. Pisanie dla radia, które autor kocha i telewizji, co pozwoliło go odkryć kolejnemu, niezwykle szerokiemu gronu odbiorców. Płyta z zapisem trasy koncertowo-autorskiej z Amandą Palmer. Gaiman specjalizuje się w przekraczaniu granic gatunków i mediów, a teraz przymierza się jeszcze do podboju nowego terytorium: na premierę czeka „Wayward Mansion”, gra komputerowa według jego pomysłu. Wszystko to w ramach swoistej odprawy i pożegnania na czas bliżej nieokreślony. Trasą promującą „Ocean na końcu drogi” Neil pożegnał na dobre koczowniczą formę reklamowania swojej twórczości. (Można wziąć głęboki, uspokajający oddech – zapewniał, że Polskę jeszcze odwiedzi.) Obiecał też tymczasowo ograniczyć swoją obecność w mediach społecznościowych, by pisać kontynuację „Amerykańskich bogów”, czyli dzieła, które wprowadziło go do literackiego mainstreamu, a przynajmniej zapewniło mu rozgłos wykraczający poza grono zainteresowanych komiksami i literaturą dziecięcą.
Taki urlop da nowym fanom czas na zapoznanie się z dotychczasową twórczością Gaimana, a jest tego niemało. Pozostali zacierają ręce i szykują portfele na myśl o kolejnych – niestety już znacznie opóźnionych – zeszytach „Sandman: Overture”. Samo oczekiwanie też nie musi być nudne. Obiecuje się nam serial na podstawie „Amerykańskich bogów” (Gaiman sam pisze scenariusz pilota i smuci go, że HBO chce trzymać się oryginału bardziej niż on sam), próbuje wskrzesić ekranizację „Dobrego omenu”, a ostatnio gruchnęła wieść o zakusach Josepha Gordona-Levitta na film o Sandmanie. Nawiasem mówiąc, w gorączkowych rozważaniach nad słusznością i wykonalnością takiego przedsięwzięcia warto pamiętać, że Neil nie bardzo może trzymać nad czymkolwiek pieczę. Ale jeśli właściciele praw do „Sandmana” wiedzą, co dla nich dobre – nie będą go pomijać.
To ciekawe, że pisząc o Neilu Gaimanie dla ludzi zainteresowanych komiksami czy fantastyką, można zacząć właściwie od końca, czyli najnowszych wieści i planów, bo w tym środowisku trudno znaleźć kogoś, kto nigdy o nim nie słyszał.
* [Podróż bohatera]
Ale jak mały, brytyjski mol książkowy wyrasta na zdobywcę amerykańskiego rynku wydawniczego? Dzikie dziecko wychowuje się wśród życzliwych bibliotekarzy. Mieszka „w książkach bardziej niż gdziekolwiek indziej” i nie rozumie, dlaczego zdaniem dorosłych komiksy są złe i zniechęcają do „prawdziwego” czytania. On uwielbia komiksy, a przeczytał całą bibliotekę dziecięcą. Alfabetycznie. Marzy nie tyle, by być pisarzem, co autorem „Władcy Pierścieni”. Co prawda w jego głowie mieszczą się zgodnie wikingowie, bogowie starożytnego Egiptu i superbohaterowie, ale to dzięki znajomości klasyki SF posiada zaskakująco szczegółowy plan przedostania się do równoległej rzeczywistości i podawania za twórcę trylogii o Śródziemiu. Ostatecznie porzuca go na rzecz nowego: pisania amerykańskich (sic!) komiksów. Jednak w obliczu konsternacji szkolnego doradcy zawodowego młody Neil Gaiman zmienia taktykę. Dziennikarstwo pozwoli mu poznać ludzi i zgłębić działanie nie tylko fandomu fantastyczno-komiksowego, ale i w przemysłu wydawniczego. Pisze do szuflady i zgłasza się, gdzie może, głównie do czasopism, które panowie kupują „dla artykułów”. Dzięki samozaparciu graniczącemu z bezczelnością udaje mu się wreszcie coś opublikować, więc kolejne CV nie są już zupełnie zmyślone.
