Pomimo, że z roku na rok ma coraz silniejszą konkurencję w postaci Krakowskiego Festiwalu Komiksu, Bałtyckiego Festiwalu Komiksu i Komiksowej Warszawy łódzki Międzynarodowy Festiwalu Komiksu i Gier Komputerowych pozostaje największą i najpopularniejszą komiksową imprezą w Polsce.
Najpopularniejszą, ale też najprężniej rozwijającą się. Zeszłoroczna była ograniczona głównie do Atlas Areny i pobliskiego Poleskiego Ośrodka Sztuki. W tym roku swoimi mackami oplotła także budynek Stadionu Miejskiego, Łódzki Dom Kultury, Dom Literatury oraz EC1, a wystawy, weszły także w przestrzeń publiczną. Niezbyt głęboko, bo wystawa prac Łukasza Kowalczuka („Violent Skate Bulldogs”, „Radioactive Cross”, „Vreckless Vrestlers”) dotarła jedynie na ogrodzenie wspomnianego POS, ale silniejsze wnikanie w tkankę miasta i większa widoczność w przestrzeni publicznej to według mnie dobry kierunek rozwoju.Każdy fan komiksu na imprezie mógł znaleźć dla siebie coś interesującego. Nawet zainteresowany jedynie wycinkiem rynku komiksowego takim jak manga czy komiks polski lub szerzej, europejski mógł właściwie całą imprezę spędzić nie wychodząc ze swojej niszy. Fani o bogatszych zainteresowaniach byli zmuszeni wybierać bo program był napakowany do granic możliwości. Szczerze mówiąc nawet nie odczułem zbytnio tego, że Serpieri i Tanino Liberatore nie dojechali bo dzięki temu przynajmniej niedziela była odrobinę luźniejsza i był czas na złapanie oddechu.
Oczywiście zainteresowani bardziej grami planszowymi i bitewnymi, Gwiezdnymi Wojnami czy grami komputerowymi też mieli dla siebie masę atrakcji. Świetnym rozwiązaniem było przeniesienie części atrakcji do budynku stadionu ŁKS. Sale były jasne, przestronne i w większości przypadków dobrze przygotowane do spotkań. Niestety na tej gdzie odbywały się główne punkty programu co jakiś czas wysiadały mikrofony.
Dla wielkiego i obdarzonego donośnym głosem Simona Bisleya brak nagłośnienia nie był przeszkodą.
Jednak był to jeden z powodów przez które spotkanie z Davidem B. zostało kompletnie zarżnięte.Głównym była kompletna indolencja tłumaczki. Momentami wydawało mi się, że pomimo szczątkowej znajomości francuskiego rozumiem więcej z oryginalnych wypowiedzi autora. Można było odnieść wrażenie, że każda z osób na scenie znajduje się w innym wymiarze. Pomimo problemów mogliśmy usłyszeć trochę o działalności wydawniczej artysty, który nie mogąc znaleźć miejsca na rynku dla swoich komiksów założył ze znajomymi własne wydawnictwo.
Rozmowa toczyła się wokół wydanych w Polsce pozycji. Z jednej strony bardziej intymnej, autobiograficznej historii o zmaganiu z chorobą brata („Rycerze Św. Wita”). Z drugiej epicka opowieść „Najlepsi wrogowie”, przedstawiająca na kartach komiksu historię stosunków Stanów Zjednoczonych z krajami Bliskiego Wschodu, która napisana została przy współpracy z Jean-Pierrem Filiu, jednym z najlepszych francuskich specjalistów od problematyki bliskowschodniej. Obie jednak dotyczą wojny. Zarówno tej faktycznej, jak i metaforycznej, wewnętrznej jaką toczy brat artysty o utrzymanie kontroli nad sobą w chorobie. Autor zdradził, że trzecia część „Najlepszych wrogów” została już narysowana i ukaże się we Francji w listopadzie. Ponadto pracuje też nad adaptacją „Opowieści 1001 nocy” co, moim zdaniem, idealnie tematycznie i stylistycznie wpisuje się w pomiędzy wspomniane projekty i mityczno-oniryczny klimat „Uzbrojonego ogrodu”, który pojawił się przelotnie w pytaniach od publiczności.
