DC Extended Universe ‒ filmowe uniwersum wydawnictwa DC i wytwórni Warner Bros do tej pory nie miało lekko na rynku filmowym. Pierwszy film, który zapoczątkował to uniwersum, czyli „Człowiek ze stali” Zacka Snydera, spotkał się z dość chłodnym przyjęciem. Zarzucano mu przede wszystkim mroczny i poważny klimat oraz to że reżyser gdzieś zagubił ideę postaci, jaką jest Superman. Film nie był klęską finansową, ale zebrał oceny na poziomie 55-60% (według serwisu Metacritic). Drugi film miał być tym, na co wszyscy czekali, pojedynkiem dwóch ikon, Batmana i Supermana. Mowa o „Batman v Superman: Świt sprawiedliwości”. Za kamerą ponownie stanął Zack Snyder, który kompletnie nie przejął się zarzutami dotyczącymi jego poprzedniego filmu i w dalszym ciągu prezentował swoją mroczną i poważną wizję. Niestety, recenzje zmiażdżyły ten film doszczętnie (średnia wynosi aktualnie 44%), a przyszłość DCEU stanęła pod znakiem zapytania. Fani i studio wierzyli w kolejny tytuł „Legion Samobójców”, tym razem w reżyserii Davida Ayera. Zwiastuny pokazywały, że w filmie obecny będzie tak bardzo wyczekiwany przez sporą liczbę fanów humor, ale nawet on nie uratował tego filmu. W recenzjach tytuł ten okazał się porażką na miarę „Batman v Superman” (aktualna średnia 40%). W międzyczasie zapowiedziane zostały następne filmy, które mają się ukazać w kolejnych latach (obecnie ma ich być około dwudziestu), również problemy z produkcją niektórych tytułów (głównie mam tutaj na myśli „Flasha”) nie pomogły opinii, jaką fani wyrobili sobie o DCEU, a wielu z nich spisało to uniwersum na straty. Jednak na horyzoncie widniało światełko nadziei ‒ Patty Jenkins, reżyserka filmu „Monster” z oscarową rolą Charlize Theron, która podjęła się stworzenia przygód niezwykłej kobiety ‒ Diany Prince ‒ Wonder Woman.
Na wstępie chciałem zaznaczyć, że należę do osób, którym filmy Zacka Snydera bardzo przypadły do gustu. Owszem, nie są idealne, ale uważam, że krytyka, jaka na nie spadła, jest wyolbrzymiona. Naprawdę, są gorsze filmy. Całkowicie jednak zgadzam się z opiniami dotyczącymi „Legionu Samobójców” ‒ niestety, David Ayer nie podołał zadaniu. Dlaczego o tym piszę? Ponieważ niektórzy z was z pewnością na samym końcu recenzji będą oczekiwali odpowiedzi na pytanie ‒ czy „Wonder Woman” jest najlepszym filmem z DCEU? Pozwolę sobie odpowiedzieć na nie już teraz ‒ jeżeli drogi widzu/czytelniku przekreśliłeś już filmowe uniwersum DC/Warner, to produkcja Patty Jenkins powinna przywrócić Ci wiarę w przyszłość. Jeżeli jednak tak jak ja lubisz poprzednie filmy, to cóż… „Wonder Woman” zdecydowanie nie jest najlepszym filmem uniwersum. Niestety.
Zacznijmy jednak po kolei ‒ fabuła. Wonder Woman/Diana Prince jest Amazonką, księżniczką Temiskiry, wyspy, którą zamieszkują wyłącznie kobiety. Kiedy na wyspie rozbija się samolot z Steve’em Trevorem, żołnierzem walczącym na froncie I wojny światowej (granym przez Chrisa Pine’a), świat Diany zmienia się na zawsze. Nie tylko poznaje mężczyznę, którego nigdy wcześniej nie widziała, lecz także dowiaduje się o strasznej wojnie, która trawi świat. Diana, nie mogąc pozostać bezczynną, wyrusza, aby raz na zawsze pokonać zło i uratować świat. Fabuła jest prosta, może nawet banalna, ale dość spójna i ciekawie poprowadzona. Owszem, są w niej niedociągnięcia, niektóre rzeczy mogłyby zostać lepiej wyjaśnione, ale jako całość jest dobrze. Ogromną zaletą są przede wszystkim dialogi pomiędzy Dianą a Steve’em. To zdecydowanie najmocniejszy punkt całego filmu. Pomiędzy aktorami czuć chemię, humor wynika z danej sytuacji, nie jest wymuszony ani prostacki i praktycznie żadna scena z tymi dwiema postaciami nie jest zbędna. Przy pisaniu dialogów naprawdę odrobiono lekcję niemal perfekcyjnie.
