Twardy kowboj, powołany do życia przez Yvesa Swolfsa, ma pecha niczym kultowy John McClane – zawsze znajdzie się w niewłaściwym miejscu i nieodpowiednim czasie. Jeszcze dobrze nie wylizał ran po starciu z diabolicznym Reno, a juz na jego drodze stają kolejne uzbrojone przeszkody.
Po wydarzeniach z albumu „Psy zdychają zimą”, solidnie pokiereszowany Durango kuruje się w domu poczciwego farmera na obrzeżach miasteczka Peaceful Church. Świętoszkowaci mieszkańcy chcą jednak, żeby milczący rewolwerowiec jak najszybciej wyniósł się z ich terenów. Nie wiedzą jeszcze, że w kierunku osady jedzie banda brutalnych kryminalistów. Zwierzęce zachowanie przybyszów szybko doprowadzi do konfliktu, a ostatnią nadzieję zaszczutych bigotów zostanie oczywiście tajemnicy nieznajomy z przestrzeloną ręką.
Swolfs wyraźnie złapał rytm opowieści i gdzieś na horyzoncie nieśpiesznie świta zalążek solidnej westernowej mitologii. Coraz mniej tutaj pustych cytatów i jawnych kalek z klasyki, a więcej unikalnych pomysłów. Scenarzysta nadal opiera się na znanym szkielecie gatunkowym, ale jest to głównie podyktowane specyfiką konwencji, w której pewne rozwiązania są niezbywalne. Robi to jednak umiejętnie i w skostniały schemat „samotnego wybawiciela”, znanego na przykład z „Za garść dolarów” Sergia Leone (gdzie również mamy do czynienia z okaleczonym zagadkowym protagonistą), wkłada spore pokłady energii. Fabuła to znów angażująca miniatura, gdzie złoczyńcy są jeszcze bardziej nieludzcy, Durango ma pod nogami więcej kłód, a krew wyraziściej opuszcza ludzkie ciała.
Ciekawym zabiegiem Belga jest zestawienie społeczności radykalnych dewotów, zmuszonych do zakwestionowania swoich zasad, z bandą zimnokrwistych drabów oraz „aniołem zemsty”. Relacje między postaciami szybko ulegają zmianom, a czytelnik w paru momentach może w końcu naprawdę przejąć się losem postawionych na ostrzu noża bohaterów. Szkoda tylko, że Swolfs zwleka z wyraźniejszą charakteryzacją swojego nadrzędnego bohatera – nadal jest on tylko zlepkiem postaw znanych ze spaghetti westernów. Intrygującym, ale pozbawionym unikalnego głosu – działa w widowiskowy sposób, jednak jego historia jest determinowana jedynie przez przypadkowe kłopoty, w które wpada. Ikona enigmatycznego mściciela sprawdza się w pojedynczych fabułach, ale przygotowując dłuższą sagę trzeba jak najszybciej budować złożony profil postaci – gdyż podstawą jest zżycie się z bohaterem. Mam nadzieję, że w następnym tomie artysta mocniej zarysuje psychikę Durango, dzięki czemu odseparuje go od kultowych ekranowych ikon.
W warstwie wizualnej również widać progres. Mniej jest już kalek filmowych, a protagonista – mimo iż nadal przypomina Franco Nero – zyskuje mniej standardowy wygląd, podkreślany pokrytymi siwizną dłuższymi włosami i zarostem. Akcja natomiast nadal jest bardzo dynamiczna, a tła oraz modele postaci zyskują większą szczegółowość.
Nie jest to jeszcze bezbłędny komiksowy western, ale niezwykły zapał Swolfsa przebija z każdej kolorowej kartki. Durango jest pewnym chodzącym anachronizmem, jednak cieszę się jak dziecko oczekując każdego kolejnego spotkania – przypomina to trochę wypatrywanie kolejnych przygód Johna Wayne’a lub Indiany Jonesa: chcę zobaczyć, w jakie tarapaty wpadnie heros, chociaż dobrze wiem, iż uda mu się w końcu odjechać w stronę zachodzącego słońca. Dobra zabawa wygrywa tu ze sztampą. „Dni gniewu” są bardzo przyjemną podróżą po przebogatym gatunku. Mam zamiar pozostać z tym utaplanym w błocie oraz posoce kowbojem i bardzo liczę, iż wydawnictwu ryzyko zwróci się z nawiązką. Warto dać mu szansę.
Dziękujemy wydawnictwu Elemental za udostępnienie komiksu do recenzji.
Radosław Pisula
Tytuł: „Durango” tom 2: „Dni gniewu”
Scenariusz: Yves Swolfs
Rysunki: Yves Swolfs
Tłumaczenie: Wojciech Birek
Wydawnictwo: Elemental
Tytuł oryginalny: Durango: Les Forces de la colère
Wydawca oryginalny: Edition des Archers
Rok wydania oryginału: 1982
Liczba stron: 48
Format: 215×290 mm
Oprawa: miękka
Druk: kolorowy
Cena: 38 zł