This is a logo owned by Marvel

This is a logo owned by Marvel

Jak wielu, pierwszy kontakt ze Spider-Manem miałem w podstawówce. Nie dzięki komiksom, choć na nie przyszła kolej kilka lat później, ale za pośrednictwem serialu animowanego z lat 90. Nie zestarzał się dobrze w prawie każdym aspekcie, choć mimo wszystko pozostał urok (być może jest to także jedyny przypadek, jaki znam, gdzie lepiej mi się słucha polskiego dubbingu niż oryginału, ale to inna bajka). Hulk i She-Hulk to także postacie, z którymi najpierw zapoznałem się w animowanej formie. Dzisiejsze pokolenie dostało nowe odsłony tych klasycznych bohaterów i to w wydaniu najlepszych w branży, czyli od Disneya. Porażka czy idealna kombinacja? Aż prosi się o rzucenie okiem…

Byłem w mniejszości, gdy lata temu Internet obwieścił, że Disney wykupił Marvela, i pełen nadziei zareagowałem piskiem. Niestety, wszyscy inni podeszli o wiele bardziej cynicznie i pesymistycznie do tej wiadomości. Przez kilka tygodni, gdzie nie spojrzeć, widniał jakiś fanowski rysunek Wolverina przebranego za Królewnę Śnieżkę albo Kubusia Puchatka jako Thinga z „Fantastycznej Czwórki”. Obawy szybko zniknęły, gdy na ekrany weszli „Avengersi” i wszyscy uświadomili sobie, że Studio nawet nie będzie próbowało ingerować w sprawdzone komiksowe historie, a wyłoży pieniądze i pomoże przy kampanii marketingowej. Niestety, oglądając seriale, ciężko przeboleć pewne wady i jeszcze ciężej nie przypisać ich interwencji studia, które stworzyło Myszkę Miki.

Ale by nie siać pesymizmu, zacznijmy od czegoś pozytywnego. Co Disney robi lepiej od animacji? Wszystko jest na solidnym poziomie. To nie stare seriale, gdzie co chwila rzucały się w oczy wykorzystane na nowo ujęcia, a sceny walk często ziały sztywnością. Tu technologia pozwala nareszcie twórcom zaszaleć z kreatywnością w scenach akcji, ile tylko wlezie. Miło też, że jest to ciągle klasyczna animacja, a nie jakieś próby przeniesienia postaci w „trzeci wymiar” (w przypadku ostatniego serialu o Batmanie efekt były wręcz katastrofalny). Tego typu produkcje podnoszą mnie na duchu, pokazują, że nie tylko zawsze będzie miejsce dla tradycyjnego stylu, ale że można w nim jeszcze wiele powiedzieć. Dynamiczna animacja służy także dobrze komediowym aspektom i gdy humor w scenariuszu siada, wszystko nadrabiane jest faktem, że gag był przynajmniej szybki, więc bezbolesny.

Twórcy bawią się także formatem. U Spider-Mana mamy ciągłe przerywniki, w których pajęczak zatrzymuje nagle akcję, by pogawędzić sobie z widzem, czasem ilustrując wszystko czysto kreskówkowymi wstawkami (kojarzy się to nieco z postacią Kuzco z „Nowszych szat króla”). U Hulków serial robiony jest na pseudo-reality show à la „Big Brother”, także co jakiś czas mamy przebitki na siedzących przed kamerą bohaterów komentujących, co im leży na wątrobie. Niestety, w obydwu przypadkach odnoszę wrażenie, że były momenty, gdy twórcy szczerze żałowali owych decyzji. Gdy wstawki są wrzucane na siłę, zwyczajnie bardzo to widać, a w przypadku Hulków robi się chwilami po prostu monotonnie.

Dla niewtajemniczonych, którzy zapewne wyobrażają sobie teraz Hulka ryczącego przed kamerą, rozwieję wątpliwości. Serialowy Hulk nie jest dziką bestią, a inteligentną, rozumną wersją bohatera z późniejszych komiksów. Sam preferuję tego „powszechnie znanego” i choć uważam, że osobowość, którą go tu obdarzono, nie jest specjalnie ciekawa, jest to jakaś odmiana. Dowodzi całą armią Hulków, w skład której wchodzą Czerwony Hulk, A-Bomb, Skaar i She-Hulk, i niestety to ich charaktery są dla mnie główną przyczyną tego, że serial kuleje. Dynamika między gromadką jest chwilami zwyczajnie drażniąca. Zwłaszcza A-Bomb, który nie potrafi otworzyć japy, by nie cisnąć jakąś głupawą komediową wstawką. Czerwony nie pozostaje daleko w tyle, co pięć sekund mając potrzebę, by podkreślić, jakim to jest „macho-manem”. Z Jennifer (She-Hulk) sprawa jest nieco odwrócona.

W komiksie nie była damską kopią Hulka, ale miała własną komiczną osobowość, w moim odczuciu to najzabawniejsza superheroska Marvela. Tu, choć ma swoje momenty, wydaje się mieć raczej standardową osobowość typową dla „kobiecej członki zespołu” – tłumacząc: robi za najnormalniejszą. Jasne, ciężko taką nie być w gronie grubiańskich Hulków, jednak zdumiewa mnie to o tyle, że jednak jednym z głównym scenarzystów serialu jest Paul Dini – jeden z mózgów „Batman – The animated series”, twórca postaci Harley Quinn. Ciekawe postacie kobiece są wręcz jego znakiem rozpoznawczym. Można by pomyśleć, że postać Jennifer będzie komediowym złotem. Tu jest jednak najnudniejsza. Niestety, to niejedyna kwestia, gdy spodziewałem się więcej po takiej legendzie. Fabuły po prostu nie mają jego dawnego polotu, a postacie głębi emocjonalnej, przez co odnoszę wrażenie, że nie może się do końca odnaleźć w serialu robionym pod same „nawalanki”.