Trochę lepiej udało się zgrać prowadzącym spotkanie z Bedu. W tym przypadku problemy w komunikacji nastręczały problemy artysty ze słuchem. Samo spotkanie było bardzo sympatyczne. Autor nie spodziewał się tak ciepłego przyjęcia w Polsce i tak ogromnego uwielbienia z jakim spotyka się „Hugo”. Zwłaszcza, że we Francji seria została zamknięta wiele lat temu decyzją nowego redaktora, któremu nie przypadła do gustu wielkość sprzedaży i który nie mógł się dogadać z twórcą.
Bedu opowiadał też o innych humorystycznych komiksach nad którymi pracował. Między innymi „Clifton” i „Les Psy”. Najwięcej czasu zajęły wspominki o „Hugo” utrzymane w ciepłym, nostalgicznym tonie przerywane od czasu do czasu dziwacznymi pytaniami o ulubioną muzykę i temat pracy magisterskiej. Bedu pisał o ekonomii Związku Radzieckiego, więc zapewne prowadzący chciał przez to jakoś nawiązać do Polski, ale gdzieś zgubiłem wątek i chyba niezbyt to zagrało. Ponadto od powstania serii minęło prawie 30 lat, więc autor mógł po prostu na pewne tematy mieć mniej do powiedzenia. Możliwe też, że spotkanie nie podobało mi się tak bardzo jak inne ze względu na moją kompletną nieznajomość „Hugo” i niektóre specyficzne pytania o konkretne sceny z komiksu.
O ile wywiad z Bernardem Dumont momentami sprawiał wrażenie rwanego, o tyle przez spotkanie z Milo Manarą płynęło się niczym wenecką gondolą. Rozmowę rozpoczęto od świeżego „Caravaggia”, który ma się zamknąć w dwóch tomach bo tak też dzieli się okresy w twórczości artysty. W pierwszym tomie mogliśmy przeczytać o okresie rzymskim. W drugim przeczytamy o tym co działo się z Caravaggiem po ucieczce z Rzymu. Zgodnie z zapowiedzią ten zaledwie czteroletni okres był dużo bardziej burzliwy i obfitujący w przygody, więc komiks będzie utrzymany w innym klimacie niż część pierwsza.
Artysta wspominał, że z tonem swoich opowieści zawsze miał problem bo gdy pisze własne scenariusze, cokolwiek nie zrobi wychodzą mu rzeczy mało poważne. Czyli zupełnie na odwrót niż Federico Felliniemu, który mówił, że chciał nakręcić komedię, a zawsze wychodził mu dramat. Manarze udało się przełamać tę niemoc i czasem stworzyć poważny komiks dzięki scenariuszom pisanym przez jego wielkich współpracowników: Jodorowsky’ego, Pratta czy właśnie Felliniego.
Rozmawiano też o ilustracjach wykonanych na zlecenie Brigitte Bardot. Niemała kwota, pół miliona Euro, którą osiągnięto ze sprzedaży dzieł Manary zasili konto fundacji walczącej o prawa zwierząt, którą prowadzi aktorka. Włoch wspomniał, że ta kwota mogła być wyższa gdyby nie pośpiech z jakim sprzedano wszystkie prace, a który uniemożliwił wielu zainteresowanym zza oceanu uczestnictwo w aukcji. Finałem tejże współpracy będzie rzeźba aktorki, zaprojektowana przez Manarę, która stanie przed muzeum kinematografii w St. Tropez.
Pod koniec spotkania poruszono też temat kontrowersji wokół okładek komiksów, które Milo Manara rysował dla Marvela. Artystę dziwiło, że superbohaterowie, którzy przecież występują w niesamowicie skąpych i obcisłych strojach („praktycznie nago”), które podkreślają ich cielesność są zupełnie pozbawieni życia seksualnego. Stwierdził, że ten dysonans i hipokryzja w podejściu do tematu spowodowały wzburzenie jego okładką Spider-Woman.