Nim jednak bohater wyruszy na podbój, musi spotkać czarodzieja. W biografii Gaimana było ich kilku, ale dwóch ma szczególne znaczenie. Alan Moore odpowiedzią na proste i bezpośrednie pytanie: „jak właściwie pisze się scenariusz komiksu?” wtajemniczył aspirującego scenarzystę w tajniki rzemiosła. Natomiast Dave McKean, artysta grafik poznany podczas współpracy w studenckim magazynie, dysponował bajeczną wyobraźnią, która okazała się przez lata współpracy niezwykle kompatybilna z krajobrazami powstającymi w głowie Gaimana. I choć zdaniem tego drugiego nic nigdy nie wygląda dokładnie tak, jak sobie wyobrażał – zawsze wygląda lepiej.
Ale to Karen Berger, redaktor DC Comics (potem szefowa Vertigo) umożliwiła bohaterowi udział w wyprawie. Podczas polowania na brytyjskie talenty skusiła się na dziwaczne pomysły Gaimana i McKeana: zaprosiła do współpracy dwóch młodych, ambitnych twórców bez dorobku, choć ich „Drastyczne przypadki” pod żadnym względem nie były zgodne z oczekiwaniami wydawcy. Ponieważ „Czarna Orchidea” ich nie zawiodła, Gaimanowi pozwolono ożywić kolejnego bohatera DC.
* [Sandman…]
Brytyjczyk nie nosił się wówczas z zamiarem stworzenia opowieści z epickim rozmachem. Sandman mu się też nie przyśnił. Był po prostu jedyną spośród zaproponowanych postaci, która go interesowała, a nie pracował nad nią już inny scenarzysta. Góra łaskawie zgodziła się, by biegający w masce przeciwgazowej mściciel z lat 30. otrzymał nową postać i odcień grozy. Nawet nie podejrzewali, jakim strzałem w dziesiątkę okaże się powołanie postaci o właściwościach nienarzucających twórcom fabuły i ilustracji żadnych ograniczeń. Mogli oni robić praktycznie wszystko, a zamiast zaburzania spójności świata, czyniliby go tylko pełniejszym. Gaiman dostał do dyspozycji ogrom czasu i przestrzeni. Mógł pokazać zarówno losy Władcy Snów, jak i opowieści, dla których jest on zaledwie pretekstem. Z perspektywy ćwierćwiecza nietrudno ocenić, czy autor dobrze wykorzystał swoją szansę.
Oczywiście powodzenie „Sandmana” nie jest wyłącznie zasługą scenarzysty, a i sukces nie był natychmiastowy. Czytelników przybywało powoli, ale w miarę systematycznie, a jednak Gaiman nieustannie spodziewał się telefonu z informacją, że pisany przez niego zeszyt jest ostatnim. Może właśnie dlatego od samego początku wiedział, dokąd historia zmierza i jak musi się skończyć. Ale telefon nie dzwonił. Za to nagle okazało się, że „Sandman” sprzedaje się lepiej od „Batmana”. Kolejne części obsypywane były nagrodami, a do sklepów komiksowych zaczęli zaglądać ludzie, którzy dotąd po opowieści obrazkowe w ogóle nie sięgali.
Dlatego bez obawy można nazwać serię o Morfeuszu dziełem rewolucyjnym i to pod kilkoma względami: profilu czytelników, standardów obowiązujących w przemyśle oraz przekraczania barier gatunkowych.
Zwykle za dany tytuł komiksowy odpowiada stały zespół autorski, tak też rozpoczęła się praca nad „Sandmanem”. Jednak Sama Kietha i Marka Dringenberga, którym zawdzięczamy pierwszy wizerunek nowego Morfeusza, z różnych względów zaczęli zastępować kolejni artyści, co okazało się odpowiadać nie tylko im samym, ale i formule opowiadanej historii. Gaiman zyskał kolejny środek wyrazu – możliwość dobierania rysowników według stylu, z myślą o danej opowieści, a wizualną klamrę serii stanowią okładki Dave’a McKeana. Pomysł zbierania zeszytów w tomy powstał przypadkowo, by było co zareklamować przy okazji pochlebnego artykułu w „The Rolling Stone”. Scenarzysta dokonał również rzeczy wówczas niesłychanej – skłonił wydawcę, by nie kontynuowano serii po jego odejściu, choć nie mógł mieć tego zagwarantowanego w kontrakcie, mógł jedynie wyrażać życzenie i nadzieję. DC musiało się zorientować, że i tak nie znaleźliby godnego następcy, co nie przeszkodziło to w powstaniu licznych, czasem nawet udanych („Lucyfer”) spin-offów, ale życzenie Gaimana uszanowano, co przed „Sandmanem” było nie do pomyślenia i trudno stwierdzić, czy udałoby się komukolwiek innemu.
