Mam szufladę pełną niedokończonych komiksów

Karol Kalinowski [zdjęcie pochodzi ze strony autora]

Karol Kalinowski [zdjęcie pochodzi ze strony autora]

wywiad z Karolem Kalinowskim

Przyjechałeś na Bydgoską Sobotę z Komiksem z nowym wydaniem „Łaumy” i nie wiem właściwie, czy to dobra wiadomość, czy zła? Dobra – bo dajesz znak życia i wreszcie mamy jakąś Twoją publikację, czy zła – bo dlaczego nie „Łauma 2” albo inny Twój nowy komiks?

 Dla mnie dobra, bo nowe wydanie oznacza, że pierwsze się sprzedało, każdy autor się wtedy cieszy. Wiele osób prosiło mnie i Szymona Holcmana, żeby zrobić reedycję, i w końcu zapadła decyzja, że dodruk jest potrzebny. Natomiast rzeczywiście miałem prawie pięcioletnią przerwę, ale nie jest najgorzej, pracuję właśnie nad nowym komiksem.

„Łaumy” nie będę kontynuować; pomysły nawet jakieś są, ale to luźne historie dziejące się w tym samym świecie. Nie widzę możliwości napisania nowej, pełnej fabuły, która byłaby samodzielną opowieścią. „Łauma” nie jest po prostu materiałem na serial. Wszystko to, co chciałem powiedzieć, już zostało powiedziane.

Czym się różni nowe wydanie od starego?

 Głównie okładką i galerią, poza tym poprawiony został jeden błąd językowy w wypowiedzi litewskiej, który wynikał z faktu, że miałem błędne materiały źródłowe. Szczerze mówiąc, nie chciałem, żeby nowe wydanie znacznie się różniło od poprzedniego, w jakiś sposób chcieliśmy z Szymonem być uczciwi wobec tych osób, które kupiły pierwsze wydanie.

Czy możesz powiedzieć, jak doszło do teatralnej adaptacji „Łaumy”?

 Mogę, ale to strasznie nudna historia; po prostu przyszedł mail od reżysera z konkretnym pytaniem i zgodziłem się. Nie wtrącałem się w kształt przedstawienia, ale tak miało być. Jedyne, co zrobiłem, to wyczyściłem plansze z dymków na potrzeby scenografii.

Reedycja „Łaumy” nie jest powiązana z przedstawieniem, choć komiks na pewno pomaga inscenizacji i odwrotnie. Przedstawienie wystawiono już około dwudziestu razy i na pewno będzie jeszcze grane. Opinie, które dotarły do moich uszu, są w każdym razie pozytywne.

A co z adaptacją filmową, o której mówi się od czterech lat?

 Wytwórnia zmaga się w tej chwili z najgorszym momentem, czyli zbieraniem środków i przygotowaniem logistyki. To się wlecze i wlecze, ale wiem od znajomych komiksiarzy, że dostają zlecenia na jakieś projekty czy storyboardy powiązane z produkcją, więc widać, że coś się dzieje, ale szczegółów nie znam. W każdym razie kiedy ten etap zostanie zakończony, to już pójdzie szybko, zdjęcia powinny zamknąć się w 3, 4 miesiącach.

Jest też podobno pomysł gry planszowej?

 Tak, gra powstaje, sam ją napisałem i ja też zajmuję się całą stroną graficzną, więc traktuję ją bardzo autorsko. Będzie tam wszystko, co najlepsze w moich rysunkach, od strony gry też wszystko działa, jak należy; gdybym miał to do czegokolwiek porównać, to do połączenia szachów z grami przygodowymi. To jest mój pierwszy całkowicie autorski projekt pozakomiksowy, bardzo się z niego cieszę, chociaż już jestem nim nieco zmęczony, bo siedzę przy nim od roku. Gra będzie się nazywać „Bóstwa” i chciałbym ją ukończyć tego lata. Na razie będzie polskojęzyczna, ale chcielibyśmy ją sprzedać dalej.

Wróćmy do Twoich początków. Na szersze wody wypłynąłeś w „Produkcie”. Jak zaczęła się Twoja przygoda z legendarnym magazynem?

 Najpierw był zin „Koks”, który robiliśmy z Mariuszem Sopyłło na pierwszym roku studiów; kiedy wypuściliśmy premierowy numer, pojechaliśmy na olsztyński konwent Implant. Co roku na tę imprezę przyjeżdżał też Śledź, jakoś wpadło mu to w ręce i parę dni później zadzwonił do mnie, że chciałby, aby moje prace znalazły się w „Produkcie”.