Równie udana była rozmowa z Markiem van Oppen znanym szerzej jako Marvano. Ma on dość ciekawe podejście do historii i opowiadania o niej. Zarówno komiksy science-fiction, takie jak „Wieczna Wojna”, „Dallas Barr”, jak i historyczne takie jak „Grand Prix” traktuje podobnie, jako historie spekulatywną. Pomimo umiejscowienia w różnych okresach czasu przedstawiają bowiem fikcyjne opowieści. W „Grand Prix” czy „Berlinie” historia jest jedynie tłem dla opowieści o postaciach, które nigdy nie istniały. Wg autora zbliża to te komiksy do historii alternatywnej, czyli opowieści typu „co by było gdyby to Południe wygrało wojnę secesyjną”. Z jednej strony, całe tło historyczne musi się zgadzać, ale konkretna opowieść może być (w tych ramach) kompletnie fikcyjna.
Wizje science-fiction opowiadają o współczesności, ale poprzez wyolbrzymienie pewnych jej cech zaczynają sprawiać wrażenie obcych. Dzięki temu przerysowaniu można lepiej się przyjrzeć pewnym zjawiskom i procesom, które mogą normalnie pozostawać niezauważone. Przykładem był tu „Dallas Barr” w którym bohaterowie co 10 lat muszą zdecydować pomiędzy majątkiem, a młodością, witalnością i przedłużeniem życia. Już teraz osoby majętne mają dostęp do lepszych lekarzy i procedur, które sprawiają, że mogą żyć dłużej, a w komiksie zostało to jedynie uwypuklone. Oczywiście obok znacznie szerszej tematyki społeczno-ekonomicznej, która przewija się w tej serii. Marvano uważa też, że pomimo optymistycznej wymowy jego dzieł pełnych wiary człowieka, jest raczej realistą. Ten wydźwięk jego dzieł może brać się z jego przekonania, że powinniśmy próbować z całych sił być dobrymi. Nawet w najbardziej dramatycznej sytuacji. Chociaż oczywiście nie możemy przewidzieć jak się zachowamy dopóki do niej nie nastąpi.
Stwierdził też, że świat nie jest dużo gorszy czy lepszy niż był, ale ma wrażenie, że nie uczymy się na naszej historii. Zilustrował to przykładem „Grand Prix”, które toczy się w okresie międzywojennym. To rzadko eksploatowany, a według Marvano bardzo istotny okres. Wówczas nazistowskie powitanie czy Auschwitz nie miały negatywnych konotacji, które posiadają obecnie. Pewne rzeczy były akceptowane i dopiero nabierały złowrogiego wymiaru. Chciał pokazać ten proces, żebyśmy nie przegapili podobnych, jeśli gdzieś będą miały miejsce lub może już mają. Wydaje mi się, że to było moje ulubione, najciekawsze i chyba najbardziej treściwe spotkanie, wypełnione dywagacjami na temat filozofii, historii i życia, dla których komiksy były jedynie tłem.Najważniejszym reprezentantem anglosaskiego komiksu na tegorocznym MFKiG był bez wątpienia Scott McCloud. W trakcie spotkania przeszliśmy przez całe jego komiksowe życie. Od snobistycznej pogardy 12-letniego Scotta dla niepoważnego medium jaki jest komiks aż po widoki na przyszłość tego środka przekazu. Na szczęście do komiksu przekonał go kolega z klasy, niejaki Kurt Busiek. Pewnie o nim też słyszeliście, bo w wieku 15 lat obaj zdecydowali, że będą tworzyć komiksy.
McCloud zaczął od nauki w koledżu Syracuse, gdzie poza rysunkiem uczył się też wielu innych rzeczy. Jak bowiem stwierdził chcąc tworzyć potrzeba wielu źródeł wiedzy i inspiracji. Na marginesie wspomnę, że przekonanie o konieczności chłonięcia wiedzy i inspiracji z różnych dziedzin pojawiło się na kilku spotkaniach. Poza nauką czytał najróżniejsze komiksy. Europejskie za sprawą magazynu Heavy Metal, będącego odpowiednikiem francuskiego Metal Hurlant. Japońskie dzięki rodzącemu się rynkowi mangowemu w Stanach Zjednoczonych. Jednak dalej największą inspiracją i tym dzięki czemu wciągnął się w komiks były opowieści o superbohaterach. Stąd też jego pierwsza opowieść „Zot!” też była z tego nurtu, ale czerpała z wielu innych gatunków.
