The Sandman: Overture #1
Zwykle, kiedy wchodzę do anglojęzycznej księgarni z komiksami, raczej nie poświęcam wiele uwagi zeszytom, kierując się prosto do stoisk z TPB. W wyniku tego mam tylko trzy amerykańskie zeszyty, wszystkie kupione w sieci. Dzisiaj, w realu, kupiłem czwarty.
Kiedy Internetem wstrząsnęła wiadomość, że Neil Gaiman po siedemnastu latach powraca do swojego sztandarowego cyklu, naturalny entuzjazm stłumiła równie oczekiwana obawa co do jakości tego rodzaju restytucji. Powiem szczerze, aby opinie zawarte w tej recenzji zostały przedstawione w odpowiednim kontekście – o ile „Sandmana” bardzo lubię i cenię, to niemal cała reszta twórczości brytyjskiego scenarzysty pozostawia mnie na ogół obojętnym (z kilkoma, głównie powieściowymi wyjątkami).
Nie mam zupełnie problemu z kupieniem komiksu czy książki tylko dlatego, że dziesięć czy dwadzieścia lat wcześniej podobał mi się pierwowzór, nawet jeśli ryzyko odcinania kuponów jest duże. A lektura nowego „Sandmana” jest jak podróż w czasie do początku ubiegłej dekady, kiedy pierwszy album ukazał się w naszym języku i solidnie wstrząsnął fundamentami komiksowego światka.
Od roku 1996, w którym ukazał się ostatni, #75 zeszyt serii, Gaiman kilkakrotnie przypominał o swoim bohaterze, jednak zwykle były to opowieści dziejące się w jego świecie, gdzie był on zaledwie obserwatorem zdarzeń lub postacią z dalszego planu. Było tak nie bez powodu – komiks stanowił zamkniętą całość i dopisywanie dalszych części czy kolejnych przygód niczego dobrego by tej postaci nie przyniosło.
Kiedy jednak minęło tyle lat, że główna seria stała się w pewnym sensie klasyczna, autor uznał widać, że dopowiedzenie kilku szczegółów z życia głównego bohatera nie powinno wpłynąć na odbiór „kanonu” i postanowił pokazać nam wydarzenia sprzed pojmania Sandmana, jakie pamiętamy ze „Snu Sprawiedliwych”.
Wyjmujemy długo oczekiwany komiks z folii, otwieramy, nie wiedząc, czego się spodziewać… i czeka nas naprawdę miła niespodzianka. Gaiman nie zadowolił się kolejnym spin-offem, zaoferował nam zupełnie nową opowieść, zupełnie nowe emocje, zupełnie nową jakość, a wszystko to w dobrze znanych scenografiach, z tym samym spokojnym, gęstym i orzeźwiającym zarazem klimatem czegoś nowego, niespotykanego i oryginalnego.
Zeszyt ma dwie wersje okładki – jedna w stylu bardziej tradycyjnym dla serii, stworzona przez znakomitego Dave’a McKeana, jednego z moich ulubionych twórców okładek (i nie tylko), oraz druga, równie niepokojąca, z dość niecodziennym przedstawieniem Sandmana, w postaci „zwykłego” rysunku J. H. Williamsa III. Urzekł mnie ten obrazek Sandmana w hełmofonie na tle bajkowej roślinności i rozgwieżdżonego nieba i po dość długim obracaniu w dłoniach obu wariantów zdecydowałem się właśnie na tę wersję.
Ten sam rysownik odpowiada za stronę graficzną przedsięwzięcia i wywiązuje się z tego zadania pierwszorzędnie. Nie chcę zdradzać zbyt wiele fabuły, ale skoro w materiałach promocyjnych wspomniano, że akcja toczy się przed wydarzeniami z tomu pierwszego, to raczej wiadomo, że możemy spodziewać się albo wiktoriańskiej Anglii, albo magicznych, fantastycznych światów. I nie zepsuję nikomu zabawy mówiąc, że dostaniemy i jedno i drugie, a nawet więcej, niż byśmy się spodziewali.
Już na pierwszych stronach, które można określić mianem prologu, gdzie występują mięsożerne, śniące rośliny – kreska Williamsa delikatnie nawiązuje do twórczości duetu Bissette-Totleben, którzy wspólnie z Alanem Moore’em, a także samym Gaimanem, kreowali postać Swamp Thinga.
Rysownik do spółki z chyba najlepszym obecnie w USA kolorystą, Dave’em Stewartem, swobodnie zmienia techniki graficzne, palety, tonacje, nastroje – tak, aby pozostać w duchu tradycyjnych opowieści o Sandmanie, a zarazem pokazać to, co ma najlepszego w swoim arsenale.
To, co najważniejsze w komiksie, czyli sama historia, trzyma w napięciu od pierwszej strony aż po znakomity cliffhanger na ostatniej (a właściwie przedostatniej, bo ten komiks czyta się trochę nie po kolei, o czym za chwilę).
Aby jeszcze bardziej uatrakcyjnić ten powrót po latach, wydawca do spółki z autorami zdecydował się na bardzo ciekawy i znakomicie wykorzystany pomysł z rozkładanymi stronami komiksu, dzięki czemu pod sam koniec dostajemy piękny, ogromny rysunek na czterech połączonych stronach. Jest to ukryta plansza, którą trzeba najpierw “obczytać” dookoła, a dopiero potem otworzyć i zobaczyć, co się na niej znajduje. Świetna koncepcja, realizacja i zarazem niespodzianka w sensie fabularnym, a przecież i bez tego byłby to bardzo dobry komiks.
Po przeczytaniu trudno mi się doczekać kolejnej części, zapowiadanej na luty 2014. Mam nadzieję, że także fani „Sandmana” w Polsce nie będą musieli długo czekać na tłumaczenie, w końcu prequel „Strażników” już się u nas ukazuje!
Arek Królak
The Sandman: Overture #1
Scenariusz: Neil Gaiman
Rysunki: J. H. Williams III
Okładki: J. H. Williams III & Dave McKean
Kolor: Dave Stewart
Wydawca: DC Comics (Vertigo)
Data wydania: XII 2013
Liczba stron: 36
Cena okładkowa: $4.99 (lub DHS 21 w Dubaju)