Jesteś powszechnie kojarzony z ekipą „Produktu”, czy rzeczywiście byłeś członkiem redakcji, czy tylko przesyłałeś swój komiks i na tym się kończyło?

 Tylko przesyłałem swoje komiksy pocztą, ale tak pracowała większość autorów. Siedzibą „Produktu” było w rzeczywistości toruńskie mieszkanie Śledzia, więc tylko ekipa mieszkająca w Toruniu była tak naprawdę redakcją, reszta chłopaków, która mieszkała w innych częściach Polski, po prostu przesyłała swoje prace.

A jak to się stało, że Egmont wydał Twoją „Ligę Obrońców Planety Ziemia”? Album był sporą niespodzianką.

 Uratowała mnie wtedy moja własna naiwność. Czasami tak jest, że jak nie wiesz, że czegoś nie można zrobić, to idziesz i to po prostu robisz. W tym przypadku dokładnie tak się stało: w barze Łódzkiego Domu Kultury podczas festiwalu komiksowego najzwyczajniej w świecie podszedłem do Tomasza Kołodziejczaka i po prostu pokazałem mu teczkę z kserówkami dwudziestu plansz „Ligi”. On to przejrzał, powiedział, że teraz je, więc nie da mi konkretnej odpowiedzi, ale żebym mu to zostawił. Dwa tygodnie później dostałem telefon, żebym komiks dokończył i przesłał do Egmontu. Dzisiaj, z moją aktualną wiedzą na temat rynku, w życiu bym nie zrobił czegoś takiego.

Jak obecnie oceniasz ten komiks? Podoba Ci się?

 Staram się nie oceniać swoich poprzednich komiksów, gdybym to zrobił, to pewnie nie mógłbym nawet na niego patrzeć. Wyznaję zasadę, że wszystkie rzeczy, które się kiedyś zrobiło, były po coś. „Liga” powstała po to, żeby później powstał „Yoel”, „Yoel” z kolei zaprowadził mnie do „Łaumy”. To było potrzebne, jakkolwiek „Ligi” bym dzisiaj nie oceniał, ona musiała powstać, żebym mógł robić dalsze rzeczy.

„Yoel” jest przedziwną mieszanką gatunkową. Jaki był twój zamysł, kiedy siadałeś do tego komiksu?

 Chciałem zrobić coś w stylu amerykańskim, ale w polskich realiach, żeby humor wynikał z samej sytuacji, a nie z parodii czy pastiszu. Wyszło takie dziwadełko, które trudno zaszufladkować, ma specyficzny klimat. Co ciekawe, część osób uznaje „Yoela” za całkowitą porażkę, ale część polubiło ten komiks właśnie za to, że nie jest ani tym, ani tamtym, jest dziwnym tworem pomiędzy. Dzisiaj pewnie zrobiłbym go inaczej, ale też uważam, że to doświadczenie było mi potrzebne, żeby robić kolejne rzeczy.

Można powiedzieć, że przy okazji „Łaumy” spotkało cię to, o czym marzy niemal każdy polski twórca komiksowy: narysowałeś historię, która zdobyła uznanie i poprzez teatr żyje własnym życiem; sprzedałeś prawa do ekranizacji za konkretne pieniądze; jesteś uznawany za czołowego polskiego twórcę. Czy tak właśnie wyobrażałeś sobie sukces, czy czujesz się już twórcą spełnionym?

Jestem świadomy tego, co mi się przydarzyło, jestem świadom, że nie każdy polski rysownik tworzy coś, co trafia na deski teatru i nie każdy polski rysownik sprzedaje prawa do ekranizacji. Ale do spełnienia mi daleko, jestem skromnym człowiekiem, ale z ogromnymi ambicjami (śmiech).

A nie boisz się, że dzieło swojego życia już stworzyłeś, że to, co najlepsze, już za Tobą?

 Nie, może tak być, że „Łauma” pozostanie moim najlepszym komiksem, ale nie boję się tego, w końcu i tak skończę nie najgorzej. Ale wydaje mi się, że wciąż mam jeszcze coś do powiedzenia i będę realizował komiksy jeszcze lepsze. Czuję wielki spokój.

Śledziu powiedział mi kiedyś o Tobie, że Twoim największym problemem jest nadmiar pomysłów. Jak byś się odniósł do tych słów?

