Syndrom Millera to jednostka chorobowa, na którą od 1986 roku zapadł niemal każdy znaczący amerykański superbohater. Choroba objawia się znaczącym postarzaniem herosa, dystopijnym zniekształcaniem jego otoczenia oraz pesymistycznym spojrzeniem na rolę, jaką tenże heros zajmuje w społeczeństwie przyszłości. Czasem rezultatem owego schorzenia jest – paradoksalnie – przywrócenie sił witalnych wybranej postaci (vide Batman w interpretacji Franka Millera), czasem skutkuje ona niespotykanymi wcześniej ekscesami charakterologiczno-fabularnymi (vide „Staruszek Logan”), a niekiedy jej jedynym skutkiem jest daleko posunięta deformacja, prowadząca do nieuniknionej śmierci pacjenta. Z takim właśnie przypadkiem „syndromu Millera” mamy do czynienia w kontekście komiksu „Spider-Man: Władza”.
Zasadniczo całą tę recenzję można by zawrzeć w jednym, krótkim zdaniu: „nieudana podróbka Powrotu Mrocznego Rycerza z udziałem Człowieka Pająka”. Niewiele więcej da się bowiem powiedzieć o komiksie Kaare Andrewsa i Jose Villarrubii, których jedyna inwencja – w porównaniu z Millerowskim opus magnum – polegała najwyraźniej tylko i wyłącznie na podmianie głównego bohatera. Wszystko inne – projekt świata przyszłości, kolejne zwroty akcji i charakterystyka poszczególnych bohaterów – są boleśnie wtórne, nieciekawe, a czasem wręcz pozbawione sensu. Oto bowiem trafiamy do Nowego Jorku przyszłości, w którym władzę niemalże autorytarną sprawuje burmistrz Waters, wspomagany paramilitarnymi bojówkami pilnującymi „porządku” na ulicach. Peter Parker jest starym, nieporadnym i – najwyraźniej – cierpiącym na głęboką psychozę po śmierci żony człowiekiem. Oczywiście były superbohater nie pozostanie w stanie spoczynku zbyt długo – kiedy w drzwiach Petera staje jego były szef, J. Jonah Jameson, uruchamia on łańcuch zdarzeń, które finalnie doprowadzą do konfrontacji pomiędzy odrodzonym Spider-Manem a Watersem i jego tajemniczym zwierzchnikiem.
„Spider-Man: Władza” posiada zatem wszystkie niezbędne składniki futurystycznej opowieści o superbohaterach. Problem polega tu jednak przede wszystkim na sposobie ogrania wielokrotnie już przecież wykorzystywanych w popkulturze motywów. „Władzę” czyta się bowiem właśnie jako – tylko i wyłącznie – powtórkę z rozrywki, której przewidywalne schematy i konwencje mogą wywołać co najwyżej irytację u co bardziej wymagających czytelników. Niewątpliwie dobrym pomysłem było zaproponowanie przez Andrewsa i Villarrubię swoiście schizofrenicznej interpretacji Człowieka Pająka. Sceny, w których mówi on do istniejącej jedynie w umyśle Parkera projekcji Mary Jane, stanowią najlepszą część tego albumu i dają – przynajmniej chwilowy – posmak autentycznie poruszającej historii. Niestety cała reszta tej mikstury to już powtórka z rozrywki, pełna pseudosentymentalnych (armia zbuntowanych dzieci atakująca reżimowych stróżów porządku), komicznie groteskowych (zombie-doktor Octopus wyciągający z trumny zwłoki MJ) lub też zwyczajnie głupich (pierwsze pojawienie się Spider-Mana w bokserkach) pomysłów, których zasadność trudno mi zrozumieć.
Osobne miejsce należy się z pewnością ilustracjom Jose Villarrubii. W kontekście sztampowej fabuły praca tego rysownika jest naprawdę interesująca i stanowi najbardziej „autorski” element „Władzy”. Styl Villarrubii nie jest bowiem kalką „klasycznej” kreski superbohaterskiej, ale bazuje na o wiele bardziej ekspresyjno-surrealistycznej formie rysunku, która w całościowym projekcie dystopijnej opowieści sprawdza się naprawdę dobrze. Niestety brakuje tu zwyczajnie fabularnych okazji do tego, aby artysta mógł dać większy upust swojej wyobraźni, choć kilka kadrów jego autorstwa – jak np. wspomniana scena „ekshumacji” w wykonaniu Octopusa – mogą przykuć oko na dłużej.
Całościowo jednak album „Spider-Man: Władza” jest rozczarowaniem. Z kilku miejsc przebijają co prawda oznaki ciekawej historii (relacja Peter-duch MJ), ale giną one szybko pod natłokiem efekciarskiego łubu-du. Warto rozważyć zakup tego albumu jedynie dla ciekawych ilustracji, które nie przypadną jednak do gustu każdemu czytelnikowi. Z racji wysypu komiksów o tematyce superhero w Polsce radziłbym zatem zainwestować pieniądze w co najmniej kilka, jeśli nie kilkanaście innych „trykociarskich” tytułów – choćby w fenomenalny komiks „Kapitan Ameryka: Biały” Jepha Loeba i Tima Sale’a. „Władza” to niestety ofiara śmiertelna „syndromu Millera”.