Seria zmieniła i urozmaiciła profil czytelników historii obrazkowych. Kobiety przyciągnęła do sklepów z komiksami na długo zanim zrobiły to filmowe blockbustery (o czym Gaiman dowiedział się bezpośrednio od wdzięcznych właścicieli księgarni i ich stałych bywalców). Fakt, że Sandman został uznana za dzieło dla intelektualistów (i powieść graficzną, a nie „zwyczajnie komiks”) zawdzięczamy pewnie kilku recenzjom i dobremu marketingowi. Faktem jest, że oprócz licznych Eisnerów „Sandman” zdobył literacką World Fantasy Award (za „Sen Nocy Letniej” jako opowiadanie), a ten precedens spowodował zmianę regulaminu konkursu, gwarantującą, że w przyszłości żaden inny komiks nie będzie mógł otrzymać nominacji do tej nagrody. Ale nawet jeśli ktoś wcześniej i lepiej od „Sandmana” udowodnił, że komiksy nie muszą być bezmyślną lub dziecięcą rozrywką, to Gaiman z pewnością okazał się najskuteczniejszym magnesem dla nowych czytelników. Pokazał, że możliwe jest osadzenie komiksu w przebogatej historii kultury – wcale nie popularnej – a gdyby nawet obrać całość z fantastyki, grozy i erudycyjnych aluzji, pozostaje opowieść o ludzkich dramatach, od której trudno się oderwać.
* […and beyond]
Potem już twórcy uznanego przez krytykę i czytelników oraz wielokrotnie nagradzanego komiksu wolno było wszystko, z czego skwapliwie korzystał i co czyni próbę podsumowania jego dorobku wyzwaniem skazanym na niepowodzenie. Choć Gaiman nie przestał pisać komiksów, to nigdy nie poprowadził równie długiej serii. Powstały co prawda „Księgi Magii”, ale większość późniejszych wypraw do świata komiksu było pojedynczymi występami w znanych seriach różnych wydawnictw („Miracleman”, „Spawn”, „Angela”, „Eternals”, „Marvel 1602”), rzadziej samodzielnymi tytułami, jak „Mr. Punch”. Zainteresował się natomiast powieściopisarstwem, choć nim zdecydował się wydać coś samodzielnie, zaczął od współpracy z Terrym Pratchettem („Dobry omen”, jeszcze w czasie powstawania „Sandmana”), publikacji zbioru opowiadań („Angels and Visitations”) i zaadaptowania na powieść własnego scenariusza serialu BBC („Nigdziebądź”). Z czasem nowych książek pojawiało się coraz więcej, a komiksy były jedynie adaptacjami jego własnych dzieł, jak choćby zilustrowany przez Charles Vessa „Gwiezdny pył”. Chyba że udało się skłonić do współpracy Yoshitakę Amano („Senni łowcy”) lub też pojawiła się okazja, by w dwucześciowej historii („Co się stało z Zamaskowanym Krzyżowcem”) zabić Batmana i wyprawić mu pogrzeb, który osobom zaznajomionym z wcześniejszą twórczością autora musiał wydać się nieco znajomy. Prawdziwy komiksowy comeback stanowi dopiero „Sandman: Overture”.
Nie sposób się dziwić, że format comiesięcznego wydawnictwa przestał autorowi odpowiadać. Neil wspominał, że z czasem przygotowanie kolejnego zeszytu „Sandmana” do publikacji było coraz bardziej pracochłonne. Jako czytelnicy i fani – chyba wybaczamy. Być może z obawy, że kolejne dzieło nie przebije poprzedniego. Być może dlatego, że sytuacja autora, który kamień milowy w dziejach gatunku i prawdopodobnie również swoje opus magnum stworzył 25 lat temu, w wieku 25 lat, jest naprawdę nie do pozazdroszczenia.