 To jest prawda, kiedy zaczynam rysować nowy komiks, to po drodze mam już tyle nowych wizji, że rzecz, nad którą pracuję, przestaje mnie interesować, przestaje być dla mnie atrakcyjna, a z tym poczuciem nie da się już tworzyć. Mam wielki problem z dokańczaniem tego, co zacząłem.

Teraz już trochę znalazłem na to sposób, otóż kiedy przychodzą mi do głowy nowe pomysły, to staram się je ubierać w jedno uniwersum, jedną historię, jedną postać.

Masz jakieś projekty, które pozostały niedokończone?

 Jest tego mnóstwo, mam szufladę pełną niedokończonych komiksów. Zastanawiałem się nawet, czy by eksperymentalnie nie wydać ich w jednym albumie, jako ciekawostkę. To byłoby chyba pierwsze tego typu wydawnictwo.

Gdzie leży wina tego, że ich nie kończysz?

 Nie rozpatrywałbym tego w kategoriach winy. Jeżeli zapał odchodzi po paru tygodniach pracy, to znaczy, że komiks nie był wart rysowania. Nie chcę powtarzać tego, co już zrobiłem, nie chcę rysować komiksów gorszych, chciałbym zrobić krok do przodu. Dopóki nie znajdę odpowiedniej historii i sposobu rysowania, to komiksu nie skończę i nie wypuszczę.

Może w takim razie zdradzisz jakiś swój ciekawy niedokończony projekt?

 Na przykład jest „Ostatnia kronika”, która dzieje się w kosmosie. Zrobiłem trzydzieści sześć plansz, więc praktycznie można by to już wydać, gdyby nie fakt, że to tak naprawdę prolog do znacznie większej historii, więc czytanie jej byłoby zupełnie bez sensu.

Potem akcję przeniosłem z kosmosu do lasu, pozostawiłem tytuł „Ostatnia kronika”, przełożyłem część pomysłów z fantastyki na realia fantasy. Komiks znowu umarł, mimo że zrobiłem sporo plansz. I tak dalej, praktycznie w każdym roku przez te pięć lat z tych pomysłów mogłyby powstać ze cztery albumy. Nie powstał żaden.

W zeszłorocznym wywiadzie mówiłeś Tomaszowi Pstrągowskiemu sporo o swoich osobistych problemach, które także przeszkadzały Ci w rysowaniu. Nie chcę wracać do bolesnych dla Ciebie chwil, natomiast zdziwiły mnie Twoje słowa z tego wywiadu, że do rysowania potrzebujesz spokoju i stabilizacji. Wielu twórców mówi coś dokładnie odwrotnego, że bolesne doświadczenia napędzają ich do tworzenia. Zastanawiam się, dlaczego u Ciebie to działa inaczej, tym bardziej że twoje komiksy mają melancholijny, czasem nawet depresyjny posmak – trudne przeżycia powinny cię raczej inspirować i nakręcać do rysowania.

 Myślę, że to wynika z natury tworzenia komiksów. To nie jest rock’n’roll, że chwytasz w złości gitarę, uderzasz w struny, wylatują dźwięki i wyrzucasz z siebie emocje. Komiks to dłubanina, trzeba się wyciszyć, konsekwentnie rysować obrazek za obrazkiem; tego nie da się zrobić na nerwie. Może gdybym był malarzem sztalugowym, wtedy mógłbym ekspresyjnie machać pędzlem albo wylewać farbę na płótno. W komiksie, kiedy dłubiesz każdą kreseczkę, odkreślasz kadry od linijki, tak się nie da. Biurko, herbatka, papierosek, cisza – to jest dla mnie.

Gdy zaczęło mi się sypać życie, były momenty, kiedy wydawało mi się, że ja już nie potrafię rysować; nie potrafiłem narysować nawet kółka. Pustka w głowie, ręce ci się trzęsą, przestajesz widzieć sens siadania do czegoś, czemu poświęcić trzeba będzie parę tygodni czy parę miesięcy, skoro masz wywalone na to, co będzie z tobą jutro.

Jak powstawał Twój specyficzny styl graficzny? Co Cię inspirowało, jakich masz mistrzów?

 Właśnie to jest trochę dziwne, bo moimi mistrzami są osoby, od których ja nie czerpię wizualnych inspiracji, np. Grzegorz Rosiński. Bardziej biorę podejście do pracy: siadaj, rysuj, rób swoje, nie użalaj się, nie miej pretensji do innych.