W trakcie pracy nad „Zot!” pojawił się pomysł stworzenia komiksu o komiksie, który zaowocował potem „Zrozumieć komiks”. Jako, że był to pierwszy tego typu komiks i podchodził do tematu od innej strony niż ówczesne akademickie rozważania o komiksie (skupione raczej na warstwie scenariuszowej) nie bał się zbytnio o jego odbiór. Stwierdził też, że był wówczas „young, cocky son of a bitch”. Poza młodzieńczą pewnością siebie i buńczucznością na pewno rolę grała też pasja względem tematu.
Pasja, miłość do sztuki (ale też do ludzi) jest też tematem jego najnowszego komiksu pod tytułem „Stwórca”, który pomimo ogromnej objętości (ponad 500 stron) czyta się niesamowicie szybko. McCloud stwierdził, że wiele osób w rozmowach mówiło, że czyta go „na raz”. Zapewne to zasługa nowatorskiego podejścia autora do tworzenia komiksu. Starał się zerwać z ograniczeniami jakie niesie za sobą strona i skupił się bardziej poszczególnych panelach i relacjach pomiędzy nimi. Tworzył tak, żeby była to jedna, ciągła opowieść. To zapewne ma związki z jego eksperymentami z komiksem sieciowym, gdzie nie trzeba ograniczać się do formatu strony, a można po prostu stworzyć nieprzerwany ciąg paneli. Ponadto w trakcie prac nad komiksem po zaplanowaniu scenariusza szkicował cyfrowo bardzo duże ilości stron naraz. Po 30-40 za jednym zamachem. Potem przestawiał i edytował poszczególne panele tak, żeby czytelnik był jak najbardziej zainteresowany przeskakiwaniem do kolejnego. Mógł skupić się na ogólnym rytmie i przepływie historii.
Przyszłości komiksu autor upatruje w nowych technologiach. Szczególnie zdawały się go interesować rzeczywistość wirtualna i Tilt Brush, który pozwala „na żywo” tworzyć w niej grafikę Spotkanie było bardzo energetyczne. Widać ogromne doświadczenie twórcy w wystąpieniach publicznych. Urocze były docinki żony McClouda, które utrzymywały ego twórcy w ryzach.
Równie emocjonujące, chociaż odmienne pod względem atmosfery było spotkanie z Simonem Bisleyem. Rozsiadł się w ciemnych okularach niczym gwiazda rocka i nawet brak mikrofonu nie przeszkodził mu w komunikacji z widownią. Widać, że znakomicie odnajduje się w spotkaniach z fanami. Żartował z siebie, z komiksów i z widowni też. Opowiadał o swoich najnowszych projektach „Alpha King” tworzonym z Brianem Azarello na zlecenie jednego z browarów oraz „Tower Chronicles” z Mattem Wagnerem.
Nowe projekty są typowo Bisleyowe. Dużo mięśni, krwi i przemocy, której ofiarą najczęściej padają rozmaite potwory. Stwierdził, że cały scenariusz „Tower Chronicles” to właściwie pretekst to nawalanki z kolejnymi monstrami. Problematyczne czasem bywa to, że scenariusze do komiksów czyta na bieżąco, żeby się nimi za szybko nie znudzić. Przez co czasami musi wracać i przerysowywać części komiksu bo nagle na 15 stronie bohater, żeby rozwalić złoczyńcę wyciąga gnata, którego Simon nie narysował na poprzednich stronach bo o nim najzwyczajniej nie wiedział.
Bisley wspomniał też o powrocie na łamy 2000AD. Znowu będzie rysował „ABC Warriors”. Nie wyklucza „Slaine’a” i innych serii, o ile zostanie zaproszony do ich tworzenia. Wraca też do tematu Lobo. Współtworzy historię o Lobo i Harley Quinn. Jeśli już jesteśmy w tym temacie to znowu jakiś typ musiał wspomnieć o redesignie Lobo z New 52, któremu poświęcono 90% zeszłorocznego spotkania. To trochę smutne, że mając do dyspozycji twórcę z takim dorobkiem jak Simon Bisley (i dodatkowo Alan Grant w zeszłym roku) musimy ciągle wracać do projektu z którym nie miał w ogóle do czynienia i na który nie miał wpływu, tylko po to, żeby niektórzy mogli usłyszeć potwierdzenie swojego poglądu na tę sprawę i potem mogli się faktem tym pałować. Poza rysowaniem komiksów Simon składa swój motor, ale zapodział gdzieś silnik i gra obecnie na basie, chociaż zupełnie się na tym nie zna. Gra po prostu to co brzmi fajnie. Przesiadł się na gitarę basową z perkusji bo było z nią za dużo pierdolenia (składanie, rozkładanie, przenoszenie do furgonetki).