*[Autor o stu twarzach]
Myśląc o karierze Gaimana, widzę długie listy: tytułów, współpracowników nagród, dziedzin i zajęć, których się przez ostatnie lata podejmował. Po szczegółową i stale rosnące zestawienie osiągnięć odsyłam do internetowych bibliografii czy dość aktualnej strony autora. Dość powiedzieć, że może nie wszystko, czego Neil dotknie, zmienia się w złoto, ale biorąc pod uwagę mnogość projektów i płodność wyobraźni – wyniki ma całkiem niezłe. Ta różnorodność bardzo utrudnia podsumowanie dorobku i sprawia, że nawet zdeklarowani fani nie orientują się we wszystkich aspektach jego twórczości. Entuzjaści prozy niekoniecznie czytali „Sandmana”, a wielbiciele komiksów nie wiedzą nic o jego wierszach, słuchowiskach czy wyreżyserowanych przez niego krótkich filmach. Nie wiadomo, gdzie w tym wszystkim umieścić blog i inne przejawy działalności wirtualnej, która sztuką nie jest, ale bywa, a na pewno świadczy o wpływie i znaczeniu Neila w literaturze i popkulturze.
Dlatego nazywam Neila Gaimana nie pisarzem, tylko autorem. Bo bywa i scenarzystą komiksowym, i filmowym, i telewizyjnym; dziennikarzem, redaktorem, reżyserem, inspiratorem, gawędziarzem, artystą scenicznym (może nie aż tak charyzmatycznym jak jego żona, ale nie każdy pisarz ma to we krwi, a ten chyba postanowił w końcu zasłużyć na etykietę „gwiazdy rocka”, jaką obdarzali go dziennikarze ze względu na niebywałą popularność i przez pewien czas nieodłączną czarną skórzaną kurtkę). Nagrywa, promuje i wydaje audiobooki. Współpracuje z najciekawszymi osobowościami artystycznymi z pogranicza sztuki wizualnej, literatury i prawdopodobnie dowolnej innej dziedziny, jaką można sobie wyobrazić. Neil to miłościwie nam panujący czarodziej słowa, na którego twitterowe wezwanie miliony próbują się twórczo wykazać i włączać do globalnych projektów artystycznych (jak w przypadku zorganizowanego przez BlackBerry projektu Keep Moving, w ramach którego fani mieli okazję współpracować z Gaimanem nad zbiorem krótkich opowiadań tworzących „Kalendarz opowieści”).
Dlatego nazywam Neila Gaimana nie pisarzem, tylko autorem. Bo bywa i scenarzystą komiksowym, i filmowym, i telewizyjnym; dziennikarzem, redaktorem, reżyserem, inspiratorem, gawędziarzem, artystą scenicznym (może nie aż tak charyzmatycznym jak jego żona, ale nie każdy pisarz ma to we krwi, a ten chyba postanowił w końcu zasłużyć na etykietę „gwiazdy rocka”, jaką obdarzali go dziennikarze ze względu na niebywałą popularność i przez pewien czas nieodłączną czarną skórzaną kurtkę). Nagrywa, promuje i wydaje audiobooki. Współpracuje z najciekawszymi osobowościami artystycznymi z pogranicza sztuki wizualnej, literatury i prawdopodobnie dowolnej innej dziedziny, jaką można sobie wyobrazić. Neil to miłościwie nam panujący czarodziej słowa, na którego twitterowe wezwanie miliony próbują się twórczo wykazać i włączać do globalnych projektów artystycznych (jak w przypadku zorganizowanego przez BlackBerry projektu Keep Moving, w ramach którego fani mieli okazję współpracować z Gaimanem nad zbiorem krótkich opowiadań tworzących „Kalendarz opowieści”).