Spider-Man, Spider-Man…

Spider-Man niespodziewanie przestaje być działającym solo bohaterem. Problemy szkolne, Mary Jane czy standardowy wątek przyjaźni z Harrym Osbornem są jak najbardziej obecne, jednak serial koncentruje się na jego przygodach jako członka S.H.I.E.L.D. Spidey zostaje przydzielony do zespołu, w skład którego wchodzą White Tiger, Iron Fist, Power Man i Nova. Niestety tu właśnie razi mnie decyzja czysto marketingowa. „Nie, nie. Nie możemy mieć serialu, gdzie nie będziemy mieć jakiejś postaci dla dziewczyn i przedstawicieli grupy etnicznej”. O ile twórcy eksponują osobowość tytułowego bohatera całkiem fajnie, tak zupełnie nie mieli pomysłu na resztę zespołu. Nie tylko ich charaktery same w sobie są mało interesujące, ale w porównaniu ze Spider-Manem wypadają blado.To po prostu zbędne dodatki, choć na szczęście jest też sporo odcinków, w którym owe postacie są kompletnie nieobecne. Pomimo komediowych uatrakcyjnień, ciężko też ukryć, że typowe dla Petera młodzieżowe dylematy były o niebo lepiej potraktowane we wcześniejszym „Spectacular Spider-Manie”.

Tu większość wątków ogląda się jak odgrzewane kotlety, choć definitywnie preferuję obecną reinkarnację Cioci May, która stała się żywiołową, nieco zwariowaną starszą panią. Nie ukrywam, że nie widziałem wszystkich odcinków, jednak w tych, które widziałem, praca Petera jako reportera zostaje tajemniczo przemilczana. Czyżby darowali sobie ten wątek, bo uznali, że dzieciaki się z tym nie utożsamią? Przynajmniej Jemison pozostał, jednak nie ma tu interakcji z Peterem, jest zajęty wyklinaniem Spider-Mana w telewizyjnych wiadomościach.

Jednym z powodów, dla którego recenzuję oba seriale naraz, jest to, że są nie tylko niezwykle podobne animacyjnie, ale także w tonie. Gdy zobaczy się w połowie odcinek, w którym Spidey pojawia się gościnnie u Hulków (lub vice versa), potrzeba czasem i kilku minut, by upewnić się, który z seriali się ogląda. W obydwu przypadkach twórcy byli świadomi, że bohaterowie są tyko małą częścią ogromnego uniwersum Marvela, i pokazują to, czerpiąc z niego wielkimi garściami. Co rusz mamy występ jakiegoś innego herosa, bohaterowie nie są ograniczeni wyłącznie do swojej stałej galerii złoczyńców, a zagorzali fani bez problemu wyłapią całą masę smaczków.

To, co niestety psuje efekt, to sposób, w jaki seriale eksponują postacie… Mianowicie ilekroć pojawia się ktoś nowy, mamy przysłowiową stopklatkę i zbliżone ujęcie postaci, przy której wyświetla się jej godność. Ba! W przypadku Spider-Mana nasz pajęczak przeprowadza szybko analizę, kto to taki. Co stało się ze starymi dobrymi czasami, gdy to uczyliśmy się o postaciach poprzez narrację. Tu niestety ciężko nie czuć pewnego traktowania widza jako zbyt głupiego, by mógł nadążyć za fabułą, ale wygląda to trochę tak, jakby opisywali nie postać, tylko nową, dostępną już w sprzedaży zabawkę i… niestety ciężko uciec wrażeniu, że o to właśnie chodziło. Złudzeniu nie pomaga jeden z pierwszych odcinków Spider-Mana, w którym bohater dostaje motocykl i scenariusz poświęca kilka dobrych minut na prezentację, jaki jest „cool”. Z drugiej strony w późniejszym odcinku twórcy nieco sami śmieją się z konceptu, gdy oto Spider-Man otrzymuje własną spider-jasknię wypełnioną spider-gadgetami, więc nie mogę mieć o to do nich zbyt wiele pretensji. Przynajmniej byli świadomi tego, co robią.

Podsumowując: czy uważam, że oba seriale są warte obejrzenia? „Ultimate Spider-Man”? Owszem, da się lubić. „Hulk and the agents of S.M.A.S.H.”? Już średnio, choć też nie sądzę, by był fatalny, jest po prostu mało ekscytujący (co jak na serial o grupie postaci, których recepta na każdy problem brzmi rozwalić wszystko dookoła, jest jednak sporym minusem). Jednocześnie piszę z myślą o nieco starszych odbiorcach, gdyż dzieciaki dostaną tu wszystko, czego pragną. Jest akcja, jest gradobicie gagów, fajnie wyglądający bohaterowie i pierwszorzędna animacja, której moje pokolenie może im tylko pozazdrościć.

Maciek Kur