Ostatnim przedstawicielem zamorskich najeźdźców był Daniel Chabon, redaktor z wydawnictwa Dark Horse, który przyjechał podłapać nowe kontakty, przeglądnąć portfolia, ale raczej na luzie, bez zbędnego stresu. Spotkanie ograniczyło się niestety do niezbyt interesujących ogólników, a redaktor (chociaż prawnik z wykształcenia) nieźle opanował korporacyjny styl wypowiedzi, który pozwala powiedzieć dużo, nikomu krzywdy nie zrobić (a zwłaszcza reprezentowanej firmie), ale nie było to, ani szczególnie treściwe, ani interesujące.
Wydaje mi się, też, że od gościa, przez którego przechodzi trzydzieści zeszytów miesięcznie można było spróbować wyciągnąć odrobinę więcej. Trochę opowiedział o swojej pracy i o trudnościach z nią związanych. Dzięki szerokiej gamie projektów Dark Horse jako całość nie odczuła szczególnie utraty licencji na Star Wars, chociaż wzbudziło lamenty i rozpacz części redaktorów zajmujących się komiksami z tego uniwersum. Wspominał, że komiksy cyfrowe sprzedają się coraz lepiej i dobrze układa się ich współpraca z Comixology, a wszystkich chętnych do pracy dla wydawnictwa odesłał na stronę internetową, gdzie jest dokładny opis wymagań. Zawsze szuka nowych talentów i gdy trafi się projekt do którego dana osoba będzie pasować (i oczywiście mieć odpowiednie umiejętności) będą się kontaktować. Nie wiem czy, tak jak C.B. Cebulski z Marvela w zeszłym roku, przeglądał portfolia twórców (ptaszki ćwierkają, że tak), ale Kasia Niemczyk na spotkaniu wspomniała, że „była się przywitać”. Co ma o tyle duże znaczenie, że jest wielką fanką serii gier „Mass Effect”, a to właśnie Dark Horse publikuje komiksy na ich podstawie. Rysowniczka opowiedziała trochę o swojej przeszłości. Niezbyt udanym pobycie na wrocławskiej ASP i pracy nad ilustracjami do gier komputerowych, które są dużo mniej czasochłonne od pracy nad komiksowym miesięcznikiem. Czas jest bowiem czymś czego wiecznie brakuje. Dlatego ciągle nie udaje się jej rozpocząć innych projektów o których myśli (np. komiksu sieciowego).
Opowiadała też o (świetnie układającej się) współpracy ze scenarzystką Chelsea Cain i ogólnie o wyzwaniach jakie stoją przed rysownikiem w Marvelu. Wspominała o przeróbkach w kostiumie Mockingbird, których dokonała (maska i drobne akcenty kolorystyczne). Najważniejszą informacją jest jednak to, że współpraca z Marvelem będzie kontynuowana i że po 11 listopada zaczyna pracę nad czymś nowym. Niestety nie mogła zdradzić nad czym. Całe spotkanie było prowadzone w miłej i swobodnej koleżeńskiej atmosferze co było miłą odmianą po niektórych spotkaniach z zagranicznymi twórcami, gdzie jednak czuło się dystans pomiędzy prowadzącym, a rozmówcą. Można zauważyć, że coraz więcej Polaków dobrze sobie radzi za granicą. Katarzyna Niemczyk, Piotr Kowalski, ostatnio Grzegorz Przybyś i Jakub Rebelka. Trochę inną drogą podąża Norbert Rybarczyk, który przyjechał do Łodzi z „Wpatrzonymi ze wzgórza”, który to komiks wydano jednocześnie po polsku i angielsku, i planowane jest wydanie po francusku, a wcześniej był fragmentami publikowany w sieci i zyskał uznanie także wśród obcojęzycznej publiczności. Komiks opowiada o dość nietypowej grupie przyjaciół, której członkowie wzorowani są na postaciach, które rysował w czasach liceum.
