MOTOCYKLEM PRZEZ GALAKTYKĘ
czyli
„Lobo: Portret bękarta”

okladka-600 (1)




„Nie czytam komiksów, lubię tylko LOBO”. Nie pomnę, ile razy słyszałem już podobne oświadczenie. Międzygalaktyczny zbir, stworzony przez Rogera Slifera i Keitha Giffena w 1983 roku w Polsce pierwsze triumfy święcił w latach 90. za sprawą (a jakże) TM-Semic, kiedy to bez krztyny litości zdobył serca wielu czytelników. Dziś miłośnicy Ostatniego Czarnianina znów mają szansę wyruszyć na przygodę w jego towarzystwie, a co za tym idzie ‒ rozliczyć się ze swoich sentymentów.

Lobo, podobnie jak kilku innych komiksowych bohaterów DC, jest ostatnim przedstawicielem swojej rasy. W przeciwieństwie jednak do swoich starszych kolegów, to on odpowiedzialny jest za zagładę pobratymców. Co więcej, chełpi się tym, ile wlezie. Postać bazuje na archetypie antybohatera, tworząc przy tym jego satyryczną wizję. Natomiast śmiało można powiedzieć, że wyśmiewane archetypy Ważniak wyprzedza o dobrą dekadę. Patrząc na poczynania brutalnego kosmity, trudno nie mieć skojarzeń z pokracznymi tworami Roba Liefelda i jego ekstremalnymi antybohaterami z lat 90. Sęk w tym, że to właśnie prześmiewcze historie o Ważniaku były inspiracją do „ekstremalnie poważnych” komiksów Tego-Który-Nie-Rysuje-Stóp. Ba, Lobo nawet pojawia się w formie easter egga w jednym z pierwszych zeszytów Liefelda rysowanych pod szyldem Image Comics.

W „Lobo: Portret bękarta”, wydanym przez EGMONT w ramach serii DC DELUXE, znajdziemy mnóstwo wyolbrzymionych elementów popkultury lat 80. Już od pierwszych stron „Ostatniego Czarnianina” (pierwszej historii tomu) czytelnik zalewany jest dawką „heavy metalu” o nad wyraz wysokim stężeniu. Nie dość, że sam wizerunek głównego bohatera przypomina krzyżówkę Geene’a Simmonsa i Arnolda Schwarzeneggera, w dodatku przyodzianą w ciuchy zdarte z członka Hell’s Angels, to na wszystko co (nie)święte, facet JEŹDZI PRZEZ KOSMOS ODRZUTOWYM MOTOCYKLEM I POTRAFI MÓWIĆ, BĘDĄC W PRÓŻNI. Na domiar złego jeździ bez kasku i założę się, że ograniczeń prędkości też nie przestrzega. Taki właśnie jest Lobo. To jeden z tych gości, którzy po prostu nie wiedzą, że czegoś nie da się zrobić, i zwyczajnie to robią. MOTOCYKLEM PRZEZ KOSMOS, KURDEBELE! Czy może istnieć silniejsza symbolika niczym nieskrępowanej wolności? (Proszę pozostawić to pytanie bez odpowiedzi).

skan1-1280 skan3-1280

Huff, dobra, wróćmy do rzeczy. Kolory Kindzierskiego i Vozzo również przywodzą na myśl stylistykę lat 80. Czerń i granat łączą się tu często z pastelowym różem, zielenią czy żółcią, nasuwają skojarzenia z retrofuturystycznymi wizjami dystopicznej przyszłości, gdzie panuje wieczna noc, rozświetlana jedynie kiczowatymi neonami. Słowem, wszystkie „eighties kidy”, „metal heady” i „heavy chamy” podczas lektury „Portretu bękarta” powinny czuć się jak ryby w wodzie. Do tego dochodzą ilustracje Simona Bisleya, którego polskim czytelnikom raczej przedstawiać nie trzeba. Choć osobiście wolę Bisleya malowanego, to rysowany Lobo prezentuje się wcale niezgorzej. Kreska Brytyjczyka jest piękna i odpychająca zarazem, co idealnie pasuje do głównego bohatera. Lobo bowiem poszczycić się może sylwetką, przy której bledną greccy herosi, i charakterem tak paskudnym, że Gmork z „Niekończącej się opowieści” zdaje się być przy nim potulnym szczeniaczkiem. Ale czego innego spodziewać się po kimś, kogo nie chcieli nawet w Piekle?

Komiks niestety zdaje się mocno tracić na przekładzie. Giffen i Grant na potrzeby przygód Ważniaka stworzyli fikcyjny dialekt, przesycony wulgarnymi neologizmami, które w polskim wydaniu nikną już w samym tytule. Oryginalne „Portrait of a Bastich” przetłumaczono jako „Portret bękarta”, zastępując tym samym zbitkę dwóch angielskich słów jednym, całkiem niewulgarnym. Wulgarności ani nawet dziwności używanego przez Lobo dialektu nie czuć w komiksie w ogóle. A szkoda, bo jest to element składowy postaci, który dodałby albumowi jeszcze więcej komicznej pikanterii.

Po lekturze komiksu miałem mieszane uczucia. Z jednej strony uderzył w przyjemne struny nostalgii, a satyryczne zagrywki Giffena i Granta były czytelne i zabawne w swoim absurdalnym przerysowaniu. Nie mogę jednak powiedzieć, by „Ostatni Czarnianin”, „Lobo powraca” czy „Paramilitarne święta specjalne” składające się na zawartość omawianego tomu zrobiły na mnie tak duże wrażenie jak w dniu, gdy po raz pierwszy chwyciłem za TM-Semikowe przedruki. Humor oryginału zdaje się ginąć w tłumaczeniu, a znajomość kontekstu i wykręcone ilustracje to trochę za mało, by w pełni cieszyć się przygodami Ważniaka.

skan3-1280


Samo wydanie prezentuje się natomiast dobrze i niedobrze jednocześnie, w zależności od tego, czego się po komiksie oczekuje. Format nieco większy od standardowego integrala czy zeszytówki, twarda, jednolita oprawa z kolorową obwolutą sprawiają, że „Lobo: Portret bękarta” to prawdziwa gratka dla kolekcjonerów. Wszyscy fani serii DC DELUXE powinni być zachwyceni. Z drugiej strony taka forma wydawnicza sprawia, że komiks niezbyt wygodnie układa się w rękach, co przekłada się z kolei na komfort czytania. Do tego dochodzi dość wysoka cena, która portfele wielu czytelników może skierować na ścieżkę ku tańszym i nie mniej ciekawym tytułom.

Dariusz Stańczyk

DZIĘKUJEMY WYDAWNICTWU EGMONT ZA UDOSTĘPNIENIE EGZEMPLARZA DO RECENZJI.

Tytuł: „Lobo: Portret bękarta”
Tytuł oryginału: „Lobo: Portrait of a Bastich”
Wydawca: EGMONT Polska Sp. z o.o.
Wydawca oryginału: DC Comics
Fabuła: Keith Giffen
Dialogi: Alan Grant
Rysunki: Simon Bisley, Christian Alamy
Kolory: Lovern Kindzierski, Danny Vozzo
Okładka: twarda w obwolucie
Druk: kolor