Mnogość przybieranych ról przekłada się również na zróżnicowanie wśród fanów autora. Popularność dzieł Gaimana nieraz pokazała, że dorośli oraz odbiorcy książek dziecięcych i młodzieżowych niekoniecznie stanowią rozłączne zbiory, bo dzieci, które uwielbiały (w odróżnieniu od przerażonych rodziców) „Koralinę” i „Wilki w ścianach” zdążyły już dorosnąć, a „Księga cmentarna” częściej dorosłych wzrusza i bawi niż nudzi. Po wędrówce po Ameryce, mitologiach świata i zbiorowej podświadomości, jaką Gaiman zafundował nam w „Amerykańskich bogach”, długo kazał czekać na kolejną poważną, „dorosłą” książkę, a sądząc po recenzjach – nie wszyscy są przekonani, że „Ocean na końcu drogi” spełnia te warunki. Tymczasem popularność autora podtrzymywały całkiem udane adaptacje jego dzieł: filmy „Gwiezdny pył” i nominowana do Oscara „Koralina”, a także liczne graficzne adaptacje poszczególnych opowiadań czy książek. Rozmaite przeróbki dzieł własnych i cudzych – od retellingu „Beowulfa” na potrzeby filmu po komiks na podstawie powieści na podstawie serialowego scenariusza, czyli „Nigdziebądź” – to w ogóle jego domena. A dzieła takie zyskują nowe oblicze i nowe życie, bo Gaiman zdaje się doskonale rozumieć różnice pomiędzy poszczególnymi formami przekazu oraz wie, na czym polega przekładanie jednego medium na inne. To samo wyczucie pozwala mu tak swobodnie lawirować pomiędzy prozą, komiksem, radiem, kinem i pisaniem o hodowaniu pszczół i spacerach z psami na blogu.
Rzecz jasna pojawiają się także słowa krytyki. Niektórzy zarzucają mu powtarzalność i stworzenie marki tak charakterystycznej, że aż nudnej. Bo choć po niesamowitym i niepokojącym świecie fantastycznego dzieciństwa Gaiman porusza się w bardzo swobodnie i efektownie, to czytelnicy mieli okazję zwiedzić go już dość dokładnie. Na korzyść pisarza przemawia sukces i uznanie dla „Oceanu na końcu drogi”, który na szczęście przez znaczną część recenzentów i czytelników został odczytany jako poważna powieść dotycząca dojrzałej problematyki, przypominająca nastrojem „Koralinę” czy „Księgę cmentarną” tylko bardzo powierzchownie. Ale nawet krytycy nie zgłaszają zastrzeżeń do wartości literackiej czy strony językowej twórczości Gaimana. Nawet (a raczej: zwłaszcza) w książkach dla młodych czytelników zwraca uwagę fakt, że autor traktuje ich po partnersku i nie oszczędza ani potencjalnie trudnych tematów. ani słów. Pamięta i rozumie, że to właśnie z książek dzieci uczą się świata, więc ich misją powinno być poszerzanie horyzontów i wzbogacanie leksykonu, a nie upraszczanie.
Banalne powiedzenie, że każdy, niezależnie od wieku, zainteresowań i preferencji względem formatu i zainteresowań gatunkowych, znajdzie coś dla siebie w jego twórczości, wcale nie jest przesadą. Pod warunkiem, że ceni dobrze opowiedzianą historię, bo to właśnie, a nie mroczny świat dzieciństwa czy komiksy najeżone erudycyjnymi wstawkami, jest wizytówką Gaimana. Od lat głosi on potęgę opowieści. Gorliwych wyznawców na szczęście nie brakuje, a kult jest ekumeniczny, przekraczający bariery gatunków, formatów i tematów, nie mówiąc już o wieku czy płci. I jeżeli prognozy będziemy robić na podstawie dotychczasowy dokonań i zapowiedzi – będzie wciąż rósł w siłę.
(Tytuł zaczerpnięty z piosenki Tori Amos, długoletniej przyjaciółki Gaimana, z którą lubią się nawzajem umieszczać w swojej twórczości.)
Klementyna Dec
Ewa Lipińska
Źródła i polecane lektury
Prince of Stories: The Many Worlds of Neil Gaiman, Hank Wagner, Stephen R. Bissette, Christopher Golden, St. Martin’s Press.
Hanging Out With the Dream King, Joe McCabe, Fantagraphics Books.
Blog Neila Gaimana po polsku http://neilgaiman-pl.blogspot.com