Jeśli chodzi o kreskę, to prawdopodobnie podchwyciłem jakieś pojedyncze elementy od mnóstwa rysowników i dzisiaj nie byłbym już w stanie powiedzieć, co od kogo przejąłem.

A fabularne inspiracje? Czy to, co robisz, to jest realizm magiczny?

 No tak by wychodziło. Ale też np. sporo osób porównuje mnie do Gaimana, a ja Gaimana nie czytam. Wiem, czym się zajmuje, jak pisze, ale nie czytam. Nie wiem, jak to wyjaśnić, ale w muzyce nieraz jest tak samo: ktoś tworzy muzykę w określonym stylu, ale na co dzień nie słucha tego typu muzyki. U mnie jest podobnie.

Ja najbardziej lubię czytać fantastykę naukową, może nie spod znaku superhero, ale jakieś dziwadła, niesamowitości. A przecież nie zrobiłem żadnego komiksu fantastycznego, a jak spróbowałem z „Ostatnią kroniką”, to się nie udało.

I nigdy już nie spróbujesz np. realistycznie narysowanego science fiction?

 Szczerze wątpię. Nie o to chodzi, że nie chciałbym, ale trzeba wiedzieć, co się potrafi. Gdybym się zawziął, wymęczył, to może dałbym radę, w końcu przez dziewięć lat uczyłem się rysunku i w liceum plastycznym, i na studiach. Ale to by było wymęczone, nie dałoby ani mnie, ani czytelnikowi żadnej frajdy. Wolę skupić się na tym, co mi wychodzi dobrze, rozwijać to. Chciałbym móc powiedzieć, że potrafię narysować wszystko, ale to nie byłaby prawda. Nie potrafię wszystkiego narysować.

Ponoć jesteś jedynym człowiekiem, który zna Maxa Atlantę?

Tak, mieszka u mnie (śmiech).

Może wiesz w takim razie, jak doszło do powstania jego komiksu „La masakra”?

 Zawsze sobie zapisuję lub szkicuję pewne pomysły i w pewnym momencie okazało się, że część z nich to są jakieś fekalne dowcipy, najstraszniejsze rzeczy, jakie tylko można sobie wyobrazić, a przy tym tak fajne, że szkoda mi było tego materiału. Postanowiłem, że trzeba to jakoś wydać, problem polegał na tym, że wszystkie moje komiksy czyta moja mama, więc musiałem jakoś z tego wybrnąć inaczej. Pojawił się więc Max Atlanta.

Nie wiem nawet, jak zareklamować „La masakrę” komuś, kto tego nie czytał, to są dowcipy najgorszego sortu podane w wysublimowany sposób. Ja w każdym razie lubię ten album, już powstaje kontynuacja. Pomaga mi w tym Grzegorz Janusz i muszę powiedzieć, że swoimi scenariuszami trzyma „poziom”, choć będę go namawiał, żeby też robił to pod pseudonimem, bo szkoda rodziny (śmiech). A w ogóle to jest jedyny mój komiks, po którym autentycznie odczułem popularność, na blog „La masakry” miałem cztery, pięć tysięcy wejść dziennie.

Nad czym teraz pracujesz?

 Właściwie to robię teraz dwa komiksy jednocześnie; pierwszy -„Kościsko” – jest eksperymentem, gdyż robię go bez scenariusza. Po prostu siadam i z kadru na kadr rysuję, co mi przyjdzie do głowy. Planuję to jako serial, coś pomiędzy horrorem i komedią. Idzie powoli, ale do przodu.

Drugi projekt to zamknięta fabuła, będąca w pewnym sensie rozwinięciem tego, co zrobiłem w „Łaumie”, również będzie krążyła wokół leśnych klimatów i starych wierzeń.

Masz już wydawcę?

 Nie wiem, generalnie rozmawiam tylko z Szymonem Holcmanem, który mówi, że czeka ode mnie na cokolwiek, bierze wszystko w ciemno, byleby było skończone albo chociaż sensownie napoczęte. Na razie sensownie napoczynam, ale nic mu jeszcze nie pokazywałem, bo przez te pięć lat widział już tyle moich zaczętych projektów, które kończyły się po kilku planszach…

wywiad przeprowadzony 26 kwietnia 2014 r. podczas Bydgoskiej Soboty z Komiksem

Michał Siromski