Dużą rolę odgrywa w komiksie muzyka. Ścieżkę dźwiękową stworzył Marcin Regucki i można jej posłuchać w serwisie Soundcloud. Szykuje się kolejna część przygód bohaterów zatytułowana „Duchy Orwaldu”. Poza tym Norbert opowiadał o swojej kolorysty nad serią przygód „Misia Zbysia” i uczestnictwie w świeżo wydanej kontynuacji przygód „Kajka i Kokosza”, która była dla niego spełnieniem dziecięcych marzeń. Więcej spotkań z twórcami niestety nie udało mi się odwiedzić bo nie posiadłem zdolności bilokacji, a organizm w końcu uodparnia się na działanie kofeiny. Udało mi się za to wcisnąć w połowie na spotkanie z Tomaszem Kołodziejczakiem z Egmontu, na którym opowiedział o najnowszych planach wydawniczych. Spotkanie cieszyło się ogromną popularnością, ale było w niezbyt dużej sali i trwało jedynie pół godziny. Materiału i entuzjazmu uczestników starczyłoby na pewno na dwa razy tyle. Krótki czas wymusił dość szybkie prześlizgnięcie się po zapowiedziach.
Egmont przygotowuje materiały do druku na potrzeby kolekcji komiksów DC Eaglemoss. Jest podwykonawcą.
DC New52 – serie będą dokańczane. „Wonder Woman” tylko do końca runu Azarello.
DC Rebirth – W planach. Najwcześniej w drugiej połowie 2017. Nie wiadomo jeszcze które serie.
DC Deluxe – kontynuacja „Cat Woman”, „Batman vs Dredd”, „Wonder Woman” Grega Rucki (będą się starać wydać całość, ale plany, jak zawsze zweryfikuje życie). Na razie (do końca 2017) nie będzie wznowienia „Kingdom Come”.
Vertigo – serie będą dokańczane. Wnioski i dalsze plany w przyszłym roku.
Star Wars – kontynuacja wydawanych serii (ograniczą się jednak do głównych) i Legends.
Komiksy amerykańskie – zostanie wydany „Bone” i „Top Ten” (główna historia w jednym tomie), wznowione zostanie „300”. „Hellboy” będzie kontynuowany. „Hellblazera” na pewno nie będzie do końca 2017.
Marvel NOW: „Hawkeye” i „Ms Marvel” oraz one-shoty np. „Deadpool: Dracula’s Gauntlet”
- Marvel klasyczny – „Punisher MAX”, „Classic Deadpool”, „Annihilation”, „X-men: Deadly Genesis”, „Black Widow: The Things They Say About Her”
W sumie wychodzi ok. 3 x Marvel Now i jeden klasyczny na miesiąc.
Komiks europejski:
nowe serie albumowe: „Rekonkwista” i „Millenium”. Kontynuacja „Sherlocka Holmesa”
Będzie „Corto Maltese”.
Ostatni „Blueberry” zbierający tomy wydane przez Podsiedlik w pierwszym kwartale 2017. Serie poboczne, nie wiadomo.
„Arq” – nie będzie dodruku drugiego tomu. Trzeci tom w grudniu.
Komiks dla dzieci:
kontynuacje „Asterixa”, „Lucky Luke’a” (jeden na miesiąc, pierwszy rzut, 6 tomów na raz w listopadzie 2016), „Smerfy”, „Lil i Put”, „Kajko i Kokosz” (kolejna antologia) oraz „Kleks” (krótkie historie).
Nie dotarłem na spotkanie z wydawcami mangowymi, ale udało mi się przesłuchać nagranie z niego. Niestety nie padły żadne konkretne zapowiedzi. Jedynie luźne plany i przypomnienie zapowiedzi już ogłoszonych. Najbardziej cieszy, że Hanami potwierdziło, że przymierza się do wydania kolejnej mangi Naokiego Urasawy pt. „20th Century Boys”. Ponadto dyskutowano o problemach w negocjacjach z japońskimi licencjodawcami. Głównie długich i nużących procesach akceptacji najdrobniejszych szczegółów polskich wydań. Niestety czasem nadmierne wymagania autorów uniemożliwiają pozyskanie licencji. Przykładowo JPF nie może wydać nowej edycji „Czarodziejki z Księżyca” ze względu na ogromne koszty jakie wiązałyby się z nietypowym (czytaj: kosztownym) procesem wydruku i koniecznością wysyłania fizycznych wydruków do Japonii.