Sama Wonder Woman to idealistka, naiwna idealistka, a także początkująca wojowniczka bez doświadczenia, która myśli, że położy kres wojnom raz na zawsze oraz przywróci światu spokój i harmonię. Niestety, rzeczywistość okazuje się zupełnie inna. Ból i cierpienie żołnierzy, kobiet i dzieci, bezduszność polityków szybko uświadamiają jej, że nie da się uratować wszystkich ot tak, na zawołanie. Jest to dla niej gorzka lekcja życia, ale pomimo tego nadal wierzy w swoje ideały i chce pomagać ludziom za wszelką cenę. Gal Gadot według mnie jest idealną odtwórczynią Wonder Woman. Jej bohaterka jest czarująca, kobieca, pewna siebie i od samego początku budzi sympatię. Podobnie Chris Pine. Bałem się trochę o to, czy Steve Trevor w jego wykonaniu nie będzie powtórzeniem roli Kapitan Kirka ze „Star Treka”, ale na szczęście tak nie jest. Fakt, że rola kapitana „Enterprise” jest moim zdaniem bardzo dobra, ale nie chciałem, żeby było jak z rolami Johnny’ego Deppa, czyli prawie w każdym filmie tak samo, a jak wiadomo „co za dużo, to niezdrowo”.
Jeżeli chodzi o plusy filmu, to cóż… to wszystko. Teraz trochę o wadach. To co zawiodło najbardziej, to standard w filmach superbohaterskich ‒ „główny zły” całego filmu. Owszem, z postacią związany jest bardzo fajny twist fabularny, który mnie osobiście zaskoczył, ale motywacja głównego przeciwnika, a właściwie przeciwników, jest praktycznie żadna. Są źli, bo muszą, i tak jak zawsze, dążą do tego, żeby podbić świat. Mnie osobiście brakuje w tych filmach czegoś, co sprawi, że znienawidzę, a jednocześnie polubię czarny charakter. Czegoś, co nada mu głębię na tyle, że nie będzie on kolejną powtarzalną kalką w tym gatunku. Wonder Woman nie jest tutaj wyjątkiem i niestety, kolejny raz mamy niewykorzystany potencjał. Skoro już poruszyłem temat niewykorzystanych potencjałów, to należy do nich doliczyć także postacie drugoplanowe, czyli bohaterów, którzy stają do walki razem z Dianą i Steve’em. Oni po prostu są, z początku mogłoby się wydawać, że odegrają jakąś większą rolę w całej historii, ale szybko się okazuje, że jest to złudne wrażenie.
Kolejnym minusem są efekty specjalne. Bardzo dużo scen jest niedopracowanych i widać, że zostały one zrobione na zielonym ekranie. Najbardziej jest to widoczne podczas finałowego starcia, momentu, w którym Diana wychodzi z okopów, albo gdy na ekranie widzimy komputerowy model Gal Gadot. Efektom zdecydowanie zabrakło szlifu. W wersji 3D niedociągnięcia nie są aż tak oczywiste, bo obraz jest ciemniejszy, ale w przypadku 2D widać je bardzo wyraźnie.
Do najlepszych nie należy także muzyka. Z jednej strony spełnia ona swoje zadanie, ponieważ w filmie nie przeszkadza, ale w pracy Ruperta Gregsona-Williamsa zabrakło mi jakiegoś charakterystycznego motywu, który zapadałby w pamięci na dłużej. Jedynym motywem muzycznym, który po wyjściu z kina mógłbym nucić, był motyw Wonder Woman znany już z „Batman v Superman: Świt sprawiedliwości” skomponowany przez Tinę Gao i Hansa Zimmera.
Mieszane odczucia mam także do zdjęć. Patty Jenkins doskonale poradziła sobie ze scenami ukazującymi tragedię I wojny światowej, Temiskirę, i co najważniejsze, relacje między głównymi bohaterami. Niestety dość słabo wypadły sceny akcji, w szczególności walka finałowa, która wygląda, jakbyśmy oglądali film o X-Menach, a przeciwnikiem był Magneto. Walka ta jest pokazana bez ładu i składu, skupia się na wybuchach, rzucaniu i odbijaniu przedmiotów. Być może to przez wybór aktora grającego głównego antagonistę, ale końcowe starcie wygląda po prostu śmiesznie.
Pomimo powyższych wad, „Wonder Woman” to dobry film, warty obejrzenia, ale nie należy nastawiać się na coś wybitnego. To solidna produkcja, którą napędzają głównie dialogi i dwójka głównych bohaterów. Reszta niestety niedomaga. Ja oceniam film na mocne 4/6. Jest dobrze, ale mogło być lepiej.
Maciej Skrzypczak