Spotkanie z tłumaczami wydawnictw udało mi się już odwiedzić osobiście. Spodziewałem się powtórki z zeszłego roku, ale okazuje się, że każde nowe tłumaczenie to nowe wyzwania i nowe zabawne sytuacje. Dyskutowano m.in. o stosowaniu wulgaryzmów w tłumaczeniu, o translacji żartów, o stosowaniu stylizacji na gwarę i języku młodzieżowym. Najciekawsza i najzabawniejsza była rozmowa o próbach rozpoznania co jest znakiem, onomatopeją, a co tylko kawałkiem rysunku lub zabiegiem stylistycznym oraz próbach odszyfrowania znaków kanji pojawiających się w tle, na szyldach, reklamach itp. Tłumacze wyjaśniali też niektóre co bardziej palące kwestie i oskarżenia jakie pojawiają się pod ich adresem w sieci. Bardzo dobrze, że są one wyjaśnianie bo kontrowersje najczęściej wynikają z niewiedzy fanów. Często to co internetowi krytycy uważają za błędy jest jedynie innym, równie poprawnym wariantem tłumaczenia, który po prostu bardziej im się podoba albo do którego są już przyzwyczajeni dzięki nielegalnym skanlacjom lub wersjom anglojęzycznym.Oczywiście jeśli kogoś nie interesowały takie atrakcje jak spotkania, a raczej uzupełnianie komiksowej kolekcji mógł spokojnie spędzić festiwal buszując po stoiskach. Tuż przed festiwalem okazało się, że jeden z większych dystrybutorów komiksów amerykańskich w naszym kraju nie dogadał się z organizatorami w kwestiach finansowych co skończyło się obustronnie żenującą, niepoważną i nieprofesjonalną wymianą zdań w Internecie. Pomimo nieobecności jednego wystawcy możliwości pozbycia się pieniędzy nie brakowało. Inni zamiast spotkań i zakupów wybrali możliwość zdobycia rysografów i autografów od ulubionych twórców. Sławetna kolejka po numerki podobno ustawiła się już w piątek o 17 (numerki rozdawano w sobotę rano), a potem trzeba było czekać na swoją kolej o wyznaczonej godzinie pod strefą autografów. Wedle relacji obyło się bez większych scysji i ten aspekt festiwalu został unormowany. Oczywiście nie brakuje głosów dezaprobaty tych, którym nie udało się załapać na autografy, ale jak śpiewa Mick Jagger „You Can’t Always Get What You Want”. Zresztą wpis czy rysunek można też było otrzymać od wielu twórców bez większych problemów na stoiskach wydawców, na własnych stoiskach polskich twórców albo nawet wpadając na jakiegoś autora przypadkiem na terenie festiwalu.Pomimo wielu pozytywnych wrażeń, nie obyło się bez wpadek. Program był odrobinę za bardzo napięty (szczególnie dla gości). Pomiędzy spotkaniami przydałby się przynajmniej kilkuminutowy bufor. Nie uświadczyłem też bankomatu w Atlas Arenie ani w najbliższym otoczeniu. Na szczęście pamiętając zeszłoroczne poszukiwania byłem na to przygotowany, a coraz więcej stoisk przyjmowało płatność kartą. Mizernie wyglądała też strefa gastronomiczna zawierająca ledwie dwa foodtrucki i stoisko z kawą. Nikła ilość punktów żywieniowych skutkowała kolejkami, a i samo jedzenie było ograniczone do frytek i burgerów. Wydaje mi się też, że standardem powinna być publikacja listy nagrodzonych na festiwalu zaraz po wręczeniu nagród. Niestety nie jest. Pomimo tych i kilku innych wspomnianych w tekście niedoróbek tegoroczny festiwal uważam za bardzo udany. Goście nie zawiedli. Portfel został opróżniony.
Do zobaczenia za rok!
Konrad Dębowski
Nie Alan Wagner, tylko Matt Wagner pisze „Tower Chronicles”…
Dzięki